Rigbey Liz - Fałszywe lato.pdf

(1805 KB) Pobierz
Summertime
LIZ RIGBEY
FAŁSZYWE LATO
308893690.003.png 308893690.004.png
1
Matka opowiadała tę historię mnie i mojej siostrze wiele razy. Mówiła nam, jak to
całymi dniami pociąg jechał i jechał przez Rosję i jak do czasu, kiedy znalazł się na
granicy, było jasne, że dziecko nie żyje.
Ojciec wiedział to już od dawna. Do jego trzech córek prawda ta docierała
stopniowo. Inni pasażerowie przekazywali ją sobie pełnymi grozy spojrzeniami. Tylko
matka jak gdyby nie pojmowała, co stało się z niemowlęciem, które trzymała w
ramionach.
Od chwili, kiedy wsiedli do pociągu, dziecko nie przestawało płakać. Nie było to
jednak zwykłe zanoszenie się płaczem noworodka, tylko klasyczny, nieustępliwy płacz
półrocznego niemowlęcia.
Gdy rodzina Andrejewów z wielkim bagażem, opryskliwym ojcem i
rozwrzeszczanym bachorem wsiadła do przedziału, pasażerowie zaczęli gorączkowo
sprawdzać bilety w nadziei, że pomylili wagon. Kiedy się jednak okazało, że są skazani na
to, by drogę na zachód odbywać w towarzystwie koszmarnej rodzinki, pocieszali się, że
niemowlę wkrótce przestanie płakać, a trzy dziewczynki nie zajmują ostatecznie aż tak
dużo miejsca. Każdy z wagonów był przepełniony i każdy z pasażerów miał na sobie
grube palto, czapkę, szalik i rękawiczki. I te bagaże! Torby, pudła, kosze, walizki -
wszystko spiętrzone wysoko ponad głowami pasażerów, na podłodze, na kolanach.
Kiedy znacznie później, niż to przewidywał rozkład, i po serii gwałtownych
drgawek pociąg wreszcie ruszył z Dworca Białoruskiego, pasażerowie z nadzieją
wyczekiwali chwili, kiedy dziecko, ukołysane miarowym rytmem wielkich metalowych
kół, toczących się po wielkich metalowych szynach, spokojnie zaśnie.
Ale cisza nie nadchodziła.
Pociąg mknął po prostej, tnąc tory i zostawiając za sobą miasto z jego fabrykami,
blokami mieszkalnymi i pokrytymi śniegiem i błotem placami, na których bawiły się
dzieci. Udręczeni pasażerowie siedzieli apatycznie i słuchali powtarzających się w
nieskończoność krzyków. Przerwy, w czasie których niemowlę nabierało tchu, były
stanowczo za krótkie, zwłaszcza że po każdej następował krzyk brzemienny tak wielkim
bólem, jakby dziecko było wyrazicielem bezgranicznego smutku i żalu wszystkich
308893690.005.png
obecnych. W innych wagonach pasażerowie skracali sobie czas, nawiązując znajomości,
dzieląc się chlebem, a czasem i słoniną, wyciągając butelki, opowiadając różne historie.
Jednakże w wagonie Andrejewów wszelkie relacje międzyludzkie zostały zablokowane
przez płacz dziecka.
Początkowo, kiedy już Moskwa została za nimi, pasażerowie z przyjemnością
podziwiali wiejski krajobraz. Miło było, wyszukując szczeliny między ludźmi i stertami
bagażu, łapać przez brudne szyby migawki pokrytych śniegiem równin. Jednakże szybko
okazało się to nużące. Kilometr za kilometrem - a dla podróżnych oznaczało to godzinę za
godziną - ciągnęły się ciemne sosnowe lasy albo nieskażone drzewem, drogą ani żywo-
płotem równiny, gdzie urozmaicenie terenu maskował śnieg. Lasy nie stanowiły żadnej
odmiany - rozczarowywały monotonią jednakowych ponurych pni. Przypominało to
podróżowanie wśród gigantycznych czarno-białych puzzli. I cały czas, nawet wtedy, kiedy
noc otuliła bezmiar śnieżnej przestrzeni, stanowiącej Rosję, nawet wtedy dziecko nie
przestawało płakać.
- Czy nie możecie państwo, na miłość boską, coś z tym zrobić!? - wrzasnął ktoś
wreszcie, nie wytrzymując nerwowo. Był to młody mężczyzna o zimnych niebieskich
oczach i rumianych policzkach. Ale jego zdenerwowanie utonęło we wrzaskach nie-
mowlęcia, a matka tylko wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową.
Ojciec nie zwracał najmniejszej uwagi ani na dziecko, ani na żonę, tylko siedział
spokojnie, z surową, zaciętą twarzą, cały czas rozbieganym wzrokiem myszkując po
twarzach pasażerów w sposób zdradzający pewien rodzaj profesjonalizmu. Czwórka
dzieci, tak, czwórka dzieci, dobrze ubrana rodzina, a do tego każda z dziewczynek
trzymała na kolanach małą skórzaną walizeczkę. Dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że
Andrejewowi musiało się dobrze powodzić. Ale jego groźna, oficjalna mina zniechęcała
do dalszych skarg.
Po kilku godzinach jazdy pociąg stanął, mimo że nie było stacji, światła ani żadnego
wyraźnego ku temu powodu. Grupka ludzi z obsługi pociągu, najprawdopodobniej łącznie
z maszynistą, wysiadła i paliła przy torach papierosy. Co śmielsi spośród pasażerów poszli
w ich ślady, potem jeszcze kilku. Wkrótce wagon, w którym jechali Andrejewowie,
opustoszał, pozostała tylko matka, trzy dziewczynki i wrzeszczące niemowlę.
Dopiero kiedy na szare ze zmęczenia twarze podróżnych padły pierwsze promienie
308893690.006.png
perłowego światła, pociąg szarpnął i ruszył. Dziecko płakało w dalszym ciągu.
Jednakże wiele godzin po tym, jak już wszyscy stracili nadzieję, że kiedykolwiek
zapanuje cisza, przerwy pomiędzy krzykami malca stały się dłuższe, a same wrzaski
wyraźnie straciły na zaciekłości. Pasażerowie wymieniali pełne otuchy spojrzenia. Kilka
osób zaczęło się modlić. Przyglądali się trzymanemu przez matkę zawiniątku, z którego
wyzierała purpurowa twarzyczka. Teraz już niemowlę ledwie popiskiwało. Potwór wyraź-
nie został poskromiony. Dziecko zasypiało.
Kiedy wreszcie zapadła cisza, na twarzach podróżnych odmalowała się błogość,
jakby ktoś wpuścił do przedziału gaz rozweselający. Wszyscy, z wyjątkiem matki, która
nadal trzymała maleństwo w ramionach, zasnęli. Niektórzy spali całkiem długo. Inni, z
powodu panującego w przedziale ścisku, ucinali tylko krótkie drzemki, od czasu do czasu
zerkając w stronę dziecka. Narastające podejrzenie powoli zamieniało się w pewność. Bu-
zia niemowlęcia była teraz biała, bardzo biała. I niezależnie od tego, jak długo na nią
patrzyli, pozostawała nieruchoma. Dziecko nie żyło. Trzy dziewczynki widziały, jak na
twarzach pasażerów odmalowuje się zgroza. Nikt nic nie powiedział; nikt w ogóle nie
odezwał się słowem. Kobieta dalej tuliła w ramionach nieruchome zawiniątko, jakby je
chciała ogrzać.
Strażnik kolejowy zaraz po otwarciu drzwi do przedziału Andrejewów zorientował
się, że coś jest nie w porządku. Przede wszystkim ta cisza. Poza tym sposób, w jaki
pasażerowie na niego patrzyli, też był jakiś dziwny. Jakby czekali, aż coś zauważy. Nie
patrzyła na niego tylko jedna osoba - zmęczona kobieta ze śpiącym dzieckiem na rękach.
Strażnik spojrzał na nią i na leżące na jej kolanach zawiniątko. Wyciągnął rękę i
dotknął małej białej twarzyczki. Była zimna. Zimniejsza od metalu, od kamienia, zimna
jak grób. Podniósł rączkę dziecka i próbował zgiąć maleńkie paluszki; bez skutku.
Dziecko musiało już nie żyć od kilku godzin.
- Będziecie państwo musieli oddać dziecko. Ono nie żyje i nie może dalej
podróżować - powiedział.
- Nie! - krzyknęła matka. - Nie, nie, on śpi. Kobieta szlochała.
- Nie! Nie! Ojciec wstał nagle.
- Proszę mi dać dziecko - rozkazał strażnik i kobieta pozwoliła zabrać sobie sztywne
zawiniątko.
308893690.001.png
Ojciec, śledzony przez trzy pary oczu swoich córek, wręczył dziecko czekającemu
strażnikowi, który wziął je niezdarnie. Kobieta uczepiła się wyszarganego munduru
mężczyzny.
- Proszę, proszę, bardzo proszę. Proszę mi obiecać, że moje dziecko zostanie
przyzwoicie pochowane.
Strażnik spojrzał na matkę. Nie mógł jej dać takiej gwarancji; nawet teraz widać
było, że się zastanawia, jak się pozbyć tego niepożądanego martwego ciałka w sposób jak
najszybszy i jak najmniej kłopotliwy. Bynajmniej nie brał pod uwagę wielogodzinnego
kucia kilofem zamarzniętej ziemi.
Mężczyzna opuścił wagon wraz z dzieckiem i po chwili usłyszano, jak wysiada z
pociągu. Do końca podróży kobieta płakała cicho.
Matka znała tę historię bardzo dobrze, ponieważ była najmłodszą z trzech jadących
pociągiem dziewczynek, a szlochająca kobieta była moją babką. Tej opowieści słuchałam
przez całe dzieciństwo, gdy jednak moją matkę zabrano do szpitala psychiatrycznego,
tamta historia - wraz z innymi - umknęła z mojej świadomości, wówczas kilkunastoletniej
dziewczynki, jak ławica małych rybek znikająca w szczelinie skały. I dopiero kiedy sama
urodziłam syna i niemal ogłupiała z miłości trzymałam go w ramionach, rybki wróciły,
łyskając do mnie srebrem. A kiedy moje dziecko umarło i zabrała je ode mnie potężnie
zbudowana kobieta w ciemnym ubraniu, które z powodzeniem mogło być jakimś
uniformem, siedziałam w naszym domu w Kalifornii, czując, że tamta kobieta, szlochająca
w pociągu wśród śniegów Europy Wschodniej ponad sześćdziesiąt lat temu, była mną, a ja
byłam nią.
308893690.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin