Kraszewski Józef Ignacy - Dzieje Polski 19.- JASZKA ORFANEM ZWANEGO ŻYWOTA I SPRAW PAMIĘTNIK..doc

(2419 KB) Pobierz

                                       Kraszewski Józef Ignacy

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

  Jaszka Orfanem zwanego    

         żywota i spraw pamiętnik.

 

 

                                                Jagiełłowie do Zygmunta

 

 

 

 

 

 

 

                          CYKL POWIEŚCI HISTORYCZNYCH OBEJMUJĄCYCH

                                                     DZIEJE POLSKI

 

 

 

 

                                                        Część dziewiętnasta cyklu.

 

 

 

 

                                                                  Skanował i błędy poprawił: J. Podleśny.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

                                                   Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza

                                                                      Warszawa

                                                                            1984

 

 

Przedsłowie

 

 

Józef Ignacy Kraszewski pozostawił po sobie tak wielką spuściznę literacko-historyczną, że trudno sobie wyobrazić, aby nawet zapaleni czytelnicy jego dzieł znali wszystko, co napisał i wydał. Z publikacji Kraszewskiego korzystałem wielokrotnie, gdy pisałem powieści historyczne, zwłaszcza z redagowanej przez niego serii pamiętników polskich i obcych, które wychodziły nakładem poznańskiej księgarni Jana Żupańskiego, z dokumentów historycznych, jakie Kraszewski upowszechniał, czytałem również jego powieści, ale Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik dopiero teraz przeczytałem po raz pierwszy. Była to dla mnie lektura tym bardziej pasjonująca, że przed laty sam napisałem powieść historyczną na tle czasów, które Kraszewski w swej książce o Jaszku oznaczył podtytułem Jagiełłowie do Zygmunta.

Zainteresowała mnie, oczywiście, metoda, jaką zastosował Kraszewski, żeby przedstawić czytelnikom okres z dziejów Polski obejmujący panowanie aż czterech królów, od Kazimierza Jagiellończyka począwszy. Mistrzowskim rozwiązaniem był wybór bohatera. Autor obdarzył go rodowodem ułatwiającym dostęp do wszystkich środowisk, warstw społecznych, od skrajnej biedoty wiejskiej i miejskiej, po dwory magnatów, biskupów i królów polskich, domy zamożnych mieszczan. Za pośrednictwem Jaszka przybliżył czytelnikom epokę i ludzi. Ukazał bogatą galerię znanych postaci z Ciołkiem, Bonerem, Długoszem, Janem Kantym i Zbigniewem Oleśnickim na czele, znaną rodzinę magnacką Tęczyńskich, słynnego włoskiego humanistę Kallimacha, nakreślił sylwetki: Elżbiety, „matki Jagiellonów" i jej synów.

Niekiedy akcja traci swój charakter powieściowy i przypomina kromkę wydarzeń historycznych, lecz zdarza się to w momentach, gdy w grę wchodziły sprawy o wielkiej wadze, których rozstrzygnięcie miało poważny wpływ na dalsze losy Rzeczypospolitej. W tym przypadku nie mogę uznać słuszności zarzutów, które padały pod adresem Kraszewskiego, że z powieściopisarza stawał się kronikarzem. Sądzę, że wystarczy trochę literackiej wyobraźni, żeby uprzytomnić sobie, że gdyby Kraszewski zechciał „powieściowo" ująć to wszystko, co łączyło się z wielką polityką zagraniczną i wewnętrzną, „rozsadziłby" każdą swoją książkę, również pamiętnik Jaszka, który siłą rzeczy rozrósłby się do kilku, jeśli nie do kilkunastu tomów. Zresztą nawet kronikarskimi skrótami nie nużył czytelnika i potrafił zafascynować go przeszłością.

W mojej powieści historycznej z tego okresu (Kopia i warkocze) wypadki przebiegają z dala od wielkich zagadnień, jej bohater tylko z daleka może spoglądać na dwór królewski i siedziby magnatów, a przecież żyje i obraca się w tym samym świecie, co Jaszko. W mojej, niedużej książce, głównym tematem jest jakby „podszewka historii", zwykła codzienność i występujące postacie nie mają nic wspólnego z ludźmi zajmującymi wyższe szczeble drabiny społecznej. Mnie, jako autora, obchodziły najbardziej obyczaje Polaków z piętnastego i szesnastego wieku — jak mieszkali, pracowali, ubierali się, leczyli, co zwykli jeść i pić, jak bawili się, kochali, wojowali z nieprzyjacielem, a poza tym jak zapatrywali się na życie i wypadki toczące się wokół, jak i o co się kłócili między sobą.

Poszukiwania w tej dziedzinie były istną przygodą urozmaicaną wciąż nowymi niespodziankami odkrytymi w monografiach poszczególnych miejscowości, a przede wszystkim w dziełach, które zostawili Rej, Jodok Ludwik Decjusz, Gostomski, Bruckner, Szajnocha, Jan Ptaśnik, Stanisław Kutrzeba, Ignacy Baranowski, Jan Stanisław Bystroń, Adolf Pawiński, Kazimierz Hartleb, Zygmunt Gloger, wreszcie Józef Ignacy Kraszewski w swoich Pomnikach do historii obyczajów w Polsce w szesnastym i siedemnastym wieku.

Mój bohater, podobnie jak Jaszko, niemal stale przebywał w Krakowie i podobnie jak bohater powieści Kraszewskiego był olśniony, gdy pierwszy raz ujrzał ówczesną stolicę Polski. Bo też każdy, kto zagłębił się w krakowską przeszłość, podkreśla fakt, że miasto było wtedy w pełnym rozkwicie. Mogło imponować przybyszom potężnymi murami obronnymi, wspaniałymi kościołami, kamienicami zamożnych obywateli i kupców. Rynek prezentował się okazale. Na straganach było pełno wszelkich towarów; sprzedawano pieprz, imbir i cukier, sprowadzane z dalekich krajów, śledzie w Bałtyku łowione, a w budach kupców maście, płótna, barchany, skóry, żelazo, gwoździe. Przez Rynek dążyły na Wawel orszaki posłów zagranicznych, na Rynku młodzi ludzie w białych koszulach, z dzwonkami przyczepionymi do kolan, popisywali się tańcem z mieczami. Do Krakowa zewsząd ściągały gromady muzykantów, śpiewaków, kuglarzy, linoskoczków. Pokazywano tańczące niedźwiedzie, małpy, papugi, gadające sroki. Na Rynku urządzano przedstawienia z pieśniami, a tłum wtórował śpiewakom. Niekiedy pojawiał się „Himmelreich" z teatrem marionetek. Kraków tętnił życiem od rana do późnej nocy.

Nie obeszło się bez bijatyk i burd ulicznych. Do stolicy zjeżdżało wiele młodzieży, wielu było żaków, których niełatwo dało się utrzymać w karbach. Bili się między sobą, wyśmiewali się z Mazurów, a szczególnym animuszem i zawadiacką postawą odznaczali się Węgrzy. Na przełomie piętnastego i szesnastego wieku słynna była w Europie Akademia założona w Krakowie przez Kazimierza Wielkiego, a za Władysława Jagiełły przekształcona w czterowydziałowy uniwersytet. Do krakowskiej Akademii przybywali młodzi ludzie z całej Polski i Litwy, kształciło się w niej wielu cudzoziemców. Liczną grupę stanowili Węgrzy, byli też Niemcy, studenci z Prus, ze Szwajcarii, z Alzacji, zdarzali się także z Włoch; niewielu było Czechów.

Przy czytaniu powieści Kraszewskiego nasuwały mi się niemiłe refleksje, że zarówno jego Jaszko Orfan, jak i bohater mojej książki z tego okresu, Marcin Witosławski, widzieli polskie wsie i miasta zamożniejsze i lepiej zagospodarowane, natomiast ich potomkowie, synowie nawet, oglądali je w stanie znacznie gorszym.

W Krakowie już pod koniec czternastego wieku były wodociągi, a w wieku piętnastym specjalny urzędnik, zwany „aquaeductorem" albo rormagistrem doglądał tych urządzeń. Wodę doprowadzano drewnianymi rurami drążonymi w „rurhausach". Był „rurhaus" w bramie Sławkowskiej, a zamkowy na Wawelu pod Kurzą Stopą. Pobierano podatek na miejskie „aąuaductwa". W 1489 roku założono wodociąg w kopalniach olkuskich, a w pierwszej połowie szesnastego wieku wodociągi były już w Lublinie, Grudziądzu, we Lwowie, Warszawie, Bydgoszczy, Sandomierzu, w małych miastach — w Proszowicach, Opatowie, Samborze, Drohobyczu, Czchowie, Opocznie, Sieradzu, Pyzdrach. Niemal każde miasteczko miało swój wodociąg.

Rozpadały się te urządzenia wraz z upadkiem miast, w miarę wprowadzania ustaw zapewniających przewagę społeczną szlachty, kosztem polskich chłopów i mieszczan. W Krakowie wodociągi przetrwały stosunkowo długo, bo do najazdu szwedzkiego. Wtedy nieprzyjaciel zniszczył warsztaty ze świdrami i całą sieć drewnianych rur. Znowu poczęto kopać studnie, a wodociągów, aż do najnowszych czasów, już nie odbudowano.

Podczas lektury powieści Kraszewskiego, której akcja rozgrywa się głównie w Krakowie, (a zarówno Jaszko Orfan, jak i mój bohater, Witosławski, bywali tam w domach mieszczan, chodzili po ulicach) moja wyobraźnia, wsparta relacjami zawartymi w dokumentach, nasuwała mi obraz niezwykłego miasta, w którym na pierwszym planie były woda i łaźnie. Każdy, nieco zamożniejszy mieszczanin, miał swoją prywatną łaźnię, wiele było łaźni publicznych. Studenci krakowscy mogli kąpać się bezpłatnie, służbie nie wręczano wówczas napiwku, lecz „łaziebne", także „łaziebne", nie jałmużnę, dawano żebrakom. Z wanny, w jaką wyposażył swą łaźnię niejaki Śliwka, korzystał jeden z członków rodziny królewskiej.

Do szesnastego wieku i pierwszej połowy siedemnastego nie było w Polsce wsi bez łaźni; niejeden chłop miał osobną, zbudowaną na własny użytek. Już w zamierzchłej przeszłości, nie tylko przed Jagiellonami, ale przed Chrobrym i Mieszkiem, wszędzie istniały łaźnie po wsiach i dworach, tak na ziemiach polskich, jak i litewskich, i ruskich. Owe łaźnie, według pojęć dzisiejszych urządzone prymitywnie, mieściły się w drewnianych budynkach albo przybudówkach, gdzie rozpalano ognisko, lano wodę na rozgrzane kamienie i w parze ćwiczono ciało witkami dla zdrowia. W dziewiętnastym wieku doktor Stanisław Tomkowicz, porównując dwie epoki, z ubolewaniem pisał w „Bibliotece Warszawskiej", że przed niejednym osiągnięciem tej przeszłej winno się uchylić czoła: „Prawda, nie było gazu, bruk był lichy, a kanalizacja pozostawiała wiele do życzenia — chociaż wodociągi były i łaźni istniało więcej niż dzisiaj".

Wypadki pamiętnej nocy lipcowej 1461 roku, kiedy zabito Andrzeja Tęczyńskiego, pogłębiły rozdział między szlachtą i mieszczanami. Opisał je szeroko Józef Ignacy Kraszewski, wplątując w krakowskie rozruchy Jaszka Orfana. Z krwawą tą rozprawą zetknął się również bohater mojej książki. Wyczuwa się w powieści Kraszewskiego, że fakt gdy płatnerz, mistrz w swoim zawodzie, sponiewierany i pobity przez Andrzeja Tęczyńskiego poruszył całe miasto, a rozjątrzony tłum rozsiekał nie liczącego się z nikim magnata, będzie miał gorzkie następstwa. Płatnerz nie czekał na wyroki sądów, lecz czym prędzej wyjechał z Krakowa, przewidując, że sprawa źle skończy się dla mieszczan. I rzeczywiście, bo ścięto sześciu z obwinionych, a trzech wydano synowi Andrzeja Tęczyńskiego, który wtrącił ich do turmy. Przepaść rozwierała się między stanem rycerskim a ludnością miast. Kraszewski nie omieszkał zaznaczyć, ze po zabójstwie Tęczyńskiego cięższe czasy nastały dla mieszczan. W niejednej sprawie, w której dawniej sądy karały ich grzywną, od tej pory zaczęły karać też gardłem. Niemniej jednak mieszczanie nadal bogacili się i rosło ich znaczenie. Mógł się o tym przekonać i Jaszko Orfan, i bohater mojej książki Zamożni kupcy Krakowa urządzali wystawne przyjęcia, jadali na srebrnych naczyniach. U kupca Maso Montelupiego, genueńczyka rodem, stół był zawsze zastawiony wyszukanymi potrawami. Bywał u niego Kallimach, wprowadził nawet Jana Olbrachta, wówczas kandydata po ojcu na polski tron.

Nietrudno sobie wyobrazić jakie dania tam przygotowywano dla dostojnych gości. W mojej książce z tych czasów Marcin Witosławski widział, że stoły uginały się po dworach i domach mieszczan od mięsiw szpikowanych migdałami, od szynek, kiełbas, strucli, ciast parzonych, zdobionych lukrem, babek szafranowych, pierników, małdrzyków z sera, owoców smażonych w miodzie. Bywał na misie cały baran z pozłacanymi rogami i uszami, posypany farbą i cynamonem. Czytelnik Żywota człowieka poczciwego i Rozprawy dziś otwiera szeroko oczy z podziwu, trafiając na opisy potraw i sposoby ich przyrządzania.

Czytając Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik często wędrowałem za Kraszewskim po znajomych mi już ścieżkach. I w mojej powieści znalazła się wzmianka o zbrodni dokonanej na Jakubie Boglewskim, o której Długosz pisał, że „zdarzył się straszny i przerażający wypadek, który od przyjęcia w Polsce wiary chrześcijańskiej nie miał podobnego przykładu". Byłem początkowo zdziwiony, że Józef Ignacy Kraszewski poświęcił tej sprawie tak wiele miejsca, bo niemal trzydzieści stron, a przecież zbrodnie zdarzały się co roku, bywały bardziej wyrafinowane i okrutne. Jednak ta przetrwała w pamięci ludzkiej; o tym, że „pani zabiła pana" i „w ogródku go schowała, rutkę na nim zasiała", rozprawiano, pisano i śpiewano przez wieki. Z tego wydarzenia czerpała inspirację pieśń ludowa, ono znalazło odzew w poezji narodowej.

Kraszewski mianował Jaszka podkomorzym króla Jana Olbrachta i z Olbrachtem wysłał go na wojnę wołoską, natomiast mój bohater zdołał się dostać do chorągwi nadwornej i też ruszył na wojnę, lecz przeciwko Tatarom. Jednak inne odniósł wrażenie maszerując i wojując pod komendą hetmana Kamienieckiego, gdy panował już król Zygmunt. Jaszka oburzały widowiska bezecne, gdy wojsko Olbrachta stało obozem lub szło na nieprzyjaciela. Ciągnęło za nim „plugastwo" wielkimi gromadami, „iż bez sromu przejść około łaźni szczególniej w biały dzień nie było można. Nagich kobiet i dziewcząt z żołdactwem wyprawujących pląsy nikt nie rozpędzał, muzyka przygrywała, a pijani żołnierze dopuszczali się takich sprośności, iż niechybnie karę bożą na się ściągać musieli".

Inaczej wyglądały marsze i postoje, inaczej wyglądał żołnierz, gdy Zygmunt Stary wysłał hufy Kamienieckiego przeciwko Tatarom. Jako autorowi książki historycznej wiele czasu pochłonęło mi dociekanie, jaką zbroję miał wtedy rycerz-kopijnik, w jakim szyku porusza! się i walczył. Każdy o tym wie, że zbroja przysparzała rycerzowi wiele mitręgi, że sam nigdy by jej nie włożył na siebie, ale ja musiałem znać szczegóły, rzemień po rzemieniu, sworzeń po sworzniu. Odkryłem, że część zbroi od stopy po kolano, z wtopioną ostrogą, składała się z dwóch kawałków, które należało razem zatrzasnąć, otworami trafiając na bolce, że przedtem osłaniało się kolano, potem zakładało pancerz z płatami na rzemieniach, które miały chronić brzuch, wreszcie przychodziła kolej na naramienniki, zarękawki, nałokietniki, pancerzowe rękawice i przyłbicę. Koń rycerza miał także swą zbroję, hełm na pysk i nozdrza, stalową blachę na szyi, „przedni piach" na piersiach, „zadni kusz" przy ogonie.

Z Artykułów woyskowych w 16 wieku, opublikowanych przez Juliana Ursyna Niemcewicza, które przewertowałem dokładnie, wynika, że „widowiska bezecne" obserwowane oczyma Jaszka w wojsku Olbrachta nie do pomyślenia były za Zygmunta Starego, zwłaszcza gdy hufami dowodził hetman Kamieniecki.

Hetman Kamieniecki, twardy człowiek o żelaznej ręce, ściśle stosował się do przepisów. Żądał, jak głosiły Artykuły, żeby każda rota szła pod swoją chorągwią z bębnami i trąbami, „nie błąkając się, ale wszyscy w kupie, czego Panowie Starsi nad Pułkami, każdy w Pułku swoim, a Panowie Rotmistrze, albo w nieobecności ich Panowie Porucznicy z wielką pilnością dojrzeć mają". Gdyby się zdarzyło, że ktoś „przydybał cudzego konia" lub dopuścił się innej kradzieży, „każdy taki szubienicą zaraz bez miłosierdzia" musiał być karany „na onymże miejscu". Za wojskiem nie wolno było iść ludziom niepotrzebnym, tym bardziej wszetecznicom, „a kto by w nierządzie jakim był doświadczony", karany był natychmiast „na gardle".

Chorągiew nadworna, której marsze i boje opisałem, po zwycięskiej bitwie pod Łopuszną wróciła do Krakowa entuzjastycznie witana przez ludność. Inaczej witano po wołoskiej klęsce Jana Olbrachta, nad którego wadami biadał Jaszko Orfan.    

Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik przeczytałem z przyjemnością, bo powieść jest ciekawa, akcja, jeśli pominąć nieliczne miejsca, toczy się wartko. Zamykając tę książkę (i przywodząc na myśl fakty z mojej) można stwierdzić, że każda epoka ma swe ciemne strony; miała je również epoka Jagiellonów. Przełom jaki się zaznaczał od szesnastego wieku nie pod każdym względem i nie dla każdego przynosił w wyniku dobro. Mimo szybkiego rozwoju nauk i postępu w wielu dziedzinach, miasta upadały, chłopa już zmuszano do pracy pańszczyźnianej i nie śniły mu się trojaki, w których niegdyś przynoszono mu obiad, gdy pracował w polu. Łaźnie zniknęły, nie było ich nawet w pałacach, a w użycie wchodziły młoteczki i szczypce do zabijania wszy mnożących się pod perukami.

Abstrahując od odległej przeszłości dziś stwierdzamy ze zgrozą, że świetny przez wieki Kraków murszeje, sypie się, i na gwałt trzeba go ratować.

 

                                                                                                                                    Stefan Majchrowski

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ANDRZEJOWI HRABIEMU MNISZHOWI

jako WDZIĘCZNE WSPOMNIENIE CHWIL

spędzonych w Paryżu rok 1883,

Z Wyrazem Najgłębszego Szacunku

                                  Przesyła

                                                Autor

 

 

 

           Drezno

Wrzesień 1883

 

 

 

 

 

                               TOM PIERWSZY

 

 

 

W imię Trójcy Przenajświętszej. Amen.

Frzyrodzona każdemu człowiekowi, złego i dobrego w tym życiu zażywając, a na lepsze pracując — pożądać, aby po nim pomiędzy ludźmi pamięć na ziemi została. Przeto się kładną grobowe kamie­nie i piszą księgi, z których każda niczym innym nie jest ino czło­wiekiem, a że człowiek z wieku swego wyszedł jak kurczę z jaja, więc zarazem księga i czasem jest, o którym daje świadectwo.

Ja też, maluczkie stworzenie, słabości tej czy prawu ulegając, z żywota mojego długiego, wielu przygodami niepoślednimi odzna­czonego, sprawę zdać pragnę, jakom na ten mizerny świat przy­szedł i jak z pomocą a za miłosierdziem bożym, acz nie bez grze­chu i obłędów, po nim szedłem ku temu kresowi, który pewnie już dziś jest bliskim.

Małym ci i nie znaczącym byłem i jestem, a żywot mój do wielu innych podobien, alem to szczęście miał, żem się o wielkich i znaczących ocierał, na nich prawie nieustannie patrzałem — pi­sać więc o czym się znajdzie, nie o samym sobie.

Przeciąg też czasu niemały dał mi Pan Bóg przeżyć na tym padole, gdzie, jak na pobojowisku, co dzień niemal padających obok mnie widziałem, co dzień sam paść się spodziewałem i cu­dem prawie doszedłem późnej starości.

Ilu ich było, mój Boże, co i sił mieli nade mnie więcej i pra­wa do życia, a w kwiecie kosą podcięci padli, gdy ja jako łopuch i pokrzywa pod płotem stojąca ocalałem.

Aby świat ten zrozumieć, chyba nie z niego patrzeć potrzeba na sprawy ludzkie i losy, przecież wierzyć musimy, iż to, co się dzieje, sprawiedliwym i dobrym być musi. Nim więc pisać rozpocz­nę, naprzód zeznać muszę uroczyście, że jako za życia fałszem ust moich nie zmazałem nigdy, tak i kart tych nim nie zbruczę, pisząc prawdę czystą, choćby się do niej przyznać wstyd było. Nie będę fałecznie przodków sobie wymyślał żadnych, iłem wiedział, tyle wyznam, a nie wszystko w życiu własnym było dla mnie jasnym. Takie było już przeznaczenie moje.

Od tego więc poczynać muszę, ani się sromam wyznać, że ani roku urodzenia mojego, ani rodziców moich nie znam. Wina w tym nie moja, żem na ten świat przyszedł pono jako gość nieproszony. To tylko zaznaczyć mogę, iż żywot rozpocząłem w tych leciech, gdy wielkim księdzem litewskim był Kaźmirz, Jagiełłowy syn wtóry, za panowania w Polsce Władysława, który zginął, nieodżało­wane panie, pod Warną walcząc z pogany.

Z dzieciństwa mojego mało co mi się w pamięci pozostało, a to, co sobie przypomnieć mogę, dlatego się może w umysł młody wra­ziło, że te pierwsze lata życia nie płynęły mi jednostajnie, a było w nich już dla dziecka zagadek i niespodzianek wiele.

Kobieta uboga, prosta mieszczanka, której imię było Sonka, a po mężu ją Gajdysową mianowano, opowiadała się matką moją, chociaż, jak się potem okazało, nią nie była. Mąż jej, Gajdys, na zamku miał około stajen książęcych zajęcie, był nad nimi starszym dozorcą, przy czym i młodsze źrebce ujeżdżał. Człek był dobro­duszny, jako to najczęściej siłacze i olbrzymy bywają, którym Pan Bóg daje zimną krew, gdy małym i słabszym kipi ona w żyłach. Mówił mało, śmiał się rzadko, jadł dużo, pił chętnie.

Mieszkali Gajdysowie we dworze pod zamkiem dolnym u fur­ty, od której klucz miał dozorca, tak że z rana wstawszy mógł za­raz do stajen przejść, od których nawet rżenie koni po nocach nie­raz słychać było. Domostwo, choć drzewiane, wygodne było i za­ciszne, a że Gajdys żołd miał dobry, przy czym zboże, sukno, płót­no i skóry mu ze skarbu co rok wydzielano, a podarki częste się trafiały — działo się więc im dobrze.

Krom mnie mieli Gajdysowie tylko o parę lat starszą niż ja córeczkę, Marychnę. Jam też zwał się ich własnym dzieckiem, a nie mogę powiedzieć, tylko że Sonka tak się ze mną obchodziła, takie dla mnie serce miała, jakbym w istocie był jej synem. Póź­niej się to dopiero okazało, że Gajdysowie przez miłosierdzie mnie wzięli i jak dziecko własne hodowali, bo snadź rodzice moi przy­znać się do mnie czy nie mogli, czy nie chcieli. Nie będę ich są­dził ani im tego wyrzucał.

Wychowywałem się więc z prosta, nie nawykając do pieszczot i wykwintów żadnych, na chlebie razowym, mleku i kluskach, ni też do zbytku od chłodu i słoty strzeżony, za co Panu Bogu dzię­kuję, bo później mi niejeden trud, niewygodę, niedostatek łatwiej było znosić, zawczasu się obywszy z nimi.

Ale nie zawsze jednako bywało. Powszednich dni Gajdysowie tak się ze mną jak z Marychną obchodzili — a niekiedy zjawiały się dla mnie jakby świąteczne i słoneczne doby. Nadchodziły one niespodzianie, gdy w różnych porach we dworku się zjawiała nagle kobieta młoda, cała szatami otulona, z twarzą osłoniętą, którą gdy odkryła, oblicze się ukazywało dziwnej piękności i blasku. Naówczas do chaty jakby promień wpadł słone...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin