Krzywicki Michał - Plagi tej ziemi.rtf

(893 KB) Pobierz

 

MICHAŁ KRZYWICKI

PLAGI

TEJ ZIEMI

 

Agencja Wydawnicza

RUNA

GTW


PLAGI TEJ ZIEMI

Copyright © by Michał Krzywicki, Warszawa 2008

Copyright © for the cover illustration by Jakub Jabłoński

Copyright © 2008 by Agencja Wydawnicza RUNA, Warszawa 2008

Projekt okładki: Jakub Jabłoński

Opracowanie graficzne okładki: własne

Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Jadwiga Piller

Skład: własny

Druk: Drukarnia GS Sp. z o.o.

ul. Zabłocie 43, 30-701 Kraków

Wydanie I

Warszawa 2008

ISBN: 978-83-89595-45-4

Wydawca: Agencja Wydawnicza RUNA A. Brzezińska, E. Szulc sp.j.

Informacje dotyczące sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej:

Agencja Wydawnicza RUNA

00-844 Warszawa, ul. Grzybowska 77 lok. 408

tel./fax: (0-22) 45 70 385

e-mail: runa@runa.pl

Zapraszamy na naszą stronę internetową:

www.runa.pl


PROLOG

Za młodu książę pomorski Warcisław był naszym dobrodziejem. I za to dostał nóż w plecy. Wiele lat temu mnisi, którzy jechali do Kamienia z cennymi zbiorami, zostali napadnięci. Los chciał, że Bóg pozbawił ich żywota, ale księgi nie zaginęły. Stały się cennym skarbem Biblioteki Brenneńskiej, a książę Przybysław roztoczył nad nimi opiekę. Za cenę życia wiecznego.

Wypis z kroniki klasztoru w Darguniu, A.D. 1144

Białe płatki sypały się z nieba, grubym wiekiem przykrywając burgundzkie bagna niedaleko Montbard i pokryte lodem strumyki, które wyznaczały granice cysterskiego opactwa Fontenay.

Na ośnieżonym dziedzińcu zaskrzypiał śnieg pod ciężarem pośpiesznie stawianych stóp brata furtiana. Zgrzytnęły zawiasy ciężkich drzwi, chwilę później od grubych murów odbił się donośny głos:

- Bernard z Clairvaux! Bernard z Clairvaux!

Próg przekroczył przełożony zakonu cystersów. Stanął w lekkim rozkroku, splótł dłonie jak do modlitwy, przystawił palce do ust i wyszeptał:

- Boże, bądź łaskaw mnie grzesznemu. A dla tych, którzy hańbią twą cześć, Jezusie Chrystusie, nie miej litości.

Zaraz za nim wślizgnął się sznur białych mnichów. Ostatni z nich, Przecław, z łomotem zatrzasnął za sobą drzwi. Jakby na zawsze.

- Większość jest w infirmerii. Ale część pozostała w kuchni. - Furtian ugryzł czerstwy bochen chleba, który wręczył mu jeden z przybyłych cystersów, i jęknął. - Od kilku dni nic porządnego w ustach nie miałem.

- W kuchni? - zdziwił się Bernard. - Nie w kościele?

- Tam najcieplej. Chociaż wczoraj przestali palić. Widocznie ledwo żyją. Jeszcze kilka dni, a sam bym zdechł. Ludzie z Montbard zaczęli już szeptać o zarazie.

- I niech tak zostanie. To, co się tu stało... - Bernard się zastanowił i po chwili dodał: - ...i zaraz się stanie, nie ma prawa wyjść nigdy poza mury tego opactwa.

Furtian wzruszył ramionami, jakby w życiu nic nie widział i nie słyszał.

Opat podziękował skinieniem głowy braciszkowi, za to, że dzięki niemu od kilku dni mieli wieści, co się wyrabia w Fontenay, i za to, że bez problemu wpuścił ich do opactwa. Kazał dwóm mnichom, by się zaopiekowali bratem furtianem. Braciszek z wdzięcznością przyjął ciepły płaszcz godny chyba samego biskupa, dodatkowe suchary, dzban wina.

Gdy upił łyk, może dwa, coś złapało go za gardło, diabelstwo jakieś albo sam Szatan, bo dech mu odebrało w jednej chwili, a w drugiej życie.

Ciało opadło bezwładnie na ścieżkę. Wino uciekało z upuszczonego naczynia, wsiąkało w śnieg.

Bernard podziękował Przecławowi ponurym uśmiechem. Mnich westchnął ciężko i skinął na resztę.

Mnisi rozbiegli się między zabudowaniami gospodarczymi jak psy. Wbiegli na krużganki, wtargnęli do pokojów gościnnych, które okazały się puste, wyważyli drzwi refektarza, wdarli się do kuchni, kilku przeszukało kuźnię i chlew. Opactwo wydawało się wymarłe, gdyby nie kwilenie świń i szczekanie psów, które jednak gdzieś się pochowały.

Bernard spojrzał na odbitą na tle nieba i śniegu ponurą sylwetkę niepoświęconego jeszcze kościoła, którego budowę dopiero co ukończono. Jednak wbrew jego żądaniom, w Fontenay nie wykonano do końca budowy głównego portalu. Nad wejściem do kościoła na rusztowaniach zalegał śnieg.

Bernard zaklął szpetnie. Za kilka miesięcy kościół miał poświęcić papież Eugeniusz III.

Opat skierował się w towarzystwie Przecława w stronę infirmerii, położonej na tyłach opactwa. Chorzy wyszli im jednak naprzeciw, wyłaniając się zza rogu refektarza. Kilku mnichów Bernarda cofnęło się w przerażeniu, ku wyjściu zaczął podążać sam opat. Chorzy zatrzymali się na dziedzińcu. Zwiesili nisko głowy, ale bynajmniej nie ze wstydu, tylko smutku. Nikt w Fontenay nie witał opata, bo nikt go się tu nie spodziewał. Unikali jego błogosławieństwa. Nie w smak im był krzyż nakreślony w powietrzu i szpetna mina na obliczu Bernarda, tylko według niego samego wyrażająca zatroskanie. Zaniedbane tonsury i nieobecne spojrzenia zdradzały, że przez ostatnie dni modlitwa była jedynym zajęciem mnichów w opactwie.

Trzech padło z wyczerpania na śniegu. Kolejny zachwiał się w omdleniu, ale bracia przytrzymali go cierpliwie. Zawisł na ich barkach jak Chrystus, z rozpostartymi ramionami. Jego głowa opadła bezwładnie na wychudłą pierś.

- Szkoda, że zaraza mnie nie ubiegła. - Bernard nie zamierzał okazywać heretykom miłosierdzia. Wskoczył między chorych i niczym bicz boży wybijał pięścią zęby i łamał nosy.

- Dla was jestem jak czyściec! Czeka was prawdziwy Sąd. Ale nie ja będę waszym sędzią, tylko sam Chrystus.

Gdy opuściły go siły i minął pierwszy gniew, Bernard przystanął. Z trudem wciągał do płuc zimne powietrze.

- A więc to wszystko prawda, co mówiłeś o Fontenay. - Wsparł się na ramieniu Przecława. - I co mówił furtian. Zobacz, jak oni wyglądają. Stronią nie tylko od kobiet, ale i od jadła. W ten sposób chcą się oczyścić przed śmiercią, którą na siebie dobrowolnie sprowadzają. Nawet ptaki wymarły. - Wskazał na gołębnik nieopodal kaplicy przylegającej do murów przy wejściu.

Z krużganka wybiegł jeden z psów Bernarda, by zdać opatowi relację z tego, co zobaczył w innych pomieszczeniach.

- To jakiś koszmar - wysapał. - Straszymy ich stosem, ale śmieją się nam w twarz. Mówią, że od wielu dni nie przyjmują żadnych pokarmów. Nawet wody. Wyglądają jak starcy. Nic nie chcą powiedzieć. Milczą jak zaklęci. Leżą wszędzie. W refektarzu, w swoich celach, nie dbając już o nic.

- Więc trucizna jest zbyteczna. - Bernard spojrzał znacząco na Przecława. - Spalcie wszystko. - Chrząknął i zerkając na furtiana i innych mnichów na dziedzińcu, dodał: - Wolę wszystko zniszczyć, niż choćby starać się to zrozumieć.

- Chyba ktoś już cię w tym ubiegł, opacie. - Przecław wskazał na budynek kościoła, gdzie dojrzał płomienie.

Chwilę potem klasztorem wstrząsnął potężny wybuch.

*

Opat z Clairvaux patrzał na niebo i modlił się, by runęło na całe Fontenay. Ale wciąż padał tylko śnieg, który zdążył już przykryć zgliszcza kościoła. Spod białej kołdry mnisi Bernarda wygrzebywali resztki monstrancji, kawałki krzyża z ołtarza, część nawy głównej.

Przecław wspiął się na stertę gruzu. W ślad za nim poszedł jeden z klasztornych psów - bura suka. Łasiła się przez chwilę, ale mnich nie zamierzał jej głaskać. Odskoczyła więc kilka susów dalej i zaczęła rozgrzebywać śnieg. Już po chwili skamlała i szczekała na przemian. Suka trzymała w pysku nadpalony ochłap ludzkiego mięsa. Oczy jej błyszczały, długi ogon przecinał powietrze. Tym razem Przecław potargał jej zmierzwioną od śniegu czuprynę, poklepał po grubym karku.

- Puść! - Lekkim uderzeniem w pysk zmusił psa, by upuścił zdobycz, i pozwolił mu odbiec.

Bernard stał kilka kroków od pogorzeliska. Wydawał się skupiony na modlitwie, ale Przecław domyślał się, że szeptał pod nosem najgorsze przekleństwa przeciwko tym, którzy ośmielili się puścić z dymem kościół.

- Co jest? Masz tego więcej? - Przecław ukucnął przy psie, który wrócił, nie przestając machać ogonem i szczekać. - No to chodźmy - powiedział niechętnie. Od smrodu spalenizny kręciło mu się w głowie, ale dał się zaprowadzić kilka kroków dalej.

Z podmokłego śniegu sterczały kikuty nadpalonych ludzkich kości: rozgrzebane przez psa piszczele, żebra, dwie czaszki.

Bernard ruszył za nimi. Z trudem wspiął się na pogorzelisko, nie zbaczał z wyznaczonej przez Przecława ścieżki.

Przykucnął przy jednym z trupów i z obrzydzeniem starł mu z twarzy puchową maskę, jakby chcąc się upewnić, że nie dojrzy tam niczego prócz zwęglonej czaszki.

- To Hugon - parsknął, zrywając z szyi trupa ocalały krzyżyk. - Heretyk, zaprzaniec. Jego teologia wypadła sroce spod ogona. Miał chłonny umysł, który, jak widać, nie okazał się dla niego błogosławieństwem. - Wstał i spojrzał w stronę refektarza. - Razem z nim i umierającymi w infirmerii mamy trzy tuziny. Musimy odnaleźć jeszcze tuzin. Zabierajcie się do roboty! - ponaglił mnichów.

Braciszkowie zaczęli zbierać odnajdywane kości i przenosić do wielkiego dołu na cmentarzu za kuźnią, układali je, porządkowali, liczyli i dopiero potem przysypywali fosforem.

Śnieg nie zamarzał, kopanie nie sprawiło im więc trudności. Pracowali bez przerw na odpoczynek.

Przecław tymczasem naliczył kilka kolejnych trupów. Dzięki furtianowi, który przez posłańca zdawał Bernardowi dokładne relacje o wszystkich heretyckich spotkaniach, o gościach w opactwie, wiedzieli, ilu obecnie mnichów mieszkało w klasztorze.

Zmierzchało już, gdy jednemu z cystersów łopata ugrzęzła w czymś miękkim. Przerwał pracę i kiwnął na Przecława. Mnich uklęknął i zaczął odgarniać dłońmi resztki śniegu.

Twarz okazała się cała, nienadpalona. Z ziemi wystawała ręka. Na serdecznym palcu świecił w blasku dnia pierścień przeora.

- Nawet Jakub. - Opat pokręcił głową. - Cóż. Cztery tuziny mamy skompletowane. Reszta uciekła. Gruzy po klasztorze zryliśmy przecież do gołej ziemi. - Powiódł wzrokiem po hałdach usypanego na dziedzińcu gruzu. Spojrzał na gołe, wypalone ściany, zniszczoną nawę, pożarty przez ogień ołtarz. To wszystko, co zostało z jego kościoła.

Nagle usta przeora się rozchyliły.

Bernard natychmiast ukucnął przy nim, przystawił ucho do jego ust.

- Wyspowiadaj się, Jakubie - szepnął.

Wydawało się, że przeor się uśmiechnął.

- Wolę zdechnąć - szepnął, nie otwierając oczu.

- Właśnie to robisz. Ale część z was uciekła.

- Nie uciekli, opacie - zagryzł wargi - tylko zamierzają, wbrew tobie, nadal budować Królestwo Boże na ziemi.

Opat złapał go za policzki.

- A wiesz może gdzie?

- W Langwedocji, gdzie nie sięga władza królów; nie sięgnie i twoja.

- Langwedocja. - Bernard pokiwał w zamyśleniu głową. - Spuszczę tam wszystkie swoje psy! Ale dlaczego miałbym ci wierzyć, Jakubie?

- Bo już jesteś martwy. Tylko o tym nie wiesz.

Bernard pobłogosławił szyderczo przeorowi, który wydał ostatnie tchnienie.

- Obróciliście mój kościół w gruzy. Odwdzięczę się wam. Zmienię każdą heretycką wioskę w cmentarz, dopóki się nie dowiem, co przede mną wywieźliście z Fontenay.


ROZDZIAŁ I

Korzeń jesionu,

Kora granatu.

Wymieszaj,

Skosztuj o zmroku.

Nie zapomnij,

Zamocz w słodkim winie.

Niech ci życie

Z ulgą płynie.

O parciu bolesnym na stolec, Przecław,

O naturalnych sposobach leczenia, Kopnik A.D. 1148

Brat Rudolf z Lubeki zginął śmiercią tragiczną. Ginęły też kobiety, starcy i dzieci. Struchlał jednak obodrycki książę Niklot, sam nie stając do walki. Pod Lubeką szukał także pomsty na Sasach okutany w zbroję Swarożyca książę Jaksa z Kopnika.

Kronika Słowian, Księga I, Wojna, autor nieznany

Las był królestwem dzika. Ale należał również do Niklota. A zwierzę, które leżało powalone włócznią obodryckiego księcia, nie mogło tego wiedzieć. Mężczyzna przyklęknął na jednym kolanie i pogłaskał twardą sierść.

- Ponoć tam, gdzie jest krzyż, tylko bóg daje i zabiera. - Spojrzał na stojących wokół niego wojów. - Ale tu, w zwierzynieckich lasach, krzyża nie ma. I nie będzie!

Książę Jaksa z Kopnika przyglądał się Obodrytowi. Niklot miał długie włosy barwy słomy, spływające na plecy, wytartą kurtkę, a miecz wyszczerbiony. Nie dbał o książęce pozory. Autorytet wyrabia się siłą i rozwagą, a nie ozdobami - w tym względzie Jaksa podzielał filozofię starego księcia.

- Nie ma krzyża w zwierzynieckich lasach, ale mój syn ma go pod habitem. - Splunął.

Jaksa wiedział, że pierworodny księcia wybrał księgi, a nie miecz. Porzucił ojcowiznę dawno temu, żeby oddać swoje życie nowemu bogu. Sromota mieć taką gadzinę w swoim rodzie, rozumiał złość księcia.

Niklot odwrócił się na pięcie i ruszył w las. Wszyscy woje podążyli milcząco za nim.

- Niedługo napadniemy na Lubekę. Tam wspólnie będziemy chłeptać krew naszych wrogów. - Obodryta uśmiechnął się do Jaksy.

Sprewianin odwzajemnił uśmiech. Grunt to tkwić w gównie po uszy razem z Obodrytami, przeszło mu przez głowę. Spieprzajcie, dziki! Wasz napuszony książę idzie. Uśmiechnął się jeszcze raz, tym razem sam do siebie. Przy całej niechęci do księcia, Jaksa przybył jednak do Dobina, by wesprzeć Niklota w walce z Sasami. Młody wilczek usłyszał wycie basiora. Zdawał sobie sprawę, że gdy zginie przywódca stada, cała sfora zostanie wyrżnięta. Wtedy Jaksa nie będzie miał szansy na zdobycie Brenny. Jak tylko Sasi zdobędą Dobin, przeleją się przez Łabę, zdobędą Brennę, Dymin, i jego Kopnik.

Matka Jaksy zawsze go uczyła, by zachował dystans do świata. Że nic wokoło nie jest takie, jakie się wydaje. Nigdy nie wiadomo, co skrywają liście - mawiała, albo tak mu się tylko zdawało. Nie pamiętał zapachu jej skóry, raczej zapach sierści, jak szczenię. Czasami czuł w ustach gorzki smak matczynego mleka, ale z wielkim trudem przypominał sobie jej twarz, gdy pochylona nad nim warczała w jakiś dziwny nienaturalny sposób. Umarła zbyt szybko, pozostawiając go na łaskę swego brata, księcia Przybysława, pana na Brennie.

Zanim Jaksa dorósł, żył w cieniu księcia, swojego opiekuna i nauczyciela. Nauczył się od niego, jak nienawidzić wszystko co saskie, jak trzymać w ręku miecz, jak pluć na krzyż. Jak śmiać się chrześcijańskiemu bogu w twarz, jak w modlitwie pielęgnować pamięć o matce - wraz z wujem odwiedzali tylko im znane kąciny.

Książę zmienił się jednak, gdy wiele lat temu, na drodze do Dargunia, pozbawił mnichów życia i majątku. Księgi zauroczyły go tak bardzo, że nauczył się czytać. Sposępniał bardzo, zamknął się w sobie. Kilka zim później sprowadził na dwór młodą żonę, przyjął chrzest. Wtedy drogi małżonków rozeszły się na zawsze. Księżna zawładnęła sercem starca. Potem go zatruła. A może to księgi? Jaksa potrząsnął w zamyśleniu głową. Teraz, gdy wuj zdychał, miał szansę przejąć jego schedę. A czas nadchodził ku temu sposobny.

Wojowie zagłębili się w ciemny las, postępując powoli naprzód w poszukiwaniu zwierzyny. Książę Jaksa skinął na swoich druhów, by ruszyli za Obodrytami.

Zgubili się na jakiś czas, ale po chwili doszły ich odgłosy walki, a potem szaleńcze ryki. Jaksa wyszedł na polanę, gdzie wokół Niklota skupiło się pół tuzina wojów i jego synowie. Obodrycki książę leżał na ziemi przywalony cielskiem dzika. W prawym boku zwierzęcia tkwiła włócznia. Obodryta nie pozwolił, by któryś z wojów zbliżył się do niego. Dopiero gdy dostrzegł Jaksę, książę wstał i wsparł się na jego ramieniu. Gestem ręki odprawił wojów, by dali im się rozmówić. Również druhowie Jaksy odeszli w las.

- Mój kapłan powiedziałby, że to zły znak. - Niklot wskazał na powalone zwierzę. - Dzik powalił księcia!

- Ale to jego krew wsiąka w ziemię, nie twoja.

- Chodź ze mną - nakazał Niklot.

Odszukali wśród zarośniętych ścieżek kącinę Trzygława - choć była zapuszczona, nadal robiła wrażenie. Majestatyczny posąg boga nierówno rozkładał cienie na lśniącej od rosy trawie. Ściana drzew, lita niczym kamień, i sklepienie z listowia zazdrośnie strzegły go przed światem. Wszystko wokoło zachowało swój ponury czar. O tym, że las jednak jeszcze nie umarł, przypomniały im topielice i boginki. Przyglądały się intruzom z ukrycia, gdy postanowili wykąpać się w zwierzynieckim jeziorze. Po tafli wody niósł się ich cichy chichot.

- Właśnie o to wszystko warto walczyć. - Niklot z ochotą zanurzył się w zimnej wodzie.

Jaksa poszedł w jego ślady. Był wdzięczny, że książę pokazał mu to święte miejsce.

Gdy wyszli z wody i pozwolili, by promienie słońca osuszyły ich ciała, ruszyli dalej w stronę grodu.

- Wszyscy wokół mnie knują. - Stary książę szedł przodem. - Próbowałem potajemnie rozmówić się z moim sąsiadem, księciem Holsztynu. Miał uprzedzić mnie o saskich planach. W zamian obiecałem mu bezpieczną granicę - że nie będę najeżdżał jego ziem. Od kilku dni jednak nie daje znaku życia. Nie stawił się na umówione spotkanie. A niemieccy kupcy w Dyminie, Lubece czy Brennie wyznają zasadę, że lepiej przyjaźnić się z tymi, którzy stoją u władzy. Czyżby moja klęska została już przesądzona?

- Trzeba nam wszystkim krwi. - Jaksa przeskoczył powalone drzewo. - Gdy wyruszymy na Lubekę, Obodryci, Stodoranie, Czrezpienianie przypomną sobie, jak śmierdzi chrześcijański trup. W boju ozdrowieją. Odrzucą wtedy mrzonki, że gdy przejmą nową wiarę, Sas ich oszczędzi.

Książę przystanął na chwilę.

- Może mają rację? Nastały takie czasy, że w lasach złe duchy wadzą nam, zatruwają jadem nasze dusze. Nie dają się przekupić żadną ofiarą. Ale krew chrześcijan to nie to samo.

- Wróci stare. - Jaksa skinął na księcia, by szedł dalej.

Zgłodniał, więc spieszno mu było do grodu. Niklot posłusznie ruszył przed siebie.

- A ty, młody książę, nie wierzysz w szczerą przyjaźń starego księcia, hę?

- Czrezpienianie, Ranowie, Stodoranie nie chcą, byś nimi rządził. Dlaczego mam udawać, że myślę inaczej. - Wzruszył ramionami.

- Więc dlaczego tu jesteś? - zdziwił się stary.

- Bo tylko wspólnie możemy wystąpić przeciwko Sasom.

Jaksa rozumiał, że porażka Niklota oznacza zagładę Sprewian. Zwycięstwo obodryckiego księcia gwarantowało, że Sasi nie przekroczą Łaby. A jeżeli uda im się i dojdą do Brenny, to przynajmniej poturbowani. W przeciwnym wypadku...

- Dla swoich braci znad wschodniej Łaby zrobiłbym wszystko, oddałbym nawet połowę swojego majątku - Niklot wyrwał młodego księcia z zamyślenia.

- Połowę? - Jaksa się zdziwił.

- Z drugą bym wyjechał. - Niklot wyszczerzył zęby w pogardliwym uśmiechu. - Ale ty to, książę, rozumiesz. Wesprzesz mnie na jutrzejszym wiecu?

Książę obodrycki zwołał wszystkich przedstawicieli plemiennych, by wzorem swoich przodków decydowali o najważniejszych sprawach Połabia. Do Dobina zjeżdżali Czrezpienianie, Doleńcy i Ranowie, przybyli już Obodryci i Sprewianie. Wszyscy mieli prawo, ale i obowiązek postanowić o wojnie bądź pokoju. Niklot wierzył, że w jedności siła. Chciał przekonać wszystkie plemiona, by wsparły go w walce z Albrechtem Niedźwiedziem i Henrykiem Lwem.

- Dlatego tu jestem - uspokoił Jaksa księcia.

- Odpłacę za wsparcie. Twój głos się liczy. Książę z odległego Kopnika!

Przystanęli ponownie, tym razem na dłużej. Niklot przez chwilę gmerał przy kroczu, nie mogąc poradzić sobie ze spodniami, aż w końcu rozległ się imponujący szum książęcej uryny. Gdy Niklot skończył, oparł się o drzewo, by odsapnąć.

- Gościłem w państwie Piastów. - Jaksa stanął blisko księcia. Zamyślił się na chwilę wpatrzony w ścianę lasu, w pożółkłe od słońca liście. - Widziałem świątynie, których wieże sięgają nieba. Upokorzoną przez klechę ciżbę. Słyszałem pełne pokory modlitewne pieśni. Pieśni niewolników! Nie nasza to melodia. Dla naszych przodków i dla nas tu jest świątynia - wskazał na drzewa. - Tam gdzie Prowe i Trzygław, gdzie śpiewają mamuny i boginki. A szum rzeki tam, gdzie kąpią się topielice, tak właśnie brzmi moja pieśń. Za Łabą i Odrą modlą się już w obcym języku, ale ja nadal rozumiem tylko skowyt wilka.

Niklot pokiwał ze zrozumieniem głową i splunął.

- Niedługo, młody książę, zapolujemy na Sasów. Już niedługo.

*

Rzeka Hawela zewsząd otaczała Brennę. Zarówno siedzibę książęcą na Ostrowie Tumskim, jak i podgrodzie, okolono wys...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin