Tej plagi nie da się powstrzymać.pdf

(60 KB) Pobierz
Tej plagi nie da się powstrzymać
Tej plagi nie da się powstrzymać?
Piraci z Somalii ciągle atakują. Dziś są szybsi, brutalniejsi i lepiej uzbrojeni niż kiedykolwiek. W
zeszłym roku ich wypady kosztowały światową gospodarkę siedem miliardów dolarów. Ponad 650
marynarzy nadal znajduje się w pirackiej niewoli. Dlaczego nikt nie potrafi sobie z nimi poradzić?
Jeszcze dwa lata temu somalijscy piraci byli swego rodzaju medialnymi gwiazdami. Mówiono i pisano
o nich wszędzie, a informacje o ich atakach napływały każdego dnia. Zatokę Adeńską, gdzie
grasowali, obwołano najniebezpieczniejszym akwenem świata. Mocarstwa wysłały przeciwko
niepiśmiennym bandytom z Somalii nawet swoje okręty wojenne.
Następnie wszystko ucichło. Dziennikarze znaleźli inne tematy, a wieści z somalijskiego wybrzeża
jedynie sporadycznie pojawiały się w newsach. Można było odnieść wrażenie, że większość piratów
spoczywa już na dnie morza lub wróciła na ląd. Nic bardziej mylnego.
W zeszłym roku morscy rabusie ustanowili nowy rekord - na całym świecie zaatakowali 445 statków,
porwali 53 jednostki, wzięli na zakładników ponad 1180 ludzi i zabili osiem osób. Somalijscy piraci
odpowiadają za 90% tych przestępstw. Są dziś szybsi, brutalniejsi i lepiej uzbrojeni niż kiedykolwiek.
Polują nawet na Oceanie Indyjskim, tysiąc kilometrów od domu.
A świat naprawdę nie potrafi ich powstrzymać.
Puste sieci
Somalia to spalony i podziurawiony kulami wrak państwa. Dwudziestoletnia wojna domowa zniszczyła
w tym kraju wszystko. Łącznie z przyszłością. Powszechna nędza i wszechogarniająca beznadzieja -
w tym należy doszukiwać się źródeł dzisiejszego piractwa. Zaczynało się dosyć niewinnie. Ot, w
połowie lat dziewięćdziesiątych grupa biedaków zamieszkujących wybrzeże stwierdziła, że z
rybołówstwa po prostu nie da się wyżyć. Coraz częściej wyciągali puste lub wypchane śmieciami sieci,
a na lądzie czekały przecież głodne rodziny. Zdesperowani, chwycili za maczety i motyki, wpakowali
się na zardzewiałe łódeczki i zaczęli napadać na jachty i kutry, które podpłynęły zbyt blisko brzegu.
Nie mieli wyrzutów sumienia. Wiedzieli, że brak ryb i zanieczyszczenie morza były w dużej mierze
winą zagranicznych statków, które na somalijskich wodach regularnie urządzały nielegalne połowy i
pozbywały się niebezpiecznych odpadów. Obcy wierzyli, że pozostaną bezkarni. W Somalii nie było
wszak nikogo, kto mógłby ich za to ścigać. Aż pojawili się piraci.
Po jakimś czasie rybacy dostrzegli, że na abordażach można zarobić. I to nieźle, lepiej niż na
czymkolwiek innym w Somalii. Coraz więcej ludzi porzucało dotychczasowe zajęcia i dołączało do
grona morskich bandziorów. Wymagania nie były duże. Wystarczyła mała łupina z silniczkiem, kawał
żelastwa w ręku i trochę odwagi.
Skala piractwa zwiększyła się zdecydowanie po 2004 roku, gdy wybrzeża dziesięciu państw wokół
Oceanu Indyjskiego zostały zalane przez tsunami. Zginęło łącznie 225 tysięcy osób. Ostatecznie
umarło wtedy również somalijskie rybołówstwo - gniewna woda zniszczyła 2400 łodzi używanych do
połowów. Zrozpaczeni rybacy w morskim rozbójnictwie dostrzegli ostatnią szansę na przetrwanie.
1
Chwila przerwy
Potencjał w piractwie wyczuli szybko także weterani wojenni, członkowie niezliczonych bojówek, a
nawet rządowi żołnierze. Wraz z ich napływem na morzu pojawiła się broń palna i więcej sprzętu do
komunikacji. Doszło do pierwszych porwań dla okupu, a napady stały się lepiej skoordynowane.
W 2006 roku piraci rozbili się o skałę, którą była Unia Trybunałów Islamskich. Ta radykalna
organizacja zbrojna zdobyła władzę w większości kraju i sformowała pierwszy od lat rząd, który miał
realną kontrolę. Islamiści prędko przywrócili porządek - surowy, ale zbawienny dla dogorywającego
państwa. Zajęli się także piractwem, które w kilka miesięcy niemal całkowicie zniknęło.
Uznający szariat i sympatyzujący z Al-Kaidą islamiści z Unii wzbudzali jednak przerażenie na
Zachodzie, zwłaszcza w Waszyngtonie. Biały Dom obawiał się, że Somalia zamieni się w lęgowisko
terrorystów. Amerykanie nakłonili więc Etiopię, by ta najechała na swojego sąsiada. Trybunały rządziły
zaledwie pół roku, gdy Etiopczycy, wspierani przez amerykańskich doradców i technologie, wygnali ich
z Mogadiszu. Somalia znów wpadła w wir wojny. Upragniony ład rozmył się jak pustynny miraż. Może
zresztą tym właśnie był od samego początku - podstępnym złudzeniem umysłów wycieńczonych
Somalijczyków tuż u kresu ich drogi przez mękę?
Krajem kolejny raz rządził chaos. Piraci nie przegapili takiej okazji. Wrócili na morze.
Złote czasy
Zamęt w państwie bardzo odpowiadał morskim przestępcom. Wiedzieli, że do ich drzwi nie zapuka
policja kryminalna, a łódek nie przejmie straż przybrzeżna. Takich służb w Somalii od upadku Unii
Trybunałów Islamskich po prostu nie ma.
Dzięki pieniądzom pozyskanym z okupów piraci kupowali coraz lepsze wyposażenie. Obok karabinów
pojawiły się granatniki, przenośna broń anty-lotnicza i bazooki sprowadzane z zagranicy, głównie z
Jemenu. Do tego nowoczesne systemy nawigacyjne i telefony satelitarne. Stare łajby zastąpiono
szybkimi motorówkami. Rabusie otwarcie demonstrowali swoje bogactwo. Przebojem stały się
luksusowe SUVy, które pojawiły w zabiedzonych nadmorskich osadach. Na wybrzeże ściągały setki
młodych i zdesperowanych ludzi, którym imponowała zamożność piratów.
Piracka taktyka z reguły była niezmienna. Parę łódek z kilkunastoma rzezimieszkami podpływało do
upatrzonej jednostki. Przestępcy strzelali w powietrze na ostrzeżenie, wdzierali się na pokład,
krępowali załogę i przejmowali kontrolę nad statkiem. Zazwyczaj byli to prości, dwudziestoletni albo i
młodsi analfabeci, ale na lądzie czuwali bardziej rozgarnięci wspólnicy. Jeśli atak się powiódł, mózg
operacji kontaktował się z odpowiednimi rządami lub firmami i przedstawiał ofertę: pieniądze albo
śmierć załogi i utrata cennego ładunku. W większości przypadków okup był wypłacany.
Piraci zaczęli napadać na coraz więcej statków. W 2007 roku próbowali szczęścia 25 razy, w kolejnym
- już 70. Byli zuchwali, zatem czasami szarżowali nawet na ogromne tankowce. Rosła wysokość ich
żądań - parę lat temu wołali po kilkanaście tysięcy dolarów, w 2008 roku przeciętnie już dwa miliony, a
obecnie potrafią zaczynać negocjacje od kilkudziesięciu milionów. Przeważnie chcą, by zapłata
została dostarczona w gotówce w walizkach lub zabezpieczonych pojemnikach. Do sprawdzania ich
2
zawartości używają sprowadzanych z Bliskiego Wschodu, nowoczesnych maszyn do przeliczania
banknotów.
Z czasem piractwo stało się poważnym problemem międzynarodowym. Zatoka Adeńska, z którą
graniczy północ Somali, jest zakończeniem Kanału Sueskiego. To jeden z najważniejszych węzłów
handlowych świata, przez który co roku przepływa kilkanaście tysięcy statków. Zagrożenie ze strony
Somalijczyków sprawiło, że koszty transportu morskiego znacznie się zwiększyły. Ceny ubezpieczeń
podskoczyły nawet dziesięciokrotnie, a wiele firm musiało wynajmować jednostki eskortujące i
uzbrojoną ochronę. Wydłużył się także czas żeglugi. Pojawiły się obawy, że część zysków z piractwa
zasila dżihadystyczne bojówki w Somalii, a nawet globalny terroryzm.
W połowie 2008 roku ONZ postanowiła zrobić z piratami porządek. Combined Task Force 150 -
międzynarodowa grupa okrętów wojennych kursujących w tym regionie - dostała nowe zadanie. Przy
wybrzeżu Somalii utworzyła ona Strefę Morskich Patroli Bezpieczeństwa. Statkom ścigającym pirackie
łódki przyznano również prawo do wkraczania na somalijskie wody terytorialne. Swoje siły wysłała tam
także Unia Europejska w ramach misji UE NAVFOR ATALANTA. Wśród żołnierzy z 23 państw
Starego Kontynentu byli w niej również Polacy. W krótkim czasie okręty z wszystkich stron świata
prawie całkowicie oczyściły wąską Zatokę Adeńską z morskich złoczyńców. Ale to nie zakończyło
wojny. Piraci przenieśli się tam, gdzie złapać ich jest znacznie trudniej - na bezkresne przestrzenie
Morza Arabskiego i Oceanu Indyjskiego.
Plaga
Rzut okiem na statystyki wystarczy, by stwierdzić, że dotychczasowa strategia walki z somalijskim
piractwem jest nieskuteczna. Wybryki Somalijczyków kosztowały światową gospodarkę w zeszłym
roku aż siedem miliardów dolarów. Większość źródeł podaje, że w tej chwili piraci przetrzymują około
650 marynarzy. Organizacja Ecoterra International twierdzi, że jest ich jeszcze więcej - blisko 800.
Wielu z nich znajduje się w niewoli od miesięcy.
Piraci są postrachem nie tylko kompanii handlowych, ale też zwykłych żeglarzy jachtowych. Joanna
Pajkowska i Aleksander Nebelski, znana para polskich wilków morskich odbywa właśnie swój kolejny
rejs dookoła świata. W internecie relacjonują przebieg żeglugi. Od tygodnia przepływają przez Morze
Arabskie. Poruszają się w konwoju kilkudziesięciu jachtów, w stałej odległości, przy minimalnej
komunikacji radiowej, a w nocy - bez oświetlenia. Takie zalecenia otrzymali od dowódców okrętów
bojowych patrolujących te rejony.
Na początku bieżącego roku amerykańska marynarka przyznała, że piraci przyjęli nowe metody, które
czynią ich jeszcze groźniejszymi przeciwnikami. Somalijczycy przekształcili niektóre z przejętych
jednostek w statki-matki. Wcześniej krępowała ich ograniczona ilość paliwa na pokładzie motorówek.
Teraz uzupełniają je w swoich ruchomych bazach zaopatrzeniowych. Każdy statek-matka obsługuje
kilka łodzi motorowych. Dzięki temu piraci przeprowadzają ataki naprawdę daleko od domu. W
styczniu porwali tankowiec Samho Jewelry, który płynął 1300 kilometrów od somalijskiego wybrzeża.
Po sześciu dniach załogę ocalili komandosi południowokoreańskiej marynarki. Zabili ośmiu porywaczy,
a pięciu pojmali.
Z zatrzymanymi piratami jest dodatkowy problem - nikt nie chce ich sądzić. Po pierwsze, wielu z nich
nie osiągnęło jeszcze pełnoletniości. Ich procesy byłyby więc wyjątkowo kłopotliwe. Po drugie, bogate
państwa obawiają się, że po odbyciu kary opryszek mógłby ubiegać się w ich urzędach o azyl
polityczny. Deportowanie kogokolwiek - nawet morskiego bandyty - do ogarniętej wojną Somalii byłoby
w oczach zachodniej opinii publicznej niedopuszczalne. Na początku 2009 roku światowe potęgi
3
dogadały się z Kenią, która podjęła się trudu sądzenia piratów. Szybko jednak okazało się, że
kenijskie sądy nie są w stanie poradzić sobie z setkami napływających spraw. Kilka miesięcy temu
Kenijczycy stwierdzili, że nie chcą już tego robić.
Bez specjalnego międzynarodowego trybunału i nowych, czytelnych przepisów nie uda się tej kwestii
rozwiązać. Metoda "na Rosjan" nie wydaje się być dobrym sposobem. W maju zeszłego roku rosyjscy
żołnierze schwytali dziesięciu piratów, po czym zostawili ich na małej łódce bez przyrządów
nawigacyjnych ponad 500 kilometrów od brzegu. - Już bardziej humanitarnie byłoby powiesić ich na
rei - ironizował w rozmowie z "Kommiersantem" obrońca praw człowieka z Rosji. Pechowej dziesiątki
nikt już nigdy nie widział.
Inne spojrzenie
Potępiając piratów nie można zapomnieć, że druga strona medalu również nie błyszczy. W latach 70. i
80. Somalię nękały susze, które wybiły prawie całe bydło hodowane przez nomadów żyjących w głębi
kraju. Aby zapobiec klęsce głodu, rząd Siada Barre rozlokował dziesiątki tysięcy ludzi wzdłuż
wybrzeża. Stworzyli oni setki osad rybackich, a ryby stały się podstawowym pożywieniem
Somalijczyków. Potem wybuchła wojna domowa, a państwowa straż przybrzeżna przestała istnieć.
Wykorzystały to zagraniczne firmy, głównie z Unii Europejskiej i Azji, które niskim kosztem - bez
rejestracji i płacenia podatków - zaczęły masowo wyławiać w wodach Zatoki Adeńskiej cenne ryby
pelagiczne i langusty. Somalijscy rybacy zostali odcięci od źródła utrzymania przez zagranicznych
kłusowników z nowoczesnym sprzętem. Przynosiło to im ogromne straty. I przynosi nadal.
Chociaż świat wkłada wiele sił w walkę z piratami, bezprawnych połowów - jednej z ważniejszych
przyczyn rozwoju piractwa - już z taką werwą nie próbuje powstrzymać. Mimo ryzyka,
niezarejestrowane kutry nadal przetrzebiają ławice u wybrzeży Somalii. Według międzynarodowej
organizacji monitorującej High Seas Task Force Somalijczycy tracą przez to około 450 milionów
dolarów rocznie. Chęć zemsty za tak bezczelną kradzież wciąż silnie motywuje i staje się
usprawiedliwieniem używanym przez morskich porywaczy. Widać to nawet w nazwach niektórych
pirackich szajek. Jedna z nich określa się jako Ochotnicza Narodowa Straż Przybrzeżna.
Piractwa nie da się wyplenić, jeśli w Somalii nie zapanuje chociaż względny porządek, a jej
mieszkańcy nie będą mieli szans na znalezienie uczciwego zajęcia. W tak ubogim państwie
lukratywna droga zbrodni jest wyjątkowo kuszącą ścieżką. Zwłaszcza jeśli alternatywą okazuje się
głód. Póki co, piratów można zabijać, łapać i przepędzać, ale ich miejsce zajmą kolejni.
Michał Staniul, Wirtualna Polska
czwartek, 7 kwiecień 2011
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin