Palmer Diana - Long tall Texans series 16 - Trzy razy miłość.pdf

(721 KB) Pobierz
258315476 UNPDF
DIANA PALMER
TRZY RAZY MIŁOŚĆ
TOM WALKER
PROLOG
Chrzciny były wyjątkowo udane. Wyglądało na to, że wszyscy mieszkańcy Jacobsvilie
w Teksasie przyszli pogratulować doktorowi Jebediahowi Coltrainowi i jego żonie, doktor
Louise Coltrain, narodzin syna, Johna Daniela.
Czerwcowy dzień był piękny i ciepły, na przyjęciu szampan lał się strumieniami.
Obok wazy z ponczem stał doktor Drew Morris oraz jego przyjaciele - Ted Regan, jego
zarządca, Jobe Dodd, a także siostra Teda, Sandy. Patrzyła na Jobe'a ponuro, a on na nią z
zainteresowaniem.
Towarzyszył im nowy mieszkaniec miasteczka Tom Walker, który niedawno otworzył
tu firmę inwestycyjną.
- W przyszłym tygodniu musimy porozmawiać o interesach. - Drew Morris
uśmiechnął się do Toma. - Miałem dobry rok, trzeba coś zrobić z nadmiarem gotówki.
- Chętnie coś panu doradzę, doktorze - odparł Tom, także z uśmiechem na opalonej,
przystojnej twarzy.
- Przy okazji, jeśli potrzebuje pan sprzętu komputerowego, radzę porozmawiać z
siostrą Teda, to specjalistka. - Drew wskazał głową Sandy. - Pracuje dla jednej z tych
wielkich firm i jest geniuszem komputerowym.
- Jasne, geniuszem - prychnął lekceważąco potężny blondyn, Jobe Dodd. - Szkoda, że
nie umie się utrzymać na końskim grzbiecie.
- Gadasz bzdury! - wypaliła Sandy, a w jej błękitnych oczach pojawił się gniewny
błysk.
- Dajcie spokój - przerwał im Ted. - Powalczycie gdzie indziej. Przyszliśmy tu na
chrzciny.
Oboje popatrzyli na niego krzywo i odeszli, każde w swoją stronę.
- O rany - westchnął Ted. - Ostatnio ciągle to robią. Coreen i ja mamy ochotę zabrać
dziecko i poszukać sobie kryjówki. Niech się wreszcie pozabijają i będzie święty spokój.
- Rzeczywiście, nieprzyjemna sytuacja - przytaknął Drew, sącząc poncz.
- Jak się sprawdza twoja nowa sekretarka - spytał go Ted.
- Nie umie się ubrać, nie umie przejść przez pomieszczenie, nie wpadając na meble, i
próbuje pracować bez okularów, bo uważa, że tak ładniej wygląda. - Wyrzucił w górę ręce. -
Szkoda, że zabronili kary chłosty...
- Co za perwersja. Nie znałem cię z tej strony - mruknął Ted.
Drew rzucił mu krzywe spojrzenie i również odszedł.
Ted zachichotał. Jego przedwcześnie posiwiałe włosy lśniły w słońcu. Popatrzył na
Toma, ostatnią osobę, która wciąż jeszcze trwała na posterunku.
- I tak rozpędziłem towarzystwo zgromadzone wokół wazy z ponczem - zauważył i
nalał sobie jeszcze jeden kubek ponczu. - Czy i ty zgromisz mnie spojrzeniem i odejdziesz?
Tom serdecznie uśmiechnął się do niego, a jego oczy błysnęły.
- Na razie nie mam powodu. A poza tym ten poncz jest naprawdę znakomity.
- Jak interesy? - Całkiem nieźle. Przyjazd tutaj był jedną z najmądrzejszych moich
decyzji. Matt Caldwell się nie mylił. Mam tu pole do popisu. Ledwie nadążam ze wszystkim,
a przecież dopiero otworzyłem biuro.
- No to świetnie. - Ted patrzył uważnie na Toma Walkera. - Stary Gallagher
wspominał, że masz psa.
- Tak, to prawdziwe utrapienie - mruknął Tom z uśmiechem. - Znalazłem go w czasie
burzy, siedział pod skrzynką pocztową w Houston. Wyglądał jak mała futrzana kulka i był
śmiertelnie przerażony, więc zabrałem go do domu. - Upił łyk ponczu. - Teraz waży
czterdzieści kilo i jest okropnie nieposłuszny i zupełnie niewychowany. W domu zostało mi
już chyba tylko jedno całe naczynie. - Zerknął na Teda. - Na pewno nie potrzebujesz psa
pasterskiego?
- Nie, dzięki. Jeszcze przed ślubem podarowałem Coreen szczeniaka. Urósł i jest dość
bystry, by zagonić do zagrody nasze nieduże stado.
- Tak naprawdę, to wcale nie oddałbym Łosia.
- Tom wzruszył ramionami. - Mieszkam sam. a lepsze towarzystwo psa niż żadne. -
Na jego twarzy przez chwilę widniał smutek, ale szybko zniknął. - Ładny ten dzieciak
Coltrainów.
- Ładny - zgodził się Ted, wpatrzony w parę lekarzy z dzieckiem. - Ciekawe, czy
będzie rudzielcem jak ojciec, czy blondynem jak matka.
- Nie sposób stwierdzić - powiedział Tom.
- A w jakim wieku jest twój syn?
- Ma dopiero osiem miesięcy - westchnął Ted.
- Nigdy nie sądziłem, że w tym wieku zostanę ojcem. Ani że będę miał żonę. -
Rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu i popatrzył na Coreen. Trzymała w ramionach ich
synka. Nigdy nie zostawiali go w domu, choć opiekunek nie brakowało. Był ich
najcenniejszym skarbem, owocem prawdziwej miłości.
Drew Morris dostrzegł, jak na siebie patrzą, i poczuł ukłucie smutku. Bardzo kochał
swoją żonę. Po jej śmierci nie chciał się wiązać z żadną inną kobietą. Nadal opłakiwał Eve.
Spojrzał na Toma, on również wydawał się smutny i samotny. Nieco dalej Jobe Dodd nie
spuszczał wzroku z Sandy Regan, która stała nieopodal Coreen. Doktor Morris wcale nie był
pewien, czy pod wrogością Jobe'a i Sandy nie kryje się coś zgoła innego.
Westchnął i uniósł kubek, podchodząc do mężczyzn. Ted i Tom też podnieśli swoje
naczynia z ponczem, podobnie jak Jobe Dodd, a po chwili reszta osób obecna w tym pokoju.
- Zdrowie! - powiedzieli unisono.
Trzej mężczyźni, zatopieni w myślach, patrzyli na dziecko Coltrainów, zastanawiając
się, jak by to było mieć rodzinę. Każdy z nich dałby głowę, że nigdy się tego nie dowie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin