Marvell Patricia - Orchidee też się śmieją.pdf

(332 KB) Pobierz
238234108 UNPDF
PATRICIA MARVELL
ORCHLDEE TEŻ SIĘ ŚMIEJĄ
Przełożyła Karolina Jaźwińska
Tytuł oryginału SMILING ORCHIDS
1
- Zaczekaj chwilę - poprosiła Sandra, zatrzymując się na Trzynastej Ulicy przed
wystawą kwiaciarni Orchidea.
Ona i Roseanne całe sobotnie popołudnie spędziły w sklepach i butikach w centrum
miasta. O ile dla Roseanne były to godziny niezwykle owocne - świadczyły o tym pełne
torby, które teraz niosła - to Sandra ograniczyła się do oglądania wystaw i doradzania swojej
towarzyszce. Zaledwie jedna rzecz spodobała jej się na tyle, że po namowach przyjaciółki
zgodziła się ją przymierzyć. Roseanne jednak nie udało się przekonać Sandry do zakupu.
Olbrzymi bukiet róż umieszczony w centralnym miejscu wystawy przypomniał jej o
tym.
-Zobaczysz, będziesz żałowała, że nie kupiłaś tej sukienki - powiedziała.
Sandra tylko wzruszyła ramionami.
- Miała taki sam kolor jak te róże, prawda? - Roseanne z podziwem wpatrywała się w
rozwinięte kwiaty o kremoworóżowej barwie, które wyglądały tak, jakby zostały posypane
delikatnym pudrem.
- Chyba trochę podobny - odparła Sandra, nie przejawiając zainteresowania obiektem
zachwytu przyjaciółki.
- Nie trochę podobny, tylko identyczny. I świetnie ci w tym kolorze.
- Ta kiecka kosztuje prawie trzysta dolarów!
- Rzeczywiście nie jest najtańsza - przyznała Roseanne, ale po chwili dodała: - Tylko
że na własny bal maturalny idzie się raz w życiu. I tak będziesz musiała sobie coś kupić.
-Nie sądzę - odparła jej przyjaciółka smutnym głosem.
- Żartujesz! - Roseanne przyjrzała jej się uważnie. - Dopuszczasz w ogóle taką
możliwość, że nie pójdziesz na bal? To mi chcesz powiedzieć?
Sandra nic nie odpowiedziała, ale coś w jej spojrzeniu wskazywało na to, że owszem,
dopuszcza taką możliwość.
- No nie! - prychnęła Roseanne. - I to wszystko przez tego idiotę Christophera.
Jeszcze trzy miesiące temu myśl o tym, że mogłaby zrezygnować z balu maturalnego,
wydawałaby się Sandrze zupełnie nieprawdopodobna. Ale wtedy miała chłopaka, z którym
spotykała się od roku, i było oczywiste, że zjawią się na balu jako para.
I oto pewnego dnia Heather Sandler - niby mimochodem - wspomniała, że „chyba”
widziała na mieście Christophera z Jackie Donovan.
Jackie w zeszłym roku chodziła do ich szkoły, Liceum Lincolna. Przeniosła się tu z
innej, w której, jak twierdziła, nie była doceniana przez „tych idiotów nauczycieli”. Teraz, w
prywatnej szkole, do której przenieśli ją rodzice, pewnie tak samo nazywała nauczycieli z
Lincolna. Nikt specjalnie nie żałował jej odejścia, może poza kilkoma chłopakami, którym
wpadła w oko. Cokolwiek bowiem mówiło się o Jackie, trudno było zaprzeczyć, że jest
niezwykle efektowną dziewczyną.
Znając Heather Sandler i jej upodobanie do roznoszenia zazwyczaj wyssanych z palca
plotek, Sandra niespecjalnie przejęła się jej słowami. Zaniepokoiła się, kiedy zauważyła, że
niektóre koleżanki milkną, gdy ona się zbliża, ale nie powiązała ich dziwnego zachowania z
tym, co usłyszała od Heather. Prawda spadła na nią niczym grom z jasnego nieba. Chociaż
właściwie, jeszcze zanim Roseanne powiedziała jej, że widziała w kinie Christophera i Jackie,
czule się obejmujących, powinna była się domyślić, że coś jest nie w porządku.
Boleśnie zniosła rozstanie ze swoim chłopakiem i dziś, po trzech miesiącach, nie
potrafiła sobie odpowiedzieć, co zabolało ją bardziej - to, że spotykał się z inną dziewczyną,
czy fakt, że nie miał odwagi jej o tym powiedzieć. Jakakolwiek byłaby zresztą odpowiedź,
jedno pozostawało pewne - bal maturalny zbliżał się nieubłaganie, a ona nie miała partnera.
- Wiesz co? - wyrwała ją z zamyślenia Roseanne. - Moim zdaniem, powinnaś pójść
choćby tylko z jego powodu.
Sandra oderwała wzrok od wystawy kwiaciarni i spojrzała na przyjaciółkę.
- Właśnie! - zawołała Roseanne, próbując włożyć w to słowo całą swoją siłę
przekonywania. - Niech sobie nie myśli, głupek jeden, że cię zranił.
- Ale tak właśnie jest - przyznała się Sandra cicho.
- On mnie zranił.
- Wciąż cię to boli?
- Może nie tak bardzo jak na początku, ale za każdym razem, kiedy pomyślę, jaką
byłam naiwną idiotką, czuję...
- Głos jej się załamał. - No... czuję właśnie to co teraz.
- Szybko otarła dwie łzy spływające po policzkach i kilka razy mocno zacisnęła
powieki, żeby powstrzymać następne.
Roseanne zrobiła taki ruch, jakby chciała ją przytulić, ale Sandra się cofnęła.
- W porządku - rzuciła. - Nie mam zamiaru się nad sobą rozczulać.
- Taką cię lubię - powiedziała Roseanne. - Ale wiesz co? Lubiłabym cię jeszcze
bardziej, gdybym miała pewność, że pójdziesz na bal. A nie będę jej miała, dopóki nie kupisz
sobie kiecki.
Sandra machnęła ręką i znów powędrowała wzrokiem do kwiatów.
- Zrobiłam rozpoznanie - ciągnęła Roseanne. - Poza tobą wszystkie dziewczyny mają
już kreacje na bal.
Jej przyjaciółka patrzyła na niewielką roślinę w prawym dolnym rogu wystawy i
wydawało się, że poza nią nic jej nie interesuje.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - spytała Roseanne.
- Piękne - szepnęła Sandra.
- Piękne to są te róże - powiedziała Roseanne rzeczowym tonem. - A ściśle mówiąc,
ich odcień. Bo jest taki sam jak kolor tej kiecki, którą powinnaś sobie kupić.
- Odczekała chwilę i dodała: - Póki jeszcze jest.
Przed wystawą kwiaciarni dłuższy czas panowała cisza. Nie mogąc jej znieść,
niespokojna z natury Roseanne zaczęła mówić tak, jakby rozmawiała sama ze sobą:
-Dwieście dziewięćdziesiąt dolarów... No tak... Pewnie, że to jest niemała suma... Ale
zaraz... Czy ktoś przypadkiem nie przekonywał mnie jakieś pół roku temu, że nie jest
przesadą wydawanie trzystu dolarów na buty, które można włożyć tylko na wyjątkowe
okazje? Powiem ci teraz szczerze, że, według mnie, płacenie trzystu dolców za jakiekolwiek
buty, jest... bo ja wiem... Nierozsądne?
Zerknęła na Sandrę, ale ta, odwrócona do niej plecami, w żaden sposób nie dawała po
sobie poznać, że cokolwiek słyszy.
-Nierozsądne... - rzuciła Roseanne, uśmiechając się sardonicznie. - To była czysta
głupota. Idiotyzm! Kretynizm!
Przerwała, uznając, że posunęła się trochę za daleko. Jej przyjaciółka była wrażliwą
dziewczyną, zwłaszcza teraz, kiedy po nieszczęsnym rozstaniu z Christopherem przechodziła
trudny okres.
Sandra jednak najwyraźniej jej nie słuchała.
Roseanne westchnęła i cierpliwie czekała, aż przyjaciółka powróci do rzeczywistości,
tamta jednak wciąż wbijała wzrok w to samo miejsce na wystawie. Roseanne, ciekawa, co
przykuło uwagę przyjaciółki tak, że zapomniała o bożym świecie, popatrzyła w tę stronę i zo-
baczyła roślinę o przedziwnych kwiatach. Ich mięsiste płatki, żółtawe z ciemnoróżowymi i
fioletowymi cętkami, były pokryte drobnymi włoskami i zakończone długimi,
przypominającymi szpikulce wypustkami, nadającymi roślinie złowieszczy wygląd, którego
nie mogły złagodzić nawet bladoróżowe delikatne płatki wewnątrz kwiatu.
- To orchidee, prawda? - spytała.
- Dracula bella - powiedziała Sandra, bardziej do siebie niż do niej.
- Drakula? Tak jak ten wampir? Hm... Rzeczywiście jest w nich coś krwiożerczego.
Ale muszę przyznać, że są ładne.
- Ładne? Są piękne. - Sandra uśmiechnęła się smutno. - Mnie nie udało się ich
wyhodować.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin