Philip K Dick - Galaktyczny Druciarz.pdf

(613 KB) Pobierz
Philip K. Dick - Galaktyczny Druciarz.rtf
PHILIP K. DICK
GALAKTYCZNY DRUCIARZ
Przełożył Cezary Ostrowski
Tytuł oryginału Galactic Pot-Healer
Copyright © Philip K. Dick 1969
Wydanie I
Rozdział pierwszy
Przed nim konserwatorem był jego ojciec. On także łatał porcelanę, a w zasadzie wszelkie ceramiczne szczątki z
Dawnych Czasów, sprzed wojny, gdy nie wszystko jeszcze robiono z plastyku. Ceramiczny bibelot to wspaniała
rzecz, a każdy naprawiony przez niego przedmiot stawał się obiektem umiłowanym, nie dającym się zapomnieć;
jego kształt, powierzchnia i blask pozostawały na zawsze w jego pamięci.
Jednakże nikt już nie potrzebował jego umiejętności. Pozostało zbyt mało ceramiki, a ludzie, którzy ją posiadali,
dbali o to, by się nie tłukła.
- Jestem Joe Fernwright - powiedział do siebie. - Najlepszy druciarz na Ziemi. Ja, Joe Fernwright, różnię się od
innych ludzi.
W jego biurze piętrzyły się puste stalowe pudła, służące do zwrotu naprawionej porcelany. Ale miejsce na
przyjmowany towar od siedmiu miesięcy świeciło pustkami.
Przez ten czas myślał o wielu rzeczach. O tym, żeby to rzucić i wybrać dla siebie inny fach, jakikolwiek fach z
przyszłością. Jednak nie jestem wystarczająco dobry. Nie mam żadnych klientów, ponieważ oni posyłają swo-
ją porcelanę do naprawy innym firmom. Myślał o samobójstwie, a także o przestępstwie większego kalibru, o
zabiciu kogoś z hierarchii Światowego Senatu Pokoju. Ale co by to zmieniło? Życie mimo wszystko miało jakiś
sens, bo pozostała jedna dobra rzecz, mimo iż wszystko inne oddaliło się od niego. Gra.
Joe Fernwright z lunchem w dłoni czekał na dachu swego domu na przybycie ekspresowego poduszkowca. Chłodne
powietrze poranka ziębiło go ze wszystkich stron. Drżał. Pocieszał się, że transportowiec zaraz się zjawi. Ale będzie
w nim tłoczno. Więc nie zatrzyma się, przemknie bokiem i uleci gdzieś w dal. No cóż, pomyślał Joe, mogę się
przejść.
Przywykł do chodzenia. Jak z wieloma innymi sprawami, tak i z publiczną komunikacją rządowi nie szło najlepiej.
Niech ich cholera weźmie, powiedział do siebie Joe. A raczej, poprawił się, niech nas weźmie cholera. W końcu on
również był cząstką rozbudowanego aparatu partyjnego, sieci żyłek oplatających wszystko, a potem duszących
miłosnym uściskiem obejmującym cały świat.
- Poddaję się - stwierdził stojący za nim mężczyzna, zaciskając z poirytowaniem wygolone i uperfumo-wane szczęki.
- Zjadę zjeżdżalnią do poziomu ulicy i pójdę pieszo. Powodzenia.
Mężczyzna przepchnął się pomiędzy oczekującymi na poduszkowiec, a ci ponownie zwarli swe szeregi, tak że
zniknął z pola widzenia.
Ja też idę, zadecydował Joe. Skierował się ku zjeżdżalni, a za nim jeszcze paru innych ludzi.
Na poziomie ulicy wszedł na popękany i wypaczony chodnik, wziął głęboki gniewny wdech i z pomocą własnych
nóg ruszył na północ.
Jakiś policyjny krążownik obniżył lot tuż nad jego głową.
- Idziesz zbyt wolno - poinformował go odziany służbowo oficer i wycelował w niego laserowy pistolet marki
Walters & James. - Przyspiesz albo cię skasuję.
- Obiecuję - oznajmił Joe - że się pospieszę. Proszę tylko o pozwolenie na nabranie tempa. Dopiero co ruszyłem.
Przyspieszył. Zrównał się z innymi ludźmi dzielnie przebierającymi nogami, którzy jak on mieli jakąś pracę lub coś
do załatwienia w ten wietrzny czwartkowy ranek na początku kwietnia 2046 roku w mieście Cle-veland w
Komunistycznej Republice Ludowej Ameryki Północnej. Albo, pomyślał, mieli coś, co przypominało pracę. Miejsce
pracy, talent, doświadczenie i pewnego dnia jakieś zamówienie do wykonania.
Jego biuro i pracownia - kwadratowa klitka - mieściło ławę, narzędzia, sterty pustych pudeł z metalu, małe biurko i
pradawny fotel, pokryty skórą bujak, który należał kiedyś do jego dziadka, a potem do ojca. Teraz on w nim siedział,
dzień w dzień, miesiąc za miesiącem. Miał również porcelanowy wazon, przysadzisty i pękaty, wykończony
niebieską emalią. Znalazł go wiele lat temu i rozpoznał w nim japońszczyznę z siedemnastego wieku. Kochał go.
Wazon nigdy nie był stłuczony, nawet podczas wojny.
Usadowił się w fotelu i czuł, jak z trzaskiem dopasowuje się on do znajomego ciała. Fotel znał go równie dobrze, jak
on znał ów mebel. Wyciągnął dłoń, by nacisnąć przycisk, który sprawi, że poranna poczta spłynie przez tubę na jego
biurko. Wyciągnął dłoń, ale zawahał się. A jeśli nic nie przyszło, zapytał sam siebie. Nigdy nie przychodzi. Ale jak
mogło być inaczej. To jest jak hazard; zawsze wierzysz, że za którymś razem się uda. I udaje się. Joe nacisnął guzik i
wysunęły się trzy świstki. Za nimi pojawił się szary pakunek, zawierający dzisiejszą pocztę rządową oraz jego
dzienną dolę. Rządowe pieniądze, w formie brzydkich i prawie bezwartościowych znaczków.
Każdego dnia, gdy otrzymywał szarą kopertę z nowo wydrukowanymi banknotami, leciał najszybciej jak to było
możliwe do CZH, najbliższego supercentrum zaku-powo-handlowego i dokonywał pospiesznych transakcji.
Zamieniał banknoty, póki miały jakąś wartość, na produkty spożywcze, czasopisma, pigułki i nową koszulę -
cokolwiek użytecznego. Wszyscy tak robili. Musieli. Trzymanie banknotów ponad 24 godziny było katastrofą,
rodzajem samobójstwa. Mniej więcej w dwa dni traciły one osiemdziesiąt procent swojej siły nabywczej.
Sąsiad z klatki obok zawołał:
- Niechaj Prezydent żyje nam w wiecznym zdrowiu! Oto jak brzmiało rutynowe pozdrowienie.
- Tak - odparł Joe refleksyjnie. Klitka na klitce, całe rzędy klitek. Nagle coś przyszło mu do głowy. Ile pomieszczeń
było w tym budynku? Tysiąc? Dwa, dwa i pół tysiąca? Mogę dziś się tym zająć, powiedział sobie. Mogę sprawdzić,
ile kabin, prócz mojej, znajduje się wokół. Wówczas będę wiedział, ilu łudzi przebywa w budynku... nie licząc
chorych i tych, co już zmarli.
Jednak najpierw papieros. Wyjął paczkę tytoniowych papierosów, wysoce nielegalnych z uwagi na
niebezpieczeństwo dla zdrowia i narkotyczną naturę, i zaczął palić.
W tym momencie jego wzrok padł jak zwykle na czujnik dymu zamontowany w przeciwległej ścianie. Jeden dymek,
dziesięć kredytów, powiedział sobie. Schował papierosy do kieszeni i przetarł energicznie czoło, jakby chciał
wyrzucić z mózgownicy to pragnienie, które skłaniało go do wielokrotnego łamania prawa. O co mi właściwie
chodzi, zapytał sam siebie. Co chcę sobie tym zastąpić? Coś okazałego, zadecydował.
Czuł wzbierający w nim wielki głód, jakby chciał pożreć wszystko dokoła. Przenieść wszystko z zewnątrz do
wewnątrz.
To właśnie doprowadziło go do Gry.
Nacisnąwszy czerwony guzik, podniósł słuchawkę i czekał aż powolna maszyneria połączy go z linią zewnętrzną.
- Kraaak - oznajmił telefon. Jego ekran wypełniły bezładne kolory, kształty; elektroniczny miszmasz.
Zadzwonił z pamięci. Dwanaście cyfr, trzy pierwsze łączyły go z Moskwą.
- Od wicekomisarza Saxtona Gordona - oznajmił rosyjskiemu oficerowi, którego twarz pojawiła się na ekranie.
- Znowu Gra, jak przypuszczam - stwierdził operator.
Joe ciągnął dalej:
- Humanoidalny dwójnóg nie może utrzymać procesów metabolicznych przy pomocy mączki z planktonu.
Po ganiącym purytańskim spojrzeniu oficer połączył go z Gaukiem. Spojrzała na niego znudzona twarz niskiego
rangą rosyjskiego urzędnika. Znudzenie zaraz ustąpiło miejsca zainteresowaniu.
- A presławni witiaz - zaciągnął Gauk. - Dostojni grażdan mieżdy biezmózgawoj...
- Dość tej mowy - przerwał zniecierpliwiony Joe. Był to jego zwykły poranny nastrój.
- Prostitie - przeprosił Gauk.
- Masz dla mnie tytuł? - zapytał Joe. Trzymał pióro w gotowości.
- Tokijski komputer tłumaczący był zajęty przez cały ranek - odparł Gauk. - Spróbowałem więc z mniejszym, w
Kobe. Pod pewnymi względami Kobe jest bardziej... jakby to powiedzieć... odpowiednie niż Tokio - zrobił pauzę,
spoglądając na skrawek papieru. Jego biuro, podobnie jak biuro Joego, było klitką z biurkiem, telefonem,
plastykowym krzesłem i notesem. - Gotów?
- Gotów. - Joe zrobił nieokreślony znaczek piórem.
Gauk przełknął ślinę i przeczytał skrawek papieru, z łagodnym grymasem na twarzy, jakby tym razem był pewien
siebie:
- To pochodzi z waszego języka - wyjaśnił, honorując zasady, które wszyscy razem wymyślili. Rozsiani po różnych
krańcach Ziemi, w małych biurach, w niewygodnych pozycjach, nie mający nic do roboty; żadnych zadań, żadnych
zmartwień, czy trudnych problemów do rozwiązania. Nic poza pustką ich kolektywnej społeczności, której każdy
przeciwstawiał się na swój sposób, i któr ą wszyscy razem przeistaczali z pomocą Gry.
- Tytuł książki - kontynuował Gauk - to jedyna wskazówka jaką mogę ci dać.
- Czy jest dobrze znana? - zapytał Joe. Ignorując jego pytanie, Gauk odczytał na głos trzymany skrawek papieru:
- Pół synonimu przysłowia, bieganie, alfabetu koniec, wiejskie imię kobitki.
- Alfabetu goniec? - zapytał Joe.
- Nie, alfabetu koniec.
- Pół synonimu przysłowia - zastanawiał się Joe. - Porzekadło, porze... Bieganie, gnanie? - po-skrobał się piórem. - I
masz to z komputera w Kobe? Alfabetu koniec to „z" - zapisał wszystko. Pozę... gnanie „z" . Pożegnanie z... wiejskie
imię kobitki. No jasne, już to miał.
- Pożegnanie z bronią - triumfował.
- Dziesięć punktów dla ciebie - oznajmił Gauk. Podliczył coś. - To stawia cię na równi z Hirshme-yerem w Berlinie i
tuż nad Smithem w Nowym Jorku. Chcesz spróbować jeszcze raz?
_ Też mam coś dla ciebie - powiedział Joe i wyjął z kieszeni zwiniętą kartkę. Rozłożył ją na biurku i odczytał: -
Duży ssak lądowy, witamina, w dodatku kiełkuje. _ Spojrzał na Gauka, czując ciepło wiedzy, jaką uzyskał od
dużego komputera tłumaczącego w Tokio.
Gauk odpowiedział bez wysiłku:
- Słoń „ce". Słońce też wschodzi. Dziesięć punktów dla mnie. - Zapisał to sobie.
Joe wyrzucił z siebie rozdrażniony:
- Początek nazwy ustroju, podwójny, pobiera pożywienie, rodzaj spodni.
- Znowu coś, co lubię - odparł Gauk z szerokim uśmiechem. - Komu bije dzwon.
- Coś, co lubię? - powtórzył Joe pytająco.
- Ernest Hemingway.
- Poddaję się - stwierdził Joe. Czuł się znużony. Gauk jak zwykle bił go na głowę w grze polegającej na przekładaniu
komputerowych tłumaczeń na ludzki język.
- Chcesz jeszcze spróbować? -jedwabiście zapytał Gauk.
- Tylko raz - zdecydował Joe.
- Większość, przysłówek, zgina, głoska.
- Jezu - westchnął oszołomiony Joe. Absolutnie nic mu to nie mówiło. Większość, przysłówek, myślał szybko, zgina,
głoska. W jego głowie nie pojawiło się żadne rozwiązanie. - Głoska. Jest ich tyle... - Przez moment próbował
medytować jak jogini. - Nie - powiedział w końcu. - Nie potrafię tego złożyć. Poddaję się.
- Tak szybko? - dopytywał się Gauk, unosząc brwi.
- To nie ma sensu, siedzieć przez cały dzień i wałkować ten jeden tytuł.
- Zabawne - stwierdził Gauk.
Joe znów westchnął.
- Wzdychasz, że nie rozwiązałeś czegoś, co powinieneś rozwiązać? - zapytał Gauk. - Czyżbyś się zmęczył,
Fernwright? Czy męczy cię siedzenie w tej klitce, wielogodzinne nieróbstwo, na które wszyscy jesteśmy skazani?
Może wolałbyś siedzieć w ciszy i z nikim nie rozmawiać? Nie próbować już? - Gauk zdawał się poważnie
zmartwiony. Jego twarz pociemniała.
- To dlatego, że zagadka była taka łatwa - wyznał potulnie Joe. Wiedział, że jego kolegi w Moskwie to nie
przekonuje. - Okay - kontynuował - jestem przybity. Dłużej już tego nie zniosę. Wiesz, co mam na myśli? Wiesz... -
poczekał. Przez moment żaden z nich nic nie mówił.
- Rozłączam się - oznajmił Joe i chciał odłożyć słuchawkę.
- Czekaj! - powiedział gwałtownie Gauk. - Jeszcze jedna zagadka.
- Nie - stwierdził Joe. Odłożył słuchawkę i gapił się w pustkę. Na swej kartce papieru miał jeszcze kilka zagadek, ale
to już przeszłość, stwierdził gorzko. Przeszłością jest ta energia, możliwość spędzenia życia bez godnej pracy, coś
tak trywialnego, jak Gra, którą stworzyliśmy. Kontakt z innymi, pomyślał; przez Grę rozbiliśmy przypisaną nam
izolację. Możemy wychylić się na zewnątrz, ale cóż tam widzimy? Lustrzane odbicia nas samych, nasze blade
sobowtóry nie zajmujące się niczym szczególnym. Śmier ć jest bardzo blisko, pomyślał. Zwłaszcza kiedy się tak
myśli. Mogę to poczuć, zadecydował. Jak blisko już jestem. Nic mnie nie zabija; nie mam wrogów, antagonistów; po
prostu wygasam jak subskrypcja, z miesiąca na miesiąc. Dzieje się tak, ponieważ jestem już zbyt wypalony, by
uczestniczyć w czymkolwiek. Nawet jeśli oni, pozostali gracze, potrzebują mnie, to potrzebują tylko partnera.
A jednak, gdy zerknął na skrawek papieru, poczuł, że coś się z nim dzieje, coś podobnego do fotosyntezy. Zbieranie
cząsteczek mocy oparte na bazie instynktu. Jego umysł sam podjął decyzję; zajął się kolejnym tytułem.
Uzyskał połączenie satelitarne z Japonią, wybrał Tokio i wystukał numer tamtejszego komputera tłumaczącego. Z
biegłością popartą doświadczeniem dotarł aż do rdzenia tej wielkiej maszyny, omijając obsługę.
- Transmisja głosem - poinformował. Komputer GX9 przełączył się na głos.
- Kukurydza jest zielona - powiedział Joe i włączył nagrywanie w telefonie.
Komputer odpowiedział natychmiast, podając japoński ekwiwalent.
- Dzięki, rozłączam się - podziękował Joe i przerwał połączenie.
Potem zadzwonił do komputera tłumaczącego w Waszyngtonie. Przewinął taśmę i nakarmił go japońskimi słowami,
by znów w formie głosowej dokonać tłumaczenia na angielski.
- Schemat jest niedoświadczony - oznajmił komputer.
- Przepraszam? - zaśmiał się Joe. - Proszę, powtórz.
- Schemat jest niedoświadczony - z boską cierpliwością wyklepał komputer.
- Czy to tłumaczenie jest dosłowne? - napierał Joe.
- Schemat jest...
- Okay, Wyłącz się. - Odwiesił słuchawkę z radosnym grymasem twarzy. Wesołość dodała mu wigoru.
Przez moment siedział i wahał się, a potem zadzwonił do starego poczciwego Smitha w Nowym Jorku.
Biuro zaopatrzenia, Oddział Siódmy - powiedział Smith, a na ekranie pojawiła się jego ptasia twarz. - Ach, to ty,
Fernwright. Masz coś dla mnie?
- Coś łatwego - stwierdził Joe. - Schemat jest...
- Poczekaj na mój - przerwał Smith - ja pierwszy, pozwól Joe, mam coś ekstra. Nigdy tego nie rozgryziesz. Słuchaj. -
Przeczytał dokładnie, robiąc przerwy między wyrazami:
- Bagienne nalegactwa. Napisał Shaft Tackapple.
- Nie - stwierdził Joe.
- Nie, co? - Smith spojrzał na niego, marszcząc brwi. - Nie spróbowałeś, tylko siedzisz. Dam ci czas. Zasady mówią
o pięciu minutach, masz pięć minut.
- Zrywam z tym. - Oznajmił Joe.
- Z czym zrywasz? Z Grą? Ależ jesteś na wysokiej pozycji!
- Zrywam z zawodem - ciągnął Joe. - Zamierzam porzucić miejsce pracy i zrzec się telefonu. Nie będzie mnie tu, nie
będę w stanie grać - wziął głęboki oddech. - Oszczędziłem sześćdziesiąt pięć ćwiartek. Przedwojennych. Zabrało mi
to dwa lata.
- Monety? - Smith gapił się na niego. - Metalowe pieniądze?
- Są w azbeście, w spłuczce w moim domu - powiedział Joe. Sprawdzę to dziś, dodał sam do siebie. - Po przeciwnej
stronie ulicy jest budka - dodał do Smitha. Zastanawiał się, czy tych monet wystarczy. Mówią, że pan Praca daje
mało, albo inaczej to ujmując, kosztuje dużo. Ale sześćdziesiąt pięć ćwiartek, to całe mnóstwo. Przekalkulował to
szybko w notatniku. -- Dziesięć milionów dolarów w rządowych kartkach - powiedział Smithowi. - Zgodnie z
dzisiejszym kursem z porannej gazety... który jest oficjalny.
Po krótkiej pauzie Smith odezwał się powoli:
- Rozumiem. No cóż, życzę ci szczęścia. Za to, co oszczędziłeś dostaniesz dwadzieścia słów. Może dwa zdania.
„Jedź do Bostonu. Pytaj o..." i tu porada się urywa, klamka zapada. Pudełko na pieniądze zagrze-choce; one same
polecą labiryntem hydraulicznych kanałów wprost do pana Pracy w Oslo - potarł się pod nosem, jakby ocierał
wilgoć. - Zazdroszczę ci, Fernwright. Może dwa zdania, jakie otrzymasz, wystarczą. Ja raz próbowałem.
Przekazałem pięćdziesiąt ćwiartek. „Jedź do Bostonu, pytaj o...", a potem maszyna się wyłączyła, jakby moje
pieniądze sprawiły jej rozkosz, taką specyficzną maszynową rozkosz. Ale spróbuj.
- Okay - ze stoickim spokojem oznajmił Joe.
- Kiedy to połknie twoje ćwiartki... - ciągnął Smith, ale Joe wtrącił się chropawym głosem:
- Zrozumiałem cię.
- Nie błagaj o nic - powiedział Smith.
- Okay - brzmiała krótka odpowiedź.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
- Nie błagaj o nic - powtórzył w końcu Smith. - Nic nie zmusi tej wszawej maszyny, żeby wypluła z siebie choćby
jedno słowo więcej.
- Hmmm - westchnął Joe. Chciał, żeby to zabrzmiało jak zwykle, ale słowa Smitha odniosły efekt; czuł się jakby
zeszło z niego powietrze. Owiały go wichry przerażenia. Przeczucie, że to może skończyć się niczym.
Fragmentaryczne stwierdzenie ze strony pana Pracy, a potem, jak mówi Smith, klamka zapada. Pan Praca wyłączając
się przypomina gilotynę. Ostateczne cięcie. Jeśli jest coś ostatecznego, to właśnie moment, gdy stalowe monety
wrzucone do pana Pracy znikają.
- Czy mogę podrzucić ci jeszcze jedno, które mam? - zapytał Smith. - Przeszło przez naman-ganskiego tłumacza.
Słuchaj - długimi palcami prze-tar^gorączkowo swoją karteczkę.
- Straszydło, głębia, albo, potas. Sławny film circa...
- Maratończyk - odpowiedział zimno Joe.
- Tak! Masz absolutną rację, Fernwright, trafiłeś dokładnie w samo sedno. Jeszcze jedno? Nie rozłączaj się! Mam
jedno naprawdę dobre!
- To zadaj je Hirshmeyerowi w Berlinie - powiedział Joe i rozłączył się.
Umieram, oświadczył sam sobie.
Usadowiony na zdezelowanym antycznym fotelu dostrzegł, że pali się czerwona lampka na jego tubie pocztowej.
Prawdopodobnie paliła się już od paru minut. Dziwne, pomyślał, do pierwszej piętnaście po południu nie ma poczty.
Czyżby przesyłka specjalna, zastanowił się i nacisnął guzik. Wyleciał list. Przesyłka specjalna. Otworzył ją. W
środku był kawałek papieru o treści:
Druciarzu, jesteś mi potrzebny. Dobrze ci zapłacą,
Żadnego podpisu. Żadnego adresu z wyjątkiem jego własnego. Mój Boże, pomyślał, to coś naprawdę wielkiego.
Wiem, że tak jest.
Przestawił fotel, by siedzieć twarzą do czerwonego światełka tuby pocztowej. Przygotował się na długie
oczekiwanie, aż to nadejdzie. Chyba że wcześniej zagłodzę się na śmierć, pomyślał. Ale teraz nie chcę już umierać.
Chcę pozostać przy ż yciu. I czekać. Czekać.
Czekał więc.
Rozdzia ł drugi
Tego dnia nic więcej nie zjechało tubą pocztową i Joe Fernwright podążył do domu.
„Dom" składał się z jednego pokoju na poziomie sutereny wielkiego wieżowca. Kiedyś firma Jiffi-view z Wielkiego
Cleveland pojawiała się co sześć miesięcy i tworzyła trójwymiarową, animowaną projekcję widoku Carmel w
Kalifornii. Obraz ten wypełniał okno jego pokoju, czy też raczej namiastkę okna. Jednakże ostatnio z powodu złej
kondycji finansowej Joe dał spokój z udawaniem, że mieszka na wielkim wzgórzu z widokiem na morze i ścianę
lasu; był zadowolony z widoku płaskiego, niebieskiego szkła, a raczej z rezygnacją przyzwyczaił się do niego. W
dodatku, jakby tego było mało, oddał swój psychostymulator, działający na mózg gadżet, zainstalowany w szafie
pokoju, który w czasie pobytu w „domu" przekonywał jego mózg, że sztuczny widok Carmel jest autentyczny.
Omam zniknął z mózgu, a iluzja z okna. Teraz, po powrocie z pracy do „domu", siedział pogrążony w depresji,
koncentrując się na wszelkich paskudnych aspektach życia.
Pewnego razu Muzeum Artefaktów Historycznych w Cleveland dało mu trochę regularnej roboty. Swoim
gorącoigłowym „zszywaczem" pozlepiał wiele fragmentów, przywrócił wygląd wielu ceramicznym przedmiotom;
tak jak przedtem robił to jego ojciec. Ale teraz było już po wszystkim, obiekty stanowiące własność muzeum zostały
naprawione.
Tu, w swej małej samotni, Joe Fernwright kontemplował brak jakiejkolwiek ornamentacji. Od czasu do czasu
przybywali do niego właściciele cennej, uszkodzonej porcelany, a on robił to, czego chcieli. Naprawiał ich
porcelanę, a oni odchodzili. Nic po sobie nie zostawiali, żadnych bibelotów mogących zdobić jego pokój zamiast
okna. Pewnego razu siedząc tu, bawił się gorącą igłą, której używał. Jeśli przycisnę to małe urzą-dzonko do piersi,
zastanawiał się włączając igłę, i skieruję je ku sercu, to zakończy ono moje życie w niecałą sekundę. W pewnym
sensie jest to potężne narzędzie. Pomyłka, jaką stanowi moje życie, powtarzał sobie, zostanie zakończona. Czemu
nie?
Ale istniała ta dziwna notka, którą otrzymał pocztą. Jak ta osoba, czy też osoby usłyszały o nim? Dla zdobycia
klientów powtarzał wciąż ogłoszenia w „Ceramics Monthly". Dzięki nim zdobywał te nieliczne prace, jakie miał w
ciągu tych lat. Miał, a teraz przestał mieć. Ale... ta dziwna notka!
Podniósł słuchawkę, wykręcił numer i w kilka sekund był twarzą w twarz ze swą byłą żoną, Kate. Z ekranu
spoglądała na niego blondynka o twardych rysach twarzy.
- Cześć! - powiedział przyjaźnie.
- Gdzie są alimenty za zeszły miesiąc? - zapytała.
- Coś mi wpadnie - odrzekł Joe. - Będę mógł zapłacić wszystkie zaległe alimenty, jeśli...
- Jeśli co? - przerwała mu. - Jakiś kolejny zwariowany pomysł zrodzony w twojej chorej głowie?
- Notatka - oznajmił. - Chcę ci ją odczytać. Może będziesz w stanie powiedzieć na ten temat coś więcej niż ja.
Jego eks-żona, choć jej za to nienawidził, za to i za wiele innych rzeczy, miała błyskotliwy umysł. Nawet teraz, w
rok po ich rozwodzie, nadal polegał na jej intelekcie. To dziwne, pomyślał kiedyś, że można znienawidzić jakąś
osobę i nigdy już nie chcieć jej widzieć, a jednak czasami pragnąć jej porady. To irracjonalne. Albo, zastanowił się,
surracjonalne? Unieść się ponad nienawiść... A może to nienawiść była irracjonalna? W końcu Kate nigdy nic mu
nie zrobiła, nic poza uświadomieniem mu - dotkliwym, celowym uświadomieniem, że nie potrafi zarabiać pieniędzy.
Nauczyła go pogardy dla samego siebie, a potem odeszła.
A on nadal dzwonił i pytał ją o radę.
Przeczytał jej notkę.
- To z pewnością nielegalne - twierdziła Kate. - Ale wiesz, że twoje sprawy mnie nie interesują. Będziesz musiał sam
to rozgryźć, sam albo z kimś z kim teraz sypiasz. Pewnie z jakąś niezorientowaną w życiu osiemnastolatką, nie
mającą takiego doświadczenia jak starsze kobiety.
- Co rozumiesz przez „nielegalne"? - zapytał. - Czy porcelana może być nielegalna? Jaka?
- Pornograficzna. Taka, jaką Chińczycy robili w czasie wojny.
- O, Chryste! - O tym nie pomyślał. A Kate pamiętała! Zafascynowały ją te dwa cudeńka, które kiedyś przeszły
przez jego ręce.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin