Hovard Robert E. - Conan - Synowie boga niedźwiedzia.txt

(263 KB) Pobierz
ROBERT E. HOWARD BRAN CAMBELL



CONAN:
SYNOWIE BOGA 
NIED�WIEDZIA

PRZEK�AD: GRZEGORZ PRUSINOWSKI

ROZDZIA� I
ZIELONE MORZE

Ostre s�o�ce budz�cego si� �witu, penetrowa�o tajemnic� lasu, przebijaj�c g�stw� jode� i 
cedr�w krwawymi oszczepami �wiat�a. Docieraj�c do brunatnego poszycia rozbija�y si� one o 
inne oszczepy, wykonane przez ludzi i zako�czone stal�. �lizga�y si� po pokrytych potem 
bokach kosmatych koni i ��tych, pomalowanych twarzach je�d�c�w. D�uga, poszarpana linia 
wojownik�w, dzikich mieszka�c�w z zachodnich kra�c�w Khitaju, przemierza�a 
poprzecinane dolinami wzg�rza.
Kopyta wybija�y miarowy rytm, do wt�ru pulsuj�cego dudnienia b�bn�w i wibruj�cego 
staccato cymba��w. Wznosi�y si� w niebo przenikliwe okrzyki setek garde� wraz z tumanami 
kurzu przenikaj�c korony drzew i wiruj�c mi�dzy zielonymi ig�ami. W pobli�u grzbietu 
niewielkiego wzniesienia, �rodek d�ugiej na kilometr linii zwolni�, podczas gdy flanki 
galopem ruszy�y do przodu. B�bny zagrzmia�y szybszym rytmem, a w d�wi�kach cymba��w 
eksplodowa�o szale�stwo.
Przed szar�uj�cymi skrzyd�ami Khitajczyk�w las przeszed� w w�sk� pla�� niskich zaro�li. 
Za ni� rozci�ga�o si� Zielone Morze � g��boka to� faluj�cych pi�ropuszy traw, usiana 
kwitn�cymi peoniami i p�on�cymi makami. Ro�linno�� by�a tak g�sta i wysoka, �e cz�owiek 
jad�cy na koniu wygl�da�by w niej, jak rybak na pe�nym morzu w gin�cej gdzie� pod falami 
�odzi � gdyby jaki� cz�owiek odwa�y� si� zapu�ci� na Zielone Morze!
Jego ci�ki zapach wciska� si� do lasu, przezwyci�aj�c balsamiczn� wo� cedr�w. 
Ociekaj�cy wilgoci� las, wch�ania� zgni�y, md�y od�r �mierci i gro�by zag�ady nadci�gaj�cy z 
morza traw. Konie uchwyci�y go w nozdrza i uderza�y nerwowo kopytami, potrz�saj�c �bami i 
parskaj�c. M�czy�ni wci�gali powietrze szerokimi, p�askimi nosami, spogl�daj�c niepewnie 
na swych towarzyszy, szukaj�c u nich wsparcia i potajemnie dotykaj�c amuletu, symbolu 
Nagara, boga i w�adcy demon�w wiatru. Jednak szar�a posuwa�a si� nadal do przodu i 
wysokie, nosowe okrzyki wznios�y si� nad strzeliste drzewa.
� Teraz ju� mamy barbarzy�c�!
� Je�li nie dosi�gn� go nasze strza�y, duchy i diab�y stepu pomszcz� nasz� krew.
� Tak! Demony z traw zd�awi� barbarzy�c�!

W po�owie drogi pomi�dzy �mierci� od stalowych grot�w strza�, a zapachami �mierci, 
kt�rymi oddycha�y diabelskie trawy, Cymmeryjczyk przykucn�� za g�stymi, ciernistymi 
krzakami i zakl��. Kl�� we wszystkich znanych mu j�zykach, potem wyrzuca� kl�twy we 
w�asnym j�zyku.
� Przekl�te ma�piszony � warkn�� w stron� ma�ego, zasuszonego cz�owieczka skulonego 
za swoimi plecami. � Czy twoje ma�pie r�ce s� za s�abe, by z�ama� strza��. Je�li tak, to 
przeci�gnij j� przez rami� wraz z pi�rami. Ech! Do diab�a z przekl�tymi, zdradzieckimi, 
khitajskimi kundlami.
Podni�s� sztywno rami�, z szerokiego jak udo konia bicepsu, wystawa� be�t khitajskiej 
strza�y wraz z po�ow� drzewca. Ubrany by� tylko w sk�rzane, obcis�e spodnie. Na br�zowej 
piersi i ramionach, jak p�omyki w promieniach s�o�ca po�yskiwa�y czarne jak smo�a w�osy � 
ka�dy w swoistym wyzwaniu dla wisz�cej w powietrzu �mierci. Ustawi� si� mocno na 
nogach, by u�atwi� towarzyszowi wyci�gni�cie strza�y, a jego mi�nie wygl�da�y teraz jak 
nabrzmia�e korzenie starego d�bu, przedzieraj�ce si� przez le�ne poszycie. R�ce mniejszego 
m�czyzny zadr�a�y, gdy uj�� drzewce. T�tent kopyt szar�y khitajskich je�d�c�w 
rozbrzmiewa� ju� z odleg�o�ci niemal strza�u z �uku. B�bny p�on�y szale�stwem.
� Nie, nie ma po co wyci�ga� strza�y Conanie � wymamrota�. � My ju� nie �yjemy. Ci 
Khitajczycy, kt�rych nazywa�e� bra�mi krwi siedz� ju� nam na karku.
� Kl�twa Agrymaha na tych zdradzieckich ps�w. Przyszed�em do nich z otwartymi 
r�kami, jak przyjaciel, a oni przywitali mnie �wistem ci�ciw!
� A przed nami � wzdrygn�� si� Bourtai � s� duchy diabelskich traw.
� Ee � mrukn�� czarnow�osy gigant wyrywaj�c rami� z dr��cych r�k swego towarzysza. 
� Wy czarnoksi�nicy strasznie obawiacie si� tej magii, kt�r� tak zawzi�cie si� paracie � 
jego g�os zagrzmia� z g��bi szerokiej piersi. Zacisn�� palce na be�cie strza�y.
� Ja mam swoj� w�asn� magi�, miecza i �uku, lecz czy si� jej boj�? Ha, nie! � strza�a 
wysz�a z cia�a i pola�a si� obficie krew, lecz utkwione w Bourtai oczy nawet nie mrugn�y. � 
Te psy tak�e zajmuj� si� jakimi� diabelskimi sztuczkami i tak si� boj� magii, �e z pewno�ci� 
nie p�jd� za mn� w to morze traw!
Czarnoksi�nik zadr�a� na te s�owa i odsun�� si� od giganta na ile pozwala�a mu os�ona 
krzew�w. Ca�e jego brudne ubranie by�o w strz�pach, sklejone potem w�osy przylega�y do 
ma�ej czaszki.
� Nie! � zaprotestowa� szybko. � Uciek�em z tob� z Turghol! Nie ba�em si� pomaga� ci 
w walce z innymi czarnoksi�nikami, ale nie zapuszcz� si� w te diabelskie trawy.
� Zatem gi� tutaj! � za�mia� si� Conan. � Dla mnie nie ma wielkiej r�nicy, czy b�dzie 
to �elazo Khitajczyk�w, czy czary diab�a. Walczy�em ju� z kilkoma demonami i widzisz mnie 
tutaj. Wol� raczej stan�� naprzeciw diab�a ni� na drodze khitajskiej szar�y. Masz, to m�j 
sztylet Bourtai.
Bourtai uj�� sztylet w ko�ciste, trz�s�ce si� d�onie.
� Lepiej umrze� tu, �agodnie od strza�y � wyj�ka�. � Nawet �cie�ki zwierz�t zawracaj� 
znad kraw�dzi diabelskich traw.
� Skoro tak � odpar� Cymmeryjczyk wyrywaj�c gar�� trawy i przyk�adaj�c j� sobie do 
rany � to id� ma�y zwierzaku i znajd� sobie jak�� g��bok� nor�. � Na jego twarzy pojawi� 
si� wilczy u�miech. � Co do mnie, to wol� wypru� flaki z kilku tych ��tych diab��w dla 
wyostrzenia mej klingi, a potem spr�buj� szcz�cia z tymi trawiastymi diab�ami. Odejd� 
Bourtai i poszukaj zgody z duchami Zielonego Morza. Mo�e przyjm� ci� z otwartymi 
ramionami, jak bratni�, z�� dusz� ty ma�a, pokr�cona, bezduszna istoto.
Barbarzy�ca odrzuci� do ty�u sw� czarn� grzyw� i wyskoczy� z ukrycia ciernistych zaro�li, 
�miej�c si� chrapliwym, pozbawionym rado�ci �miechem.
� Hej! Wy synowie beznosych matek! � wykrzykn�� w stron� prze�ladowc�w � gnij�ca 
bando �mieciarzy! Kupo �ajna bezgarbnego wielb��da! Chod�cie i poznajcie swoj� �mier�, 
kt�ra nadejdzie z r�k lepszego cz�owieka od was! Strza�y Conana s� spragnione waszej 
posoki!
Podni�s� sw�j ogromny, zrobiony z drewna, rogu i �ci�gien �uk, naci�gaj�c ci�ciw� z 
trzewi w�asnor�cznie pokonanego tygrysa. Bro� by�a dwa razy wi�ksza od �uk�w 
Khitajczyk�w, lepiej dopasowana do si�y szerokich ramion Cymmeryjczyka. Mi�nie jego 
grzbietu napi�y si� jak postronki, kiedy pierwsza strza�a ze �wistem wystrzeli�a w powietrze.
Jeden z je�d�c�w zawy� dziko i skry� si� za ko�skim karkiem, jednak Conan wypuszczaj�c 
strza�� przewidzia� ten manewr. Be�t przeszed� przez gard�o i ko�� szyi konia, na zewn�trz 
pozosta�o tylko pi�ro, jednak �elazny grot dotar� do piersi je�d�ca i �miertelny okrzyk zla� si� 
w jedno z przera�liwym kwikiem wierzchowca, wznosz�c si� w stron� ostrego, porannego 
s�o�ca.
� Wyj, ��ty psie! � zagrzmia� �miej�c si� okrutnie barbarzy�ca. � Tw�j ko� i tak ma o 
wiele �adniejszy g�os!
Strza�y �miga�y w odst�pach kr�tszych, ni� bicie serca, a drwi�cy �miech Conana g�rowa� 
nad t�tentem kopyt. W odpowiedzi zasypa� go deszcz lekkich, khitajskich strza�, lecz nie sta� 
w jednym miejscu d�u�ej, ni� potrzeba, by szarpn�� ci�ciw�. By� ta�cz�cym celem, �yw�, 
odlan� z br�zu statu�, zabijaj�c�, �miej�c� si� i zabijaj�c� ponownie.
Na jednej strunie wygrywa� requiem, kt�remu wt�rowa�y okrzyki je�d�c�w. Jeszcze cztery 
konie pobieg�y w dal bez je�d�c�w, po czym �wist ich strza� zamilk� nagle, jak uci�ty no�em. 
Cymmeryjczyk obr�ci� si� w miejscu zwinnie jak kot, by pozna� przyczyn� przerwy w 
ostrzale.
Tu� za nim szar�owa�o dziko dw�ch Khitajczyk�w, mierz�c d�ugimi w��czniami w jego 
szerok� pier�! Nie mia� czasu, by naci�gn�� kolejn� strza��. Wyskakuj�c wysoko w powietrze 
odrzuci� �uk i wydoby� miecz, kt�ry za�piewa�, zanim jeszcze Conan opad� na ziemi�. Za 
odbijaj�cym blask s�o�ca ostrzem, widzia� kopyta stoj�cych na tylnych nogach koni i dwie 
w��cznie nadal wymierzone w jego pier�. Zza ich kark�w b�yszcza�y dziko oczy 
Khitajczyk�w. Z�by Conana za�wieci�y biel� w otwartych ustach, a jego miecz ze �wistem 
zata�czy� mu w d�oniach i uderzy� w jednej chwili. Ostrze przesz�o przez drewno, zataczaj�c 
w powietrzu b�yszcz�cy �uk, a pozbawione grotu drzewce nieszkodliwie min�o rami� 
barbarzy�cy. Jego lewa d�o� zacisn�a si� na drugiej w��czni, kt�r� b�yskawicznie odepchn�� 
w bok, a miecz si�ga� ju� dalej. Jego d�ugie ostrze musn�o wysuni�t� do przodu r�k� � r�k�, 
kt�ra ju� nie mia�a d�oni. Je�dziec zawy� i uciek�, a Conan przeskoczy� przez kolczasty krzew, 
podczas gdy drugi wojownik zawr�ci� konia i si�gn�� po sw�j kr�tki miecz.
� Nie, zostaw go w pochwie, psie! � szydzi� barbarzy�ca. � I tak ci si� na nic nie 
przyda!
Jego lewa d�o� zamkn�a si� na grzywie konia, a prawa z wyci�gni�tym przed nim 
mieczem zbli�a�a si� do je�d�ca, podczas gdy Cymmeryjczyk wskakiwa� na siod�o. Miecz 
Khitajczyka wyszed� w ko�cu z pochwy, jednak nie zd��y� na czas � z gard�a wydoby� mu 
si� tylko zduszony, przera�ony pisk. Gdy pr�bowa� wznie�� rami� z mieczem do uderzenia, 
ostrze Cymmeryjczyka dosi�gn�o jego szyi, a impet jego skoku wysadzi� Khitajczyka z 
siod�a. Krzyk �mierci zamar� w po�owie, nim sko�nooki uderzy� o ziemi�, a jego g�owa 
odtoczy�a si� od cia�a po szarej ziemi.
Conan zakrzykn�� i skierowa� sw� �mierciono�n� bro� ku do�owi, by nadzia� na ostrze 
odci�t� g�ow� i cisn�� j� w twarze szar�uj�cych Khitajczyk�w.
Po chwili pochyli� si�, zeskoczy� z konia i pogna� go w stron� diabelskich traw. W sekund� 
p�niej sta� ju� z �ukiem w r�ku i jego strza�y zagra�y sw� pie��. Chronione grub� sk�r� nogi 
olbrzyma, mia�d�y�y cierniste zaro�la. Rozgl�da� si� bacznie na wszystkie strony, rzucaj�c 
przy tym d�ugimi, czarnymi w�osami i krzycza�, hojnie rozdaj�c Khitajczykom �mier�. Krew 
ciekn�ca po jego ramieniu i boku zdawa�a si� absurdem, jakby ten walcz�cy cz�owiek z br�zu ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin