Bob Leman - Pielgrzymka Clifforda M(1).pdf

(202 KB) Pobierz
Microsoft Word - Bob Leman - Pielgrzymka Clifforda M..doc
Bob Leman
PIELGRZYMKA CLIFFORDA M.
(The Pilgrimage of Clifford M.)
Wielu spośród mych kolegów uznało, że mój artykuł zatytułowany Przypadek Clifforda M . może,
po przełożeniu na bardziej przystępny i pozbawiony specjalistycznych terminów język, zainteresować
szeroko rozumianą opinię publiczną. Podjąłem ten trud i chciałbym teraz przedstawić efekty mojej
pracy. Z jednej strony nieco rozszerzyłem artykuł, dodając informacje i wyjaśnienia natury
biologicznej, których nie było w jego oryginalnej, przeznaczonej dla specjalistów wersji, z drugiej zaś
znacznie go skróciłem, rezygnując z zamieszczenia wykresów, tabel i partii tekstu istotnych jedynie
dla wąskiego grona fachowców.
Dla zrozumienia przypadku Clifforda M. trzeba przede wszystkim być świadomym
sposobu, w jaki rozmnażają się istoty, o których będziemy tutaj mówić. Szeroko
rozpowszechniony jest pogląd, że po to, by przedłużyć istnienie gatunku, wampiry
muszą doprowadzić w jakiś sposób do tego, by człowiek skosztował ich krwi; potem,
gdy człowiek taki umrze, zmartwychwstanie już jako wampir. Tego typu przekonanie
należy określić jako czysty przesąd. Ci, którzy umierają w wyniku jednorazowej
napaści czy też długotrwałej „eksploatacji” przez wampiry, pozostają już martwi,
a poza tym wampiry to ssaki – dosyć specyficznego rodzaju, rzecz jasna – i rodzą się
nie inaczej tylko właśnie jak ssaki. Istnieją jednak, co prawda, pewne różnice.
Młode wampiry przychodzą na świat mniej więcej raz na dwieście lat w miotach
liczących od ośmiu do dwunastu szczeniąt. Samica ma dziesięć sutek, więc
w przypadku liczniejszego miotu najsłabsze szczenięta, które nie są w stanie dopchać
się do pokarmu, muszą zginąć. Ci, którzy są choćby pobieżnie oczytani
w przedmiocie, przypominają sobie z pewnością, że nikt nigdy nie widział jeszcze
dorosłego wampira bez ubrania. Wynika to stąd, że ponieważ wampiry najczęściej
udają zwyczajnych ludzi, dodatkowe piersi samicy (jak również dosyć niezwykła
budowa genitaliów samca), muszą być starannie ukryte. Na przestrzeni ostatnich lat
pojawiły się przeznaczone dla szerszego kręgu czytelników publikacje, z których
wynika, że wampiry są jakoby zdolne do mniej lub bardziej normalnego współżycia
seksualnego z ludźmi. Jest to, rzecz jasna, całkowicie niemożliwe i opisy tego rodzaju
aktów należy uznać wyłącznie za twory wyobraźni.
Nie udało się, jak do tej pory, ustalić dokładnie okresu trwania ciąży, ale jest on
z pewnością bardzo długi – może nawet sięgać dziesięciu lat. Młode zaraz po
urodzeniu są bardzo małe, ważą z reguły nie więcej niż pół funta i w niczym nie
przypominają dorosłych osobników. Można je raczej porównać do wyposażonych
w szczątkowe kończyny kijanek czy nie rozwiniętych całkowicie płodów. (Dosyć
znaczną popularnością cieszy się teoria, według której wampiry są w odległy sposób
spokrewnione z torbaczami). Najbardziej rzucającą się w oczy cechą młodych
szczeniąt są ich zęby; mają je już od urodzenia, i to w takiej ilości, że nie sposób ich
nie zauważyć. Zaraz po przyjściu na świat pełzną w stronę sutka i przywierają do
niego, pozostając tam przez okres dwóch lub więcej lat. Przez ten czas samica
odżywia się ludzką krwią przynoszoną jej na ziemię przez samców, wśród których
może, ale nie musi być także ojciec potomstwa. Przekazują jej pokarm w identyczny
sposób, jak większość gatunków ptaków, karmiących swe już nieco podrośnięte młode
– trzeba mieć rzeczywiście odporny żołądek, bo móc myśleć o tym w beznamiętny,
chłodny sposób. Warto zwrócić uwagę na fakt, że przez cały czas karmienia młodych
samica odżywia się w y ł ą c z n i e ludzką krwią, podczas gdy zazwyczaj wampir
potrzebuje tego pożywienia jedynie na co dwunasty posiłek, podczas pozostałych
zadowalając się krwią jakiegokolwiek stałocieplnego stworzenia.
Odstawione od piersi szczenięta także przez jakiś czas otrzymują wyłącznie ludzką
krew. Samo odstawienie jest nagłe i przebiega w dość gwałtowny sposób: matka
rozwiera siłą uzębione szczęki i odpycha młode od siebie. Czyni to jednak bardzo
ostrożnie, bowiem ostre zęby usiłują zacisnąć się na czymkolwiek, co tylko znajdzie
się w ich zasięgu. Specjalnie na tę okazję samce dostarczają nieprzytomnego
człowieka; szczenięta są podsuwane w jego stronę, szczęki wpijają się w ciało
i powodowane wrodzonym odruchem młode zaczynają ssać, kosztując po raz pierwszy
świeżej ludzkiej krwi i skazując się jednocześnie na, co prawda okresową, ale mającą
trwać całe ich życie, od niej zależność.
W tym okresie szczenięta ciągle jeszcze mają nieproporcjonalnie duże głowy i usta,
nieproporcjonalnie duże nawet w stosunku do rozmiarów tych głów. Kończyny
zdążyły się już niemal całkowicie rozwinąć, ale koordynacja mięśniowa jest jeszcze
bardzo słaba, toteż szczenięta, chociaż wyposażone w monstrualne szczęki i potworne
zęby, pozostają niemal całkowicie bezbronne. Są pokryte gęstą, czarną sierścią, którą
stracą niemal zupełnie w wieku piętnastu lub szesnastu lat; sierść pozostanie jedynie
na głowie. (Samce wampirów nie mają żadnego zarostu. Stoker wyposażył Draculę
w mały wąsik, ale jest to zaledwie jeden z błędów, jakie możemy odnaleźć w jego
pracy.)
Kiedy szczenięta przestaną już ssać, samica przyłącza się do polowań i co noc,
niemal aż do świtu, młode zostają same. W przeciwieństwie do dorosłych osobników
nie zapadają w trwającą od wschodu do zachodu słońca śpiączkę, tylko stają się nieco
bardziej ociężałe i skłonne do czegoś w rodzaju lekkiego letargu. Skłonność ta nasila
się z wiekiem. Umiejętność przyjmowania postaci nietoperza lub ogromnej ćmy
pojawia się dopiero w okresie młodzieńczym, ale kiedy dokładnie okres ten następuje
– nie wiadomo.
Na pierwszy sygnał o istnieniu Clifforda M. natrafiamy w kilku listach, napisanych
nieporadnie w latach osiemdziesiątych XIX wieku do narzeczonego przez młodą
kobietę nazwiskiem Dulcie Fimber. Obydwoje narzeczeni pochodzili z górskiego
okręgu Comber, znajdującego się w pobliżu miejsca, w którym stykają się granice
stanów Virginia, Tennessee i Kentucky. Młody człowiek wyjechał do pracy w kopalni,
by przez rok zarobić na wybudowanie nowej chaty dla swojej żony, zaś Dulcie
pozostała w domu ze swymi rodzicami oraz pokaźną gromadką młodszego rodzeństwa
i co tydzień pisała do niego listy.
Znajdujące się w tych listach wzmianki o „małpce Ossiego” niemal na pewno
odnoszą się właśnie do Clifforda M. Ossie Fimber był jednym z młodszych braci
Dulcie, w owym czasie czternasto- lub piętnastoletnim. Po wypełnieniu kilku luk
w naszkicowanej w listach historii i sprawdzeniu niektórych faktów otrzymujemy
relację o odkryciu istnienia Clifforda M., która z całą pewnością niewiele różni się od
rzeczywistości.
Mały Ossie był włóczęgą i znakomitym myśliwym. Już w wieku jedenastu lat
weszło w jego zwyczaj znikanie ze strzelbą w lesie na kilka nawet dni; zawsze wracał
z dużą ilością drobnej zwierzyny, która przyczyniała się do urozmaicenia
i wzbogacenia posiłków na rodzinnym stole. W miarę jak rósł, te nieobecności stawały
się coraz dłuższe, zasięg zaś jego wędrówek odpowiednio się zwiększył, więc jaskinia,
którą pewnego dnia odkrył, mogła znajdować się nawet i pięćdziesiąt mil od
domostwa rodziców. Samo odkrycie nastąpiło w ten sposób, że kiedy lunął znienacka
rzęsisty, gwałtowny deszcz, chłopiec schronił się pod pobliskim skalnym nawisem.
Przy samej ziemi zauważył jakiś otwór; wsadziwszy weń głowę stwierdził, że
prowadzi do jaskini. Zapamiętał sobie dokładnie to miejsce i postanowił zbadać ją
w drodze powrotnej.
Nie była to jakaś szczególnie skomplikowana czy niebezpieczna jaskinia –
w każdym razie ta jej część, którą zdążył poznać. Trudno określić jej wielkość,
bowiem kiedy Ossie natrafił na tajemnicze istoty, nie zagłębiał się już dalej.
Oświetlając sobie drogę płonącą czerwono pochodnią zsuwał się właśnie ostrożnie
w dół skalnym korytarzem, kiedy nagle po prawej stronie, niedaleko od swojej
nachylonej twarzy – korytarz był bardzo niski – zobaczył żarzące się niczym małe
węgielki oczy. Cofnął się raptownie i zamarł. Oczy nie poruszyły się. Było ich osiem
lub dziewięć par. Zbliżył do nich pochodnię; ciągle żadnego ruchu. Nachylił się
ostrożnie nad nimi, oświetlając je dokładnie pochodnią i zamarł ponownie.
Wychował się w górach, był myśliwym i pewne rzeczy wyczuwał po prostu
instynktownie. Zdał sobie od razu sprawę z tego, że te stworzenia są jakimiś
szczeniętami czy kociętami, a tam, gdzie były młode, zwykle znajdowała się również
matka, gotowa do ich obrony. Stworzenia te ogromnie go zaciekawiły – nigdy jeszcze
nic takiego nie widział – ale niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu. Zaczął się
ostrożnie wycofywać. Ledwie wykonał pierwszy ruch, a osiem czy dziewięć
uzbrojonych w potworne zęby szczęk zaczęło kłapać w jego kierunku, czyniąc
w zamkniętej skalnymi ścianami przestrzeni niesamowity hałas. W tej samej chwili
spostrzegł z przerażeniem, że istoty gramolą się z niszy, w której były skulone i pełzną
w jego kierunku. Poruszały się w nieskoordynowany, nieudolny sposób, ale małe
czerwone ślepia płonęły bezlitosnym blaskiem, potężne szczęki otwierały się
i zamykały, zaś uparty, bezustanny ruch odzwierciedlał, jak mu się wydawało,
bezmyślne dążenie do jednego: żeby zatopić straszliwe zęby w jego ciele.
Cofnął się raptownie, a one ruszyły za nim, pełznąc po skalnej podłodze i skomląc
przeraźliwie. Wkrótce dotarł do miejsca, w którym korytarz rozszerzał się, sufit zaś
znajdował się już dość wysoko, żeby można było swobodnie stanąć. Kiedy
wyprostował się i spojrzał z góry na małe istoty, ogarnęła go nagła fala wstrętu
i obrzydzenia. Odłożył pochodnię, chwycił oburącz strzelbę i zaczął uderzać z całej
siły kolbą; jak długo to trwało, nie mógł sobie przypomnieć, ale kiedy gorączka
zabijania minęła, na podłodze jaskini nic już się nie poruszało. Przypomniał sobie
wtedy o istnieniu matki, czym prędzej więc chwycił pochodnię i ruszył w kierunku
wyjścia.
Korytarz znowu się zwęził, tym razem tak bardzo, że musiał czołgać się na
brzuchu. W pewnej chwili poczuł, że coś chwyta go za piętę, ale nie mógł się
odwrócić, więc tylko pełzł przed siebie najszybciej, jak tylko potrafił, oczekując, że
w każdej chwili chwycą go od tyłu wielkie, bezlitosne zęby.
Wypadł z jaskini prosto w oślepiający blask południowego słońca i odwrócił się,
zwracając twarz do ziejącego w skalnej ścianie otworu. Nic. Odetchnął z ulgą i wtedy
poczuł, że ciężar u pięty nie zniknął. Spojrzał w dół; jedna z małych istot zatopiła zęby
w podeszwie buta, usiłując bezowocnie wyssać z twardej, wyprawionej skóry jakieś
pożywienie. Wystawiona na światło dzienne zwinęła się w ciasną kulę i zacisnęła
powieki, ale nie zwolniła uchwytu. Mogła mieć jakieś dwie stopy długości, była
całkowicie pokryta czarną, gęstą sierścią i miała cztery pająkowate kończyny,
z których dwie najwyraźniej służyły jako ręce. Ossie zadrżał z obrzydzenia i machnął
gwałtownie nogą; bez rezultatu.
Chłopiec stanął przed nie lada problemem: musiał czym prędzej oddalić się od
jaskini, bowiem w każdej chwili mogła pojawić się matka szczeniąt, ale przecież nie
dałby rady pokonać długiej drogi do domu bez buta, nie bardzo zaś wiedział, jak
mógłby go odzyskać. Zęby, które bez żadnego problemu wbiły się w twardą niczym
kamień podeszwę, musiały budzić respekt.
Miał ze sobą worek z grubego płótna przeznaczony na drobną zwierzynę, jaką
zdarzyłoby mu się upolować. Pomyślał, że może worek posłużyłby mu jako coś
w rodzaju ochronnych rękawic, przy użyciu których mógłby pokusić się o odczepienie
zwierzęcia od swojego buta. Czym prędzej wysypał na ziemię wiewiórki i króliki,
które niósł do domu i zaczął zastanawiać się nad sposobem takiego zawinięcia worka,
żeby mógł w najlepszy sposób go wykorzystać.
Jedna z wiewiórek upadła tuż koło buta; ruchem niemal zbyt szybkim, żeby go
dokładnie zaobserwować, tajemnicze stworzenie puściło podeszwę i zatopiło zęby
w ciele gryzonia, po czym zamarło w bezruchu. Ossie czym prędzej założył but, rzucił
z powrotem do worka upolowaną zwierzynę, a następnie, tknięty jakimś impulsem, za
pomocą długiego kija umieścił w nim także wiewiórkę i wczepione w nią stworzenie.
Gdyby zaczęło za bardzo rozrabiać, łatwo będzie je mógł zatłuc nie wyjmując
z worka, a jeśli pozostanie równie spokojne, jak teraz, to będzie mógł zbadać je
dokładnie w domu. Maszerował całą noc – i całe jego szczęście, bowiem o zachodzie
słońca wampiry z pewnością obudziły się i odkryły swoje martwe dzieci.
W chacie znajdowała się klatka, w której trzymano czasem złapane żywcem kuny;
Ossie wysypał do niej całą zawartość swego worka i pośpiesznie zamknął drzwiczki.
Jego więzień przeniósł się tymczasem na jednego z królików. Z dwóch wiewiórek
zostały tylko kosteczki. Odstawione od piersi wampiry mogą już jeść mięso i aż do
okresu młodzieńczego stanowi ono podstawę ich diety; potem odżywiają się już
niemal wyłącznie krwią, chociaż nie musi to wcale być tylko krew ludzka.
Klatka ta przez kilka lat miała być domem Clifforda M. Przetrwał do dziś wycinek
z miejscowej gazety, noszącej datę o pięć lat późniejszą od znajdującej się na liście,
w którym Dulcie po raz pierwszy wspomniała o „małpce Ossiego”. Wycinek ów
zawiera wzmiankę zatytułowaną „Dziwne zwierzę na farmie Fimberów”; o więźniu
Ossiego wspomina się tam jako o „czymś w rodzaju małpy”. Z lektury tekstu wynika
jasno, że Clifford M. zaczął już w tym czasie tracić porastającą jego ciało sierść i że
zamiast potężnych, dziecięcych zębów miał już normalne, na pierwszy rzut oka
niczym się nie różniące od ludzkich. Na podstawie tych informacji możemy
wnioskować, że liczył sobie wówczas koło piętnastu lat. Zamieszczona w gazecie
informacja o jego rozmiarach („jest wzrostu pięcioletniego dziecka”), potwierdza te
przypuszczenia.
Wkrótce po ukazaniu się tej wzmianki Clifford M. uciekł, odebrawszy życie
pierwszej swej ofierze. Pewnego ranka ojciec Ossiego znalazł martwe, jakby
wysuszone ciało swego syna leżące koło otwartej, pustej klatki. W tym momencie na
okres ponad siedmiu lat Clifford M. znika nam z oczu, można się jednak na podstawie
wielu przesłanek domyślać, że prowadzi w tym czasie życie dzikiego zwierzęcia,
kryjąc się w gęstych lasach porastających zbocza Appalachów, żywiąc się
najróżniejszymi drobnymi istotami i od czasu do czasu – nie sposób, rzecz jasna,
stwierdzić jak często – pijąc niezbędną mu do życia ludzką krew.
W roku 1906 ukazała się książka Dziki chłopiec z okręgu Johnson (Nowy York,
Thomas Colier’s Sons), zaś w 1958, w tej samej firmie, jej drugie wydanie pod
zmienionym tytułem: Harry, amerykańskie dzikie dziecko . Książka, autorstwa
wielebnego Llewellyna Crocketta, stanowi relację z procesu przywracania ludzkiemu
społeczeństwu dziecka wychowanego albo przez dzikie zwierzęta, albo, co wydaje się
równie prawdopodobne, przez nikogo w ogóle.
Grupa myśliwych obozująca w lesie na jesieni 1898 roku schwyciła dzikiego
chłopca w momencie, kiedy w środku nocy pochylał się nad jednym ze śpiących ludzi.
Nikt nie mógł odgadnąć powodu, dla którego to uczynił, chociaż dla nas, rzecz jasna,
jest on aż nadto oczywisty. Myśliwi musieli go związać, by uchronić się przed jego
agresywnością, po czym zanieśli go do Lexington i przekazali władzom. Wielebny Mr.
Crockett, proboszcz kościoła Św. Marka, niegdyś nauczyciel, dostrzegł okazję
zarówno wrócenia na łono ludzkiej i bożej społeczności zagubionej owieczki, jak
i wypróbowania własnych teorii pedagogicznych. Nie miał żadnych kłopotów
z przekonaniem władz, żeby te oddały mu chłopca pod opiekę.
Według relacji Crocketta dziecko dysponowało wysoką wrodzoną inteligencją
i bardzo szybko nauczyło się nie tylko nosić ubranie i chodzić w pozycji
wyprostowanej, ale nawet mówić. Crockett nazwał chłopca imieniem Harry – nie
wyjaśnił, dlaczego wybrał akurat to imię. Państwo Crockett byli bezdzietni, ale nie
wydaje się, żeby kiedykolwiek pałali do Harry’ego specjalnie gorącym uczuciem.
Wręcz przeciwnie nawet: nie trzeba być zbyt domyślnym, żeby z zawartych między
wierszami informacji wywnioskować, że w gruncie rzeczy uważali obecność chłopca
za istny dopust Boży. Spoglądając z perspektywy czasu możemy tylko podziwiać ich
intuicję, oni jednak gryźli się bardzo tym, że w ich sercach panoszą się tak
niechrześcijańskie uczucia.
Państwo Crockett szacowali wiek chłopca na dziesięć do jedenastu lat,
w rzeczywistości jednak w chwili, kiedy do nich trafił, miał lat dwadzieścia trzy lub
dwadzieścia cztery, a więc około trzydziestu w momencie, kiedy znowu zniknął nam
z oczu. W owym czasie ci dobrzy ludzie uważali, że ma osiemnaście lat, zaś w książce
często można napotkać uwagi, że wyglądał nawet jeszcze młodziej.
Siedmioletni pobyt u Crockettów dał mu bardzo dużo, wziąwszy oczywiście
poprawkę na czas i miejsce. Po trzech latach Crockett oddał go do szkoły
podstawowej, gdzie po kilku miesiącach uznano, że nic więcej nie można już chłopca
nauczyć i przekazano go do szkoły średniej, którą z całą pewnością by skończył,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin