Watt-Evans Lawrence - Niedoczarowany miecz.rtf

(677 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Lawrence Watt-Evans

 

 

 

Niedoczarowany Miecz

 

(Przełożyła: Elżbieta Gepfert)

 

 

SCAN-dal


Część I

WIRIKIDOR


rozdział I

 

Bagno cuchnęło, a ostry i słony zapach zdawał się wypeł­niać głowę Valdera. Przez długą chwilę spoglądał ponad labiryntem kęp wysokich traw i jeziorek płytkiej wody, a potem niechętnie ruszył naprzód. Grunt poddał się i but zato­nął po kostkę w szarobrązowym błocie. Valder rzucił przekleń­stwo, potem zaśmiał się ze swej złości i pobrnął dalej.

Wiedział, że wróg był o jakąś godzinę za nim. W porówna­niu z tym bagno wydawało się jedynie drobną niewygodą.

Po lewej stronie było otwarte morze, po prawej nieskończony pusty las, prawdopodobnie pełen północerskich patroli i strażni­ków, ludzkich albo niekoniecznie. Gdzieś z tyłu podążali trzej północerze, którzy ścigali go od czterech dni. Przed nim, wilgotne, zielone i cuchnące, leżały nadbrzeżne mokradła.

Mógłby skręcić w prawo, uniknąć bagien i spróbować zgubić prześladowców wśród drzew, ale uciekał przez las od czterech dni i jakoś nie stracili jego tropu. Może mokradła będą lepsze.

Po kilku długich powolnych krokach w błocie trafił na kawa­łek twardego gruntu; gdy stanął na nim, brudna woda wylała się z butów, które już od sześciu dni nie były szczelne. Bagienna tra­wa zaszeleściła głośno, gdy ruszył naprzód po wąskiej grobli. Znieruchomiał i obejrzał się przez ramię, lecz nie dojrzał nicze­go prócz niezakłóconej linii sosen. Opadł na ziemię, by chwilę odpocząć.

Mokradła to pewnie pomyłka, powiedział sobie, gdy smród dotarł do jego nozdrzy. Miał wrażenie, że tutaj żaden ruch nie jest możliwy bez hałasu - szeleszcząca trawa była lepiej słyszal­na niż chrzęst sosnowych igieł, chlupanie błota niewiele lepsze, a wrogi czarownik z pewnością dysponował jakimś zaklęciem, czy talizmanem, które poprawiało słuch. Nawet dwóch pozosta­łych północerzy mogło dysponować słuchem ostrzejszym niż zwykle. Z tego co widział, Valder był niemal pewien, że przy­najmniej jeden z nich to shatra - pół człowiek, pół demon, cho­ciaż w ludzkiej postaci. Trudno było z czymś pomylić te niesa­mowicie płynne, miękkie ruchy.

Wszyscy trzej mogli być shatra; jeśli chcieli, demoniczni wo­jownicy potrafili maskować swe ruchy. Jeden z prześladowców był czarownikiem, ale Valder słyszał w koszarach, że niektórzy czarownicy są shatra. Wydawało mu się bardzo niesprawiedli­we, by jeden wrogi żołnierz miał przewagę na obu polach, ale wiedział, że życie jest czasami bardzo niesprawiedliwe.

Nikt nie był pewien, do czego zdolni są shatra, ale ogólnie wierzono, że posiadają magicznie czułe zmysły, chociaż pewnie nie na takim poziomie, jaki może osiągnąć dobry czarownik. Valder musiał wiec zakładać, że ścigający patrol potrafi go zoba­czyć, usłyszeć i wywęszyć o wiele lepiej, niż mógłby to zrobić on sam.

Tylko dzięki szczęściu udało mu się utrzymać przed nimi przez cztery dni. Wyczerpał już kilka przygotowanych wcześ­niej zaklęć na zmylenie pościgu, jednak żadne nie działało zbyt długo, a kompanijny mag nie wyposażył go w nic przydatnego w walce. Valder był przecież tylko zwiadowcą - w razie spotka­nia z przeciwnikiem miał uciekać do obozu i ostrzec przełożo­nych, a nie walczyć. Zresztą nie interesowała go chwalebna śmierć w bitwie. Był po prostu jednym z trzech milionów pobo­rowych żołnierzy Ethsharu, który próbował przetrwać, a dla zwykłego człowieka, w starciu z shatra, oznaczało to ucieczkę.

Przez pewien czas uciekał nocą, ponieważ większy księżyc był już w pełni, gdy rozpoczął się pościg. Niestety, magiczny wzrok, który otrzymał, wychodząc na rutynowy samotny patrol, wyczerpał się już sześć nocy temu.

Gęste poranne mgły pomogły mu nie gorzej od księżyca; na początku biegł na ślepo, nie mając żadnego celu, więc nie przej­mował się zgubieniem drogi we mgle; uważał tylko, żeby nie spaść z urwiska. Ścigający musieli jednak ostrożnie podążać jego śladem, co kilka kroków wykorzystując magiczne tropienie. Nie posiadali chyba żadnych nienaturalnych, czarnoksięskich czy demonicznych środków umożliwiających widzenie przez mgłę.

No i oczywiście przeciwnik musiał od czasu do czasu zatrzy­mywać się na posiłki albo poszukać wody. On nie musiał jeść ani pić. Sprawiło to ostatnie magiczne zaklęcie, które wciąż jesz­cze działało - jedyny pozostały czar; wiedział, że jeśli i ten się zużyje, będzie zgubiony. Mag jego oddziału znał się na swojej robocie i Valder nie odczuł dotąd najlżejszych objawów głodu czy pragnienia. Wymacał w sakiewce magiczny kamień krwaw­nika i upewnił się, że wciąż jest bezpieczny.

Teraz jednak, kiedy dotarł do tego cuchnącego słonego bagna, zaczął się zastanawiać, czy szczęście go nie opuściło. Usiadł na trawiastej grobli i ściągnął buty, by wylać brudną wodę.

Tak naprawdę, uznał, szczęście opuściło go dwa miesiące te­mu, kiedy wróg dokonał zaskakującego ataku znikąd i przebił się aż do morza, spychając siły Ethsharu wzdłuż wybrzeża, da­lej od lasów, na otwarte równiny. Było to zdarzenie wręcz nie­zwykle pechowe dla Valdera, który podczas ataku był na samot­nym patrolu i krążył po lesie, wypatrując śladów wroga.

Szukał sabotażystów czy też partyzantów, a nie całej północ­nej armii.

Nadal nie rozumiał, w jaki sposób przeciwnik przebił się tak szybko. Kiedy wrócił do obozu, zobaczył północerzy chodzą­cych tam i z powrotem wśród dymiących ruin jego bazy, leżą­cej pomiędzy nim a liniami Ethsharu. Nie spotkał żadnych zwiadowców, żadnej przedniej straży... Nic go nie ostrzegło. Fakt, że wysłano go samego, świadczył o tym, że przełożeni nie spodziewali się żadnych znaczących sił przeciwnika w promie­niu co najmniej kilkunastu mil.

Mając nieprzyjaciela z południa, morze z zachodu, a na wschodzie - aż do granic Pomocnego Imperium - nic prócz leś­nej dziczy, skierował się na północ. Miał nadzieję oddalić się od obcych sił, znaleźć albo zbudować sobie łódź i przepłynąć wzdłuż brzegu aż do linii Ethsharu. Wróg nie mógł się przebić zbyt daleko na południe, z pewnością nie dalej niż do Fortecy generała Gora. Valder nie znał się na łodziach, ale był prawie pewien, że przeciwnicy nie wiedzą więcej. Północne Imperium było krajem lądowym; wątpił, czy istniała tam jakaś flota.

Na nieszczęście żołnierze podążali za Valderem wzdłuż brze­gu nie z powodu jego obecności, tylko dlatego - jak mógł się domyślić - że obawiali się ethsharyjskiego desantu. Podążał więc wciąż dalej, utrzymując dystans przed zwiadowcami nie­przyjaciela. Czterokrotnie zatrzymywał się na wystarczająco długo, by zacząć pracę nad tratwą, lecz za każdym razem pół­nocny patrol podchodził tak blisko, że Valder musiał uciekać, nim zdołał zbudować coś zdolnego do żeglowania.

Ale cztery dni temu był nieuważny. Zauważył go północerz, poruszający się z nieludzko płynną gracją i szybkością shatra. Od tego czasu Valder uciekał. Kiedy tylko mógł, starał się drze­mać; używał każdej sztuczki, jaka przychodziła mu do głowy, każdego zaklęcia, jakim dysponował.

Ściągnął z prawej nogi skarpetkę, wykręcił ją i powiesił na trawie, by wyschła. Wiedział, że znów ją zamoczy, gdy tylko ruszy dalej, co zapewne nastąpi szybko. Jednak póki odpoczy­wał, chciał, żeby podeschła. Zdejmował właśnie drugą, kiedy usłyszał szelest trawy. Znieruchomiał.

Dźwięk rozległ się znowu, gdzieś z tyłu, na pomocy - Valder usiadł twarzą w stronę, z której przyszedł, żeby łatwiej wypatrzyć prześladowców.

Wydawało się mało prawdopodobne, by nawet shatra zdołał go tak szybko okrążyć. Być może, tłumaczył sobie, to tylko ptak albo jakieś zwierzę. Ostrożnie, z bosą prawą stopą i ze skarpetką zwisającą z lewej, wstał jak najciszej i spojrzał przez falujące źdźbła.

W trawie poruszało się coś wysokiego, ciemnoszarego, szpi­czastego u Gory. Nie shatra, a przynajmniej nie taki, jakich wi­dywał - zwykle nosili okrągłe, dopasowane hełmy, zakrywają­ce niemal całą głowę. Nieprzyjacielscy czarownicy mieli podobne czarne hełmy, tyle że obwieszone talizmanami, a zwy­kli żołnierze używali tego, co zdołali znaleźć - najczęściej sta­rożytnych, pordzewiałych reliktów, przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Ten szary obiekt nie przypominał żadnego z nich. W ogóle nie wyglądał jak hełm, raczej jak kapelusz.

Zastanowił się, czy to nie jakiś nieznany gatunek bestii, być może stworzony magicznie, lub jakiś dziwaczny nieduży smok. Widział już szpiczaste kapelusze - pamiętał, że kiedyś były standardowym wyposażeniem magów, dopóki ktoś nie zauwa­żył, że stanowią doskonały cel. Nie wyobrażał sobie jednak, co mógłby taki kapelusz robić tutaj, tak daleko na północ i zachód od czegokolwiek przypominającego cywilizację. Kto mógł no­sić coś takiego na bagnach, na granicy dziczy?

Usiadł znowu na ziemi i włożył skarpetkę, nie zważając na to, że wciąż kapie z niej woda. Potem wciągnął drugą i oba buty.

Szelest nie cichł; czymkolwiek było to coś wysokiego z sza­rym czubkiem, chyba go nie zauważyło. Znowu wstał, potem przykucnął i - ostrożnie rozgarniając trawę rękami - zaczai prze­suwać się powoli w stronę tajemniczego obiektu.

Choć uważał, to jednak jego ruchy nie były bezgłośne. Za­trzymał się więc i nasłuchiwał.

Tamten także przystanął. Valder odczekał jedną, pełną napię­cia chwilę, nim znów rozległ się szelest - tamto coś się odsunę­ło. Valder ruszył za nim, starając się posuwać tylko wtedy, kie­dy poruszał się tamten. Jednak szelest zagłuszał hałasy i trudno było ocenić, kiedy tamten się zatrzymuje.

Parę stóp od miejsca, gdzie siedział i zdjął buty, Valder zna­lazł się na północnym krańcu suchej grobli, przed szerokim płytkim kanałem. Zanurzył w nim stopę, dopóki podeszwa bu­ta nie oparła się o twarde dno, cal czy dwa pod mułem; potem dostawił drugą nogę. W końcu stanął w głębokiej na sześć cali cuchnącej wodzie i w sześciu calach błota. Obie nogi miał zno­wu dokładnie przemoczone.

Przebrnął przez kanał; poruszał się wolno, żeby nie wywoły­wać plusku. W kanale nie rosła trawa, a trzciny były rzadkie, mógł więc posuwać się naprzód bez zbytniego hałasu. Usłyszał przed sobą nowe dźwięki: nie szelest, lecz stukot, jakby ktoś przesuwał jakieś przedmioty.

Dotarł na drugą stronę kanału i wspiął się na brzeg, odsuwa­jąc trzciny i trawę. Potem zatrzymał się i rozejrzał.

Szarego czubka nie było widać, ale pojawiło się coś innego, żółtobrązowego, co wyglądało ciepło i zachęcająco w promieniach zachodzącego słońca. Było bardzo podobne do krytego strzechą dachu. Oglądane z poprzedniego punktu obserwacyjnego wtapiało się w otaczającą je roślinność.

Zaintrygowany widokiem ludzkiego mieszkania w miejscu, gdzie nie spodziewał się ludzkich śladów, zapomniał na chwile o prześladowcach i ruszył naprzód, nie sprawdzając, co się dzie­je za nim. Wiedział, że mieszkaniec tej chaty równie dobrze mo­że być człowiekiem z północy, jak i Ethsharyjczykiem, lecz jeśli szary przedmiot to naprawdę kapelusz, ten, kto go nosił, praw­dopodobnie nie był żołnierzem. Valder natomiast miał broń i był w miarę dobrze wyszkolony. U boku wisiał mu miecz, a za pa­sem tkwił sztylet; miał też schowaną procę. Nosił półpancerz z dobrej stali. Co prawda hełm zgubił dwa dni temu, a łuk porzu­cił, kiedy skończyły się strzały, wciąż jednak był niemal pewien, że poradzi sobie z dowolnym cywilem, czy to z północy, czy j z Ethsharu, czy skądinąd.

Jednym z powodów zainteresowania dachem był fakt, że tajemniczy właściciel mógł przecież posiadać łódź, skoro mieszkał - czy mieszkała - na przybrzeżnych mokradłach. To oszczędziłoby Valderowi kłopotów z budową tratwy, byłoby też bezpieczniejsze i wygodniejsze.

Skradał się przez wysokie trawy, przez kolejny kawałek suche­go gruntu, przez zarośnięte trzciną pasma wody i błota, potem j znowu przez groblę, aż wreszcie spojrzał z bliska na czystą małą chatę. Ściany obłożono wyschniętą żółtawą gliną czy błotem, drewniane okiennice zasłaniały dwa małe okienka po obu stro­nach. Dach, tak jak myślał, był kryty strzechą. Drzwi, z ciężką kotarą, prawie całkiem odsuniętą, wychodziły na morze. Siedział w nich mieszkaniec chaty: starzec w szarej szacie. Wysoki szpi­czasty kapelusz położył na kolanie. Opierał się o futrynę, spoglą­dał na morze i zachodzące słońce. Chata stała na najwyższym punkcie mokradeł, nad krótkim, stromym i nagim zboczem, co da­wało piękny widok na fale i krzyczące mewy.

Valder nie zauważył żadnej broni, to jednak nie gwarantowa­ło, że starzec jej nie ma. Skąd Valder miał wiedzieć, co się kryje wewnątrz chaty? Kapelusz i szata rzeczywiście przypominały starodawny strój maga, a każdy mag mógł być niebezpieczny.

Nie zauważył niczego, co sugerowałoby pochodzenie czło­wieka - prócz tego, że Północne Imperium miało bardzo niewie­lu magów, starodawnych lub nie. Z drugiej jednak strony strój mógł należeć do jakiegoś nieznanego czarownika lub innego magika z pomocy. Zastanawiał się, co powinien zrobić. Nie miał zamiaru odwracać się i odchodzić, skoro wciąż podążał za nim wrogi patrol. Mógłby się podkraść i zaskoczyć starca, to jednak byłoby aktem wrogim i mogłoby go kosztować sprzymierzeńca. Zresztą skradanie się w szeleszczącej trawie jest dość trudne. O wiele lepiej, uznał, ujawnić swoją obecność i sprawdzić, jak zareaguje mieszkaniec chaty.

Z takim postanowieniem wyprostował się i machnął ręką.

- Hej tam! - krzyknął.

Starzec drgnął gwałtownie, chwycił za pas ze sznura i rozej­rzał się nerwowo.

- Hej! Tutaj! - zawołał Valder.

Starzec wreszcie zauważył Valdera, wstał i spojrzał na niego z wyraźnym zdziwieniem.

- Kim jesteś, do diabła? - zapytał.

Mówił po ethsharyjsku. Valder odetchnął i przyjrzał mu się uważnie.

Starzec był niski i chudy; miał splątaną brodę i zwichrzone si­we włosy, ścięte nierówno na wysokości ramion. Szara szata by­ła czysta, lecz bardzo wytarta; miała wyblakłe łaty na łokciach, a tu i tam sprane plamy. Szpiczasty szary kapelusz upadł na zie­mię, gdy jego właściciel wstawał. Z jednej strony opasującego talię sznura zwisała skórzana sakiewka, a z drugiej sztylet w po­chwie, którego przedtem Valder nie zauważył. Prawa dłoń star­ca spoczęła na rękojeści. Stopy miał bose, oczy szeroko otwarte, a usta rozchylone w zdumieniu.

Mimo sztyletu nie wydawał się groźny; przede wszystkim broń wciąż tkwiła w pochwie, a doświadczony wojownik wyjął­by ją odruchowo. Valder domyślał się, że starzec jest pustelni­kiem i pewnie od lat nie widział innego człowieka. Zdumienie obecnością przybysza było oczywiste.

- Zabłądziłem i jestem sam - odparł Valder.

Starzec patrzył na niego przez chwilę, po czym zawołał:

- Nie o to pytałem.

Mówił z irytacją. Jego zaskoczenie przeradzało się w gniew na intruza.

-  Jestem żołnierzem. Odłączyłem się od swojej jednostki. Nie spodziewałeś się chyba, że podam ci imię? Możesz przecież być nieprzyjacielskim magiem. Jeśli zdradzę ci imię, zyskasz nade mną władzę.

Starzec zmrużył oczy i skinął głową, uznając rację Valdera. Potem skinął lewą ręką, by przybysz się zbliżył. Prawa wciąż spoczywała na rękojeści sztyletu.

- Podejdź tu, żołnierzu - powiedział.

Z ręką na głowicy miecza Valder przedarł się przez kilka stóp trawy i parę jardów błota i trzcin. Wreszcie, chlapiąc, wyszedł na otaczającą chatę niewielką wysepkę suchego gruntu. Stał nieruchomo i czekał, aż starzec dokładnie go obejrzy. Nie zapo­minał o ścigających go trzech żołnierzach z północy, jednak nie ponaglał starca. Na razie nie warto go było straszyć.

- Ethsharyjczyk, co? - zapytał wreszcie starzec.

- Tak. Zwiadowca pierwszej klasy, z dowództwa zachodnie­go pod generałem Gorem.

- Zatem co tu robisz? W tej okolicy nie masz się za czym roz­glądać. - Nim Valder zdążył odpowiedzieć, starzec dodał nieo­czekiwanie szorstko: - Nie zanosi się chyba na bitwę, prawda?

- Zostałem odcięty od mojej jednostki na południu i ścigali mnie na północ. Walki wciąż toczą się daleko stąd. Myślałem, że możesz mi pomóc: pożyczyć łódź albo coś w tym rodzaju.

- Może i mogę. Nie mam łodzi, ale opowiedz mi o wszyst­kim i zobaczymy. - Wskazał drzwi i pierwszy wszedł do chaty.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin