Seks_w_PRL.doc

(55 KB) Pobierz
Seks w PRL

Seks w PRL

ZMP-owscy stróże czystości i połykane globulki „Zet", czyli damsko-męskie obyczaje w realnym socjalizmie.

Kolego, proszę zabrać rękę

Kiedy na ziemiach między Bugiem a Odrą nastał stalinizm, wszystko miało być nowe: nowa świadomość, nowe warunki, no­wa moralność. Przede wszyst­kim zaś trzeba było się odciąć od zgniłego Zachodu oraz jego imperialistycznych zboczeń i we właściwym duchu ukształtować młodzież. Najlepsze do tego celu były - oczywiście - organizacje młodzieżowe, szczególnie założony w 1948 r. Związek Mło­dzieży Polskiej.

W latach 50. byłem w woj­sku, wszystkich nas obowiązko­wo zapisali do ZMP - opowiada znany satyryk Jan Pietrzak. -Urządzano tam idiotyczne po­tańcówki, podczas których pro­wadzący imprezę zwracał uwa­gę: Kolego, proszę się odsunąć od koleżanki, proszę zdjąć rękę z tamtego miejsca.

Maria Brandt (do ZMP nie na­leżała), absolwentka pomatural­nej szkoły położnych, wspomina pruderię swoich instruktorek.

Kiedyś z koleżankami wzięłyśmy zużytą gumową ręka­wicę i poodcinałyśmy jej palce -wspomina emerytowana dziś po­łożna. - Nadmuchałyśmy je i włożyłyśmy do szafek z ubra­niami w naszym pokoju w inter­nacie. Kiedy instruktorka zoba­czyła te „baloniki", zrobiła się purpurowa i oburzona kazała je nam powyrzucać.

O czystość obyczajów w ży­ciu publicznym dbała cenzura. Tę stalinowską Krzysztof Zanussi zna z opowiadań starszych ko­legów po fachu:

Cenzorzy mówili, że roz­wiązłość mieszczańska odciąga uwagę publiczną od takich podstawowych wartości jak walka klas. Nawet mało pikant­ne sceny erotyczne kojarzyły się im ze „zgniłym Zachodem". To ostatnie sformułowanie funkcjonowało zresztą bardzo długo, bodaj do schyłku lat 70. - opowiada.

W połowie lat 50. młodzież miała już dość przesadnej pruderii. Pierwszym sygnałem odwilży obyczajowej w środowisku stu­denckim był wiec z udziałem znanej z wyzwolonych poglądów pisarki, Ireny Krzywickiej, zor­ganizowany w Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszaw­skiego. Temat: czy można mieć stosunki przed ślubem, czy tylko po ślubie. Rozgorzała burzliwa dyskusja, sala podzieliła się na dwie części. Jacek Kuroń miał wtedy powiedzieć, że taki pro­blem istnieje tylko dla osób wie­rzących, bo dla nich ślub jest sa­kramentem.

„Ale nie rozumiem tych, dla których ślub jest tylko pa­pierkiem z urzędu. Co ich ob­chodzi, czy mają stosunek przed papierkiem, czy po pa­pierku" - wspomina Kuroń w książce „PRL dla początkują­cych". Za swoją wypowiedź dostał gigantyczną owację.

Szokiem dla wielu był między­narodowy Festiwal Młodzieży w 1955 r. Wielu warszawiaków po raz pierwszy zobaczyło Mu­rzyna czy Murzynkę. Młodzi Po­lacy,   przytłumieni szarzyzną i nudą, za­chłysnęli się powie­wem świata, kolora­mi, szaloną zabawą. Dziewięć  miesięcy później, jak pisze Ma­rek    Nowakowski w „Moim słowniku PRL-u", w warszaw­skich szpitalach po­łożniczych przycho­dziły na świat śliczne, kolorowe bobaski...

Reakcyjna teściowa

Czasem, kiedy so­cjalistyczne uczucie kwitło, w paradę wchodzili zacofani rodzice narzeczonych. Taki problem dotknął pannę Krysię z Węgorzewa, zaangażowaną działaczkę ZMP:

„Przed    kilkoma dniami   odwiedziła mnie matka narzeczo­nego - zwierza się dziewczyna redakcji tygodnika „Przyjaciół­ka" - i powiedziała, że z takiej żony, co aktyw­nie pracuje w ZMP, jej syn nie będzie miał pożytku, bo cały czas będzie biegała na ze­brania i konferencje. Uważam, że postąpiła ona niesłusznie i mój narzeczony też tak uważa. ZMP jest naj­lepszą szkołą wychowawczą".

„Przyjaciółka" zde­cydowanie staje po stronie zakochanych:

„Cieszy nas, że rozumiecie oboje, iż być członkiem ZMP to za­szczyt. Jeżeli matka narzeczonego chce za­szkodzić waszej miło­ści, to dlatego, że nie rozumie celów, o które wspólnie walczycie".

Rada? Trzeba wszystko spo­kojnie, cierpliwie wytłumaczyć.

O niemoralnych pocałunkach i moralnej kopulacji

Pruderia nie wymarła wraz ze stalinizmem. Wydany na począt­ku lat 70. poradnik dla dziewcząt Marii Dańkowskiej „W cztery oczy" opisuje autentyczną histo­rię pewnego obozu młodzieżo­wego. Chłopcy i dziewczęta mieszkali po dwóch stronach rzeki. Nie było zajęć koedukacyjnych, jedynie od czasu do czasu urządzano wspólne ogni­ska lub zabawy, nie wolno było przechodzić do obozu płci prze­ciwnej. Uczestnicy obozu, Ewa i Andrzej (oboje po 17 lat), już na długo przed wyjazdem two­rzyli parę. Pewnego razu pota­jemnie opuścili obóz i poszli do lasu. Kiedy leżeli na kocu i cało­wali się, zostali przyłapani przez instruktora. Udzielił im publicz­nej nagany i odesłał do domów nie za samowolne opuszczenie terenu obozu, lecz niemoralne zachowanie. Gdyby w ten sam sposób instruktorzy postępowali na innym obozie (organizowa­nym pod hasłami socjalistyczne­go wychowania przez władze warszawskiej dzielnicy), prawie wszyscy musieliby wrócić do domu.

To była jedna wielka kopula­cja - wspomina jego uczestnicz­ka, wówczas 15-letnia absolwent­ka szkoły podstawowej. - Wcho­dzę do domku, a tam koleżanka z kolegą uprawiają seks. Idę da­lej, a tam druga para, potem trze­cia, czwarta... Wychodzę na dwór z latarką, przechodzę koło krzaku jałowca - widzę naszą opiekunkę z jednym z chłopców. Koszmar.

Którędy wychodzi dziecko

Państwo ludowe na wszelkich płaszczyznach   podejmowało walkę z ciemnotą. Lud miał być oświecony. Czasem jednak trud­no było pogodzić naukowy świa­topogląd z ochroną przed zachod­nią zgnilizną moralną. Po prostu niektórych kwestii nie udało się przekazać inaczej niż wprost.

W podręcznikach, nawet w tych dla klas maturalnych, w ogóle nie wspominano o życiu seksualnym człowieka. Ow­szem, były rysunki genitaliów czy etapów ciąży, ale nic więcej - mówi prof. Janusz Czapiński, psycholog społeczny. Uważa­no, że o seksie powinno się roz­mawiać wyłącznie w rodzinie, a nie w szkole.

Jakie były tego efekty? Maria Brandt w latach 60. i 70. praco­wała w izbach porodowych i po­radniach w różnych prowincjo­nalnych miejscowościach. Opo­wiada o pewnej pacjentce, która przed samym rozwiązaniem do­pytywała, czy urodzi dziecko z przodu, czy z tyłu.

Pani Beata, dziś nauczycielka wychowania do życia w rodzinie w jednym z warszawskich lice­ów, wspomina, że kiedy sama chodziła do szkoły na przełomie lat 60. i 70., jeśli w ogóle mówiło się o „tych sprawach", to bardzo oględnie i ostrożnie. Jeżeli pani od biologii chciała poruszyć te­maty seksu, wpisywała do dzien­nika temat „hormony", a następ­nie, czerwieniąc się, cedziła pół­słówkami.

Tym silniej byłam zszoko­wana, gdy pod koniec lat 70. wy­jechałam na obóz dla studentów. Zaproszono tam psychologa, który miał nas w nowoczesny sposób edukować seksualnie. Zamiast usłyszeć np. coś o różni­cach w odczuwaniu u kobiet i mężczyzn, zobaczyliśmy pre­zentację pozycji seksualnych. Na długo zniechęciło mnie to do udziału w tego typu warsztatach - mówi nauczycielka.

Ojej, jak się pieni

W planowaniu socjalistycznej rodziny miały pomóc środki an­tykoncepcyjne. Rzadko kto jed­nak z nich korzystał. Według da­nych GUS z 1972 r., najpopular­niejszym sposobem na uniknięcie ciąży był stosunek przerywa­ny - w ten sposób zabezpieczało się 18,8 proc. par w mieście oraz 24,6 proc. na wsi. Na drugim miejscu plasował się kalendarzyk małżeński - odpowiednio 14,6 proc. i 8,9 proc. Prezerwatywy były stosowane przez 6,4 proc. par miejskich i 3 proc. wiejskich. Pigułki łykało 2,3 proc: kobiet w mieście, na wsi niewiele ponad l proc, Wanda Kondej, farmaceutka z Ożarowa Mazowieckie­go, pamięta, że ludzie na ogół wstydzili się prosić o środki anty­koncepcyjne. Często czaili się przed apteką i zastanawiali, kto ma wejść do środka. Najczęściej wchodził chłopak. W Warszawie było inaczej. Pani Bożena, która sprzedawała w aptece w centrum stolicy, twierdzi, że zdarzało się, iż mężczyzna bez skrępowania prosił o prezerwatywę, po czym wstydliwie podawał karteczkę z prośbą o środki przeciwko he­moroidom. Prezerwatywy - mar­nej zresztą jakości - chętniej by­ły kupowane w kioskach niż w aptekach, mimo że znudzone panie kioskarki nierzadko dziura­wiły je szpileczką, a na opakowa­niu nie umieszczano daty ważno­ści. Pani Bożena pamięta jednak, że kiedy przeprowadzała inspek­cję w jednej z warszawskich ap­tek, widząc wyjątkowo duży za­pas prezerwatyw, zwróciła uwa­gę, że taka ilość się zepsuje. Uspokojono ją, iż przy tak du­żym zbycie na pewno zostaną ry­chło wykupione.

Sporą popularnością cieszyły się również słynne globulki „Zet". Do apteki pani Bożeny przyszedł kiedyś mężczyzna. Po­prosił o środki antykoncepcyjne.

Spytałam, czy mają być dla kobiety czy dla mężczyzny - opowiada farmaceutka. - Po chwili zastanowienia powie­dział, że dla kobiety. Wydałam globulki „Zet", bo nie było wiel­kiego wyboru. Klient zapytał, jak się ich używa. - Dopochwowo - odpowiedziałam. - Jak? - Wręczy pan to opakowanie pani, to ona będzie wiedziała.

Być może wiedziała, ale to wcale nie takie oczywiste. Pew­na kobieta pod koniec lat 50. nie wiedząc, co zrobić z taką globul­ką, po prostu wzięła ją do ust. Ponieważ jej bazą było masło kakaowe, niewiasta stwierdziła, że jest nawet smaczna, tylko cze­mu się tak pieni...

Można było sobie też radzić samemu. W rozmaitych broszu­rach podawano przepis na środek antykoncepcyjny domowej roboty. Jak go przygotować? Do wody należało dodać octu, kwasu bornego albo soku z cytryny, umoczyć w nim tampon i włożyć go do pochwy. Specjalny roz­twór (kwas borny, kwas mleko­wy i gliceryna) można było rów­nież zamówić w aptece bez recepty. Ani pani Boże­na, ani pani Wanda nie przypominają sobie, żeby ktoś takie zamó­wienie u nich składał.

Wiele osób uważa­ło, że najlepszym środ­kiem antykoncepcyj­nym jest... dokładne umycie się przez ko­bietę po stosunku. Ma­ria Brandt miała kie­dyś pacjentów (mał­żeństwo), którzy bar­dzo się dziwili, że żona notorycznie zachodzi w ciążę, chociaż po każdym stosunku... ro­bi siusiu.

Ci, którzy nie radzi­li sobie ze stosowa­niem antykoncepcji, mieli zawsze jedno wyjście: zagwaranto­wana przez państwo legalna aborcja na ży­czenie.

Jeśli nastolatka, np. licealistka, „wpa­dła", mogła być pew­na, że jeśli urodzi dziecko, to pożegna się z nauką w szkole dziennej (mogła, co naj­wyżej uczyć się wieczorowo). Nauczyciele nie wywierali na nią nacisków, ale rodzina zajmowała się tym na ogół dość skutecznie - mówi Janusz Czapiński.

Chociaż aborcja w szpitalu by­ła bezpłatna, kobiety często decy­dowały się zapłacić w prywatnym gabinecie. Chodziło o dyskrecję i czas. W szpitalu trzeba było bo­wiem przejść szereg badań i odle­żeć tydzień. Według GUS, w 1972 r. aborcji poddała się jed­na trzecia kobiet z miast i 8,6 proc. kobiet wiejskich.

Mewki, arabeski i biurwy

„W okresie powojennym są­dziliśmy, że prostytucja zniknie wraz ze zmianą struktury społecznej, wraz z niedoskonałością ustroju społecznego, jaki u nas panował - pisał dr Andrzej Jaczewski w książce „Kultura sek­sualna młodzieży" wydanej w 1972 r. - Wydawało się, że w warunkach ustroju sprawiedli­wości społecznej, wraz ze stwo­rzeniem perspektyw rozwoju i egzystencji każdemu człowie­kowi, nie będzie miejsca na pro­stytucję. Życie wprowadziło ko­rektę w nasze założenia teore­tyczne, prostytucja istnieje nadal" - przyznaje z pokorą autor.

Prostytucja nie tylko nie zni­kła, ale całkiem nieźle się miała. Większość warszawiaków wiedziała, że panienki można spo­tkać na Starym Mieście, przy No­wym Świecie, w okolicach Hotelu Polonia czy na Emilii Plater. O ul. Poznańskiej, podobnie zresztą jak dziś, mówiono „warszawski Pigalak". Kiedy wybu­dowano Hotel Forum, jego oto­czenie stało się kolejnym punktem, w którym zbierały się kobie­ty lekkich obyczajów.

Panie wykonujące najstarszy zawód świata miały swoją hierar­chię i specyficzny podział ról. Najbardziej luksusowe były call girls. Tworzyły swego rodzaju korporację. Klientów przyjmowa­ły w prywatnych mieszkaniach należących do szefowej. Panowie dowożeni byli przez szoferów (do dyspozycji panienek). Jak można było je znaleźć? Osoby zaintere­sowane dostawały numery telefonów w hotelowych recepcjach, niekiedy przemycano ogłoszenia w prasie wśród matrymonialnych.

Mniej elitarne od call girls były pa­nienki barowe. Poja­wiały się w kawiar­niach i tam  polowa­ły  na  klientów. W walce o nich były bezwzględne: jeśli jakaś kobieta - gość kawiarni - usiadła przy „ich" stoliku, potrafiły podejść i ją przepędzić.

Najmniej presti­żowe prostytutki po prostu stały pod ho­telami czy na uli­cach.

Oczywiście naj­bardziej intratną fu­chą w tej branży było zaspokaja­nie potrzeb tych panów, którzy mogli zapłacić w twardej walucie. Korzystały na tym jedynie naj­młodsze prosty­tutki, bo one były najatrakcyjniej­sze dla zagranicz­nych gości. W za­leżności od tego, kogo obsługiwa­ły, nosiły różne nazwy: dla mary­narzy były mewki, arabeski - dla Arabów, dla kie­rowców TIR-ów - tirówki.

Oczywiście nie było mowy, żeby kobieta sta­ła przy drodze w skąpej spód­niczce i „łapała okazje" - mówi prof. Czapiński. - Wszystko było zakamuflowane, nikt nie otwierał oficjalnych agencji towarzyskich.

Na przełomie lat 50. i 60. poja­wiła się instytu­cja biurwy. Pod tą nazwą kryła się urzędniczka, która budżet do­mowy uzupeł­niała pracą fi­zyczną, bynaj­mniej nie jako sprzątaczka czy robotnica...

Poprzednik viagry

W latach 80. pojawiły się na polskim rynku wirylizatory - protezy seksualne dla mężczyzn, którzy mieli problemy z poten­cją. Jak pisze w „Kalejdoskopie seksu” Michalina Wisłocka, z dopuszczeniem do produkcji i sprzedaży wirylizatorów były problemy. Decydentom przyrzą­dy kojarzyły się „z zachodnim sex-shopem i zgnilizną moral­ną”. Ostatecznie jednak zostały ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin