Diaczenko Marina i Siergiej - Czas wiedźm.pdf

(1737 KB) Pobierz
25781356 UNPDF
Marina i Siergiej Diaczenko
Czas Wied ź m
Widmin Wiek
Przeło Ŝ ył Eugeniusz D ę bski
Wydanie polskie: 2003
PROLOG
To, co zamierzał zrobi ć , od wieków naznaczone było stygmatem cichego zakazu.
To, co zamierzał zrobi ć , przera Ŝ ało nawet jego samego - ale umiej ę tnie odp ę dzał od siebie l ę k. Dwa suche
patyczki - jeden w drugim - dopasowane były idealnie do siebie. Przygotował kupk ę chrustu i mech,
wysuszony, kruchy, gotowy do pochłoni ę cia z wdzi ę czno ś ci ą najmniejszej nawet iskry.
I zanim zabrał si ę do ci ęŜ kiej pracy, przyło Ŝ ył dłonie do ziemi i błagał j ą o lito ść .
Za plecami milczały gigantyczne jodły w ci ęŜ kich, si ę gaj ą cych ziemi szatach. Ich dolne gał ę zie, cz ęś ciowo
suche, dr Ŝ ały jak czarne r ę ce; zielony bujny mech zwisał z ich pni niczym skołtuniona broda.
Milczały góry, milczała mgła, spływaj ą ca po zboczu w dolin ę , milczały góry, zarówno ta bli Ŝ sza, zielona,
jak i ta dalsza - niebieska, i ta najdalsza - szara, jak niebo. Z daleka dochodził odgłos dzwoneczka - jaki ś
dobry gospodarz zawiesił go na szyi cienkorunnego barana, dobry gospodarz, d ź wi ę czny, d ź wi ę czny
dzwoneczek...
Od przysadzistego, nie rzucaj ą cego si ę w oczy domu, w połowie okrytego teraz mgł ą , dochodził zapach
dymu.
Odetchn ą ł. Wolno rozpi ą ł pasek zegarka, zmi ą ł, wsun ą ł gł ę boko do kieszeni, pomasował nadgarstek; ostatni
raz rozejrzał si ę i wzi ą ł si ę do roboty.
Czysty ogie ń rodzi si ę tylko jednym sposobem - pocieraniem drewna o drewno.
Czysta watra si ę gnie nieba, i wtedy przez kilka krótkich godzin człowiek b ę dzie bezpieczny. Potem ogie ń si ę
spali i trzeba b ę dzie do rana pilnowa ć w ę gli, by ona si ę nie zjawiła.
Zreszt ą , ona mo Ŝ e przyj ść równie Ŝ teraz. Teraz, kiedy jest zaj ę ty i bezbronny; ona ju Ŝ wyczuła zagro Ŝ enie,
emanuj ą ce z jego r ą k i, zapewne, nerwowo w ę szy, kieruj ą c nos w ró Ŝ ne strony, łapie wiatr, podmuchy,
zapachy... A mo Ŝ e ju Ŝ tu ś pieszy? Człowiek rozejrzał si ę i potroił wysiłki.
To, co zamierzał zrobi ć , nosiło stygmat cichego zakazu - ale czy miał on inne wyj ś cie? Czy potrafił obroni ć
siebie inaczej - siebie, swoje dzieci, swoje bydło, swój dom?
Niech ci, co mieszkaj ą we wsi, niech oni si ę opłacaj ą . Niech próbuj ą j ą ugłaska ć ; on, którego przodkowie
latami nie schodzili w dolin ę , którego przodkowie nie spoczywali obok ludzi na cmentarzach - a wył ą cznie
tu, na górze, przy domu, otoczeni płotem... On przed nikim nie pochyli głowy. Pomo Ŝ e sobie sam.
Drewno pachniało dymem. Dym ulatywał spod jego r ą k, jeszcze troch ę , a je ś li wied ź ma nie pojawi si ę teraz,
to niemal zwyci ęŜ ył.
Dym. Słodka wo ń dymu. Szybko wypowiedziane rytualne słowa, szczypta ziemi i szczypta soli - oto jest,
czysty płomie ń ...
Przez kilka sekund za Ŝ ywał rozkoszy odpoczynku, potem podniósł si ę i podrzucił chrustu do ognia. Płomie ń
trzaskał rozpalaj ą c si ę , na boki ulatywały niebieskie gruzłowate kł ę by. Czysty ogie ń . O ś wicie przeprowadzi
przez ostygłe w ę gle dzieci - i zapewni im zdrowie. Przeprowadzi krow ę i zapewni dzieciom jedzenie... I sam
przejdzie. A czarny w ę gielek zaszyje w woreczku i powiesi sobie na szyi, a spotkawszy j ą , ś miało popatrzy
jej w oczy...
Drgn ą ł. Przez chwil ę wydawało mu si ę , Ŝ e iskry, wysypuj ą ce si ę w granatowe niebo, lec ą jako ś nie tak.
Tu? Ona jest ju Ŝ tu? Czy tylko mu si ę wydaje?..
Do bólu w oczach wpatrywał si ę w ciemn ą gór ę , i odległe zbocza, i pobliskie pnie; iskry teraz sypały si ę jak
trzeba. Czyli - wydawało mu si ę tylko. Czyli - trzeba poczeka ć ...
Usiadł. Splótł palce na stylisku ostrej, starej jak smreki, ciupagi.
Watra płon ę ła. Gibki pomara ń czowy j ę zor li Ŝą cy niebo; człowiekowi wydawało si ę , Ŝ e ś wiat dookoła
czernieje, nie mo Ŝ e rywalizowa ć barwami z czystym ogniem. ś e to on ś lepnie, Ŝ e w jego oczach pl ą saj ą
ogniste kr ę gi, Ŝ e nie ma niczego na ś wiecie, poza tym otaczaj ą cym, daj ą cym moc ś wiatłem.
Przymkn ą ł powieki i ognisto- Ŝ ółte ś wiatło zmieniło si ę w jasnoczerwone.
Gdzie ś pohukiwał puchacz i krz ą tały si ę mi ę dzy korzeniami myszy; człowiek patrzył na czerwony okr ą g,
płon ą cy na wewn ę trznej powierzchni jego powiek i widział, jak po ś ród białego dnia, kr ę t ą ś cie Ŝ k ą z trudem
wspina si ę jego ci ęŜ arna Ŝ ona, spodziewaj ą ca si ę młodszego syna. Patrzył jak ostro Ŝ nie stawia opuchni ę te
stopy, jak przestraszona chwyta r ę k ą jego podsuni ę t ą w odpowiedniej chwili dło ń - i smutek, czuło ść oraz
ból straty zatkały mu gardło, nie pozwalały odetchn ąć .
Metalowy odblask nieruchomo le Ŝą cego toporka. Cisza. Zatrzymał si ę czas.
Otworzył oczy; teraz widział dzieci, jak zl ę knione po kolei przechodz ą przez wystygłe popielisko. Starszy, z
wiecznie opuszczonymi k ą cikami ust, ponury i oschły, z oblicza i charakteru przypominaj ą cy swego
surowego dziadka; ś redni, podobny do matki, jasnowłosy i ciekawski, z wiecznie zadziwionymi zielonymi
oczyma i malutk ą blizn ą nad górn ą warg ą ; młodszy, półtoraroczny, nie znaj ą cy matczynego pokarmu, z
trudem przestawiaj ą cy cienkie słabe nó Ŝ ki...
Człowiek spazmatycznie odetchn ą ł.
Patrzył w ogie ń i wydawało mu si ę , Ŝ e góry i las równie Ŝ wpatruj ą si ę w płomie ń . ś e góry i las dr Ŝą ,
podziwiaj ą c jego ś miało ść ; dawno ju Ŝ nikt tu nie zapalał czystego ognia, którego jedn ą jedyn ą iskr ą mo Ŝ na
do cna spali ć pół ś wiata...
Wiatr zmienił kierunek.
Człowiek nadal siedział nieruchomo, ale teraz jego spojrzenie stale penetrowało mrok za granic ą ognistego
kr ę gu. Mo Ŝ e przecie Ŝ pojawi ć si ę Cugajster. Mo Ŝ e przyj ść . By zata ń czy ć przy ogniu - fatalne, niedobre
towarzystwo...
Daleko st ą d, na progu przysadzistego domu pisn ą ł odbiornik, ogłaszaj ą c nadej ś cie północy.
Niemal niewidoczne dr Ŝ enie przemkn ę ło przez pod ś wietlone łapy smreków, nieco silniej dmuchn ą ł
wiaterek; człowiek napi ą ł mi ęś nie, a po jego plecach przeleciały ciarki. Złudzenie? J ę ki, d ź wi ę ki... szelest...
bliki... Złudzenie, czy nie?
- Odejd ź , wied ź mo - powiedział, wolno unosz ą c ciupag ę .
Kobieta stała na skraju o ś wietlonego kr ę gu.
A on, ju Ŝ gotowy do skoku, do uderzenia - cofn ą ł si ę .
Dlatego Ŝ e ta, która przyszła do Ŝ ywego ognia, nie była wied ź m ą .
Ciało białe jak owczy ser. Twarz bez kropli krwi; znajoma ka Ŝ da zmarszczka, tylko oczy niepomiernie du Ŝ e,
wi ę ksze ni ź li za Ŝ ywota.
Jej imi ę nie spłyn ę ło z jego ust. Wargi nie słuchały go; kobieta wolno pokr ę ciła głow ą , nie odwracaj ą c
dziwnego, prze ź roczystego, smutnego spojrzenia. Cienka skóra, wydaje si ę , Ŝ e prze ś wieca na wylot.
Niesko ń czenie ukochane oblicze.
- Przyszła ś ... a dzieci... ś pi ą ...
Co jeszcze mógł jej powiedzie ć ?
- Dzieci... ś pi ą . Powiem im... Ŝ e ś ... przyszła...
Przecz ą cy ruch głowy.
Wstał. Zrobił krok. Jeszcze jeden, i jeszcze jeden... Wydawało mu si ę , Ŝ e wystarczy wyci ą gn ąć r ę k ę i palce
poczuj ą tkanin ę jej bluzki. I ciepło jej skóry. I dotkni ę cie jej włosów.
I wszystko wróci.
Zapomniał o czystym ogniu. Zapomniał równie Ŝ o wied ź mie - szalony lgn ą ł do niej i wszedł w mrok za t ą ,
pod której stopami nie kołysały si ę ź d ź bła trawy. A ona szła, jakby przywołuj ą c go do siebie, u ś miechaj ą c
si ę nie ś miało, przykładaj ą c do warg szczupły bezcielesny palec.
- Pocze... kaj...
Jej oblicze nagle si ę zmieniło. W matowych oczach pojawił si ę l ę k. Patrzyła za jego plecy.
Odwrócił si ę .
Tam, gdzie trzepotało w mroku obfite jeszcze ognisko, stał obecnie le ś ny Cugajster.
Le ś ny człowiek, chroni ą cy ludzi przed niawkami, który przybył tylko po to, by pochłon ąć t ę kobiet ę ,
niawk ę , niaw ę .
I nawet gdyby biała kobieta rozpłyn ę ła si ę w mroku lasu - człowiek wiedział, jak łatwo Cugajster mo Ŝ e j ą
dogoni ć . Dogoni ć w mig.
Zrobił wi ę c krok, zaciskaj ą c palce na nieprzydatnej teraz ciupadze. Co mo Ŝ e zrobi ć le ś nemu Cugajstrowi
kunsztownie wykonana ciupaga, jej ostry kieł? Ludzie znaj ą tylko jeden sposób powstrzymania Cugajstra.
Skuteczny na krótki czas...
Wi ę c człowiek zrobił krok, rozło Ŝ ył r ę ce zapraszaj ą cym gestem:
- Zata ń czymy? Zata ń czymy, dziadu ś ?
Le ś ny twór milczał, a na szerokim obliczu, poro ś ni ę tym zwini ę t ą w pier ś cienie sier ś ci ą , wida ć było ironi ę .
Zbyt blisko była zdobycz, zbyt blisko była niawka, Cugajster nie porzuci polowania nawet dla ulubionej
zabawy.
- Zata ń czymy? - M ęŜ czyzna dziarsko przykucn ą ł, przytupn ą ł, a ciupaga w jego r ę ku zawirowała i utworzyła
połyskuj ą cy kr ą g.
- Dlaczego stajesz mi na drodze? - zapytał Cugajster.
Jego głos przypominał skrzypienie starej jodły.
Człowiek zatrzymał si ę , niemal wypu ś ciwszy z r ą k toporek.
- Niawka niesie ci ś mier ć . - Czarne psie wargi Cugajstra rozci ą gn ą ł kpi ą cy u ś miech. - A ty mimo to nie
chcesz, bym j ą zabił?
M ęŜ czyzna milczał. Cugajster kiwn ą ł si ę do przodu:
- Nawet gdyby ś pokonał wied ź m ę , to niawy i tak nie pokonasz, bo niawa jest cz ęś ciowo tob ą ... Nie boisz si ę
Ŝ y ć i mimo to nie chcesz, bym zabił twoj ą niaw ę ?
M ęŜ czyzna milczał.
- Dobrze - powiedział Cugajster, od jego głosu ci ęŜ kie gał ę zie jodeł drgn ę ły wystraszone. - Niech ci ę twoja
niawka zaprowadzi w mgł ę nad urwiskiem.
Cugajster odszedł.
Jodłowe gał ę zie na jego drodze nawet si ę nie poruszyły.
Rozdział l
Po raz pierwszy od wielu lat Iwga pozwoliła sobie na chwil ą odpoczynku.
M ęŜ czyzna, który od wielu dni przygl ą dał si ę jej i obserwował, w ko ń cu uspokoił si ę , a nawet jakby
rozkwitł. Jaki ś jej Ŝ art wzbudził salw ę jego ś miechu, rechotał a Ŝ do łez, a wy ś miawszy si ę za Ŝą dał, by
synowa przestała nazywa ć go „profesorem Mitecem”, a mówiła jak nale Ŝ y: tata- ś wiekr. Iwga u ś miechn ę ła
si ę promiennie i udała si ę rozpala ć ognisko na ś rodku ł ą ki, gdzie odbywały si ę pikniki.
- ... Ŝ eby serduszko chciało, a wszystko inne - mogło! - Profesor tryskał dowcipem. - Gdzie dwoje, tam i
trzeci wkrótce, a gdzie troje, tam i pi ę cioro mo Ŝ e by ć , wypijmy zatem, dzieci, i niech nas wi ę cej b ę dzie na
tym ś wiecie!..
Czerwone zachodz ą ce sło ń ce migotało w wysokich oknach jej przyszłego domu. Domu pod czerwonym
dachem, gdzie na fasadzie znajdował si ę balkon, owini ę ty winoro ś l ą i dlatego cały budynek przypominał
etykietk ę starego wina. Dr Ŝ ał na dachu miedziany kogucik, a Nazar maszerował przez podwórze, nios ą c pod
pach ą kosz z jedzeniem i stale co ś gubił - a to r ę cznik, a to stosik serwetek, a to trudnego do ujarzmienia
ziemniaka.
Potem tata- ś wiekr nastroił mandolin ę ; w repertuarze tego powa Ŝ nego i szanowanego człowieka znajdowało
si ę mnóstwo zabawnych, a nawet frywolnych piosenek. Iwga tak si ę ś miała, Ŝ e dwukrotnie wpadła jej
kanapka do ogniska; tata- ś wiekr błyskał oczami i walił takie teksty, Ŝ e nawet na policzkach Nazara pojawił
si ę rumieniec.
Potem nagle tata- ś wiekr przycisn ą ł struny dłoni ą , milczał przez sekund ę , wpatruj ą c si ę w ogie ń i za ś piewał
co ś zupełnie innego, melodyjnego i z dług ą fabuł ą , co ś o marynarskiej kobiecie, która machała chusteczk ą z
brzegu, a z morza odpowiadała jej rusałka z okr ą głym lusterkiem w dłoni i grzebieniem w zielonych włosach
i obie chciały tego samego przystojniaka kapitana.
Nazar uło Ŝ ył si ę na trawie, z głow ą na kolanach Iwgi. Tata- ś wiekr spokojnie otworzył nast ę pn ą butelk ę ,
jednym łykiem osuszył pół kieliszka i zacz ą ł ś piewa ć co ś studenckiego i lirycznego. Iwga nabrała ochoty by
si ę ą czy ć do ś piewu, ale nie znała ani słów, ani melodii. Otwierała usta niczym ryba, kiedy w melodi ę
wplótł si ę odległy warkot silnika.
- Kto ś tu jedzie - sennie odezwał si ę Nazar.
Iwga zaniepokoiła si ę . Nie lubiła nowin, zmian, niespodziewanych go ś ci, ani nawet wesołych niespodzianek.
Tym bardziej teraz, kiedy rozleniwiła si ę , rozmi ę kła w swoim szcz ęś ciu jak czekolada w dłoni, kiedy nie ma
siły broni ć swej kruchej wewn ę trznej równowagi. Nowy go ść to agresor, nieproszony naje ź d ź ca jej ś wiata,
gdzie w ko ń cu po tylu m ę kach, zapanował ład i spokój.
Bardzo kruchy spokój. Prosz ę , wystarczył d ź wi ę k silnika i cały spokój znikł.
Nazar z Ŝ alem podniósł głow ę z kolan Iwgi. Wstał, u ś miechn ą ł si ę szeroko do profesora:
- Tatku, czy Klaudiusz ma nowy wóz? Zielonego grafa z antenk ą ? Tak?
Tata- ś wiekr od razu odło Ŝ ył mandolin ę .
- Klaudi? Niech to licho... No, dzieci moje, b ę dziemy si ę bawili do rana...
Iwga milczała. Ź le b ę dzie, je ś li kto ś zobaczy jej rozczarowanie. Widocznie przyjechał stary przyjaciel domu,
z tego powodu nale Ŝ y si ę cieszy ć . W ko ń cu, wizyta niedobrego czy niesympatycznego człowieka, raczej nie
wprowadziłaby profesora w taki znakomity nastrój. Nazar nie stałby w bramie, oddaj ą c honory siedz ą cemu
za kierownic ą m ęŜ czy ź nie, niczym wartownik na drodze i nie je ź dziłby, jak dzieciak, na Ŝ elaznym skrzydle
bramy...
Tata- ś wiekr powiesił mandolin ę na piersi:
- A teraz Ruda, poznam ci ę z wybitnym osobnikiem... Ruda, co ci?
Zielony wóz wolno wtoczył si ę na podwórze. Starannie i uprzejmie, jak dobrze uło Ŝ ony zwierz - ale
reflektory przykryte osłonami wydawały si ę Iwdze m ę tnymi ś lepiami potwora. Kawałek kanapki utkn ą ł jej w
gardle - nie mogła go przełkn ąć ani wyplu ć ; w jakich ś zak ą tkach jej ciała po ś piesznie p ę czniały mdło ś ci i
zawroty głowy. Pami ę tała to uczucie - ale wtedy, kiedy odezwało si ę po raz pierwszy, było
nieporównywalnie słabsze. Teraz za ś ...
- Iwgo, co ci jest?
Nazar ju Ŝ potrz ą sał r ę k ą kierowcy. Iwga widziała tylko plecy przybysza w jasnej koszuli. Czarne włosy,
starannie przystrzy Ŝ one na karku, karnie uło Ŝ one...
- Iwgo, co ś ci si ę stało?
- Zemdliło mnie - wykrztusiła z trudem. - Tato- ś wiekrze, przepraszam, musz ę do domu... Poło Ŝę si ę ...
Na wprost jej oczu znalazły si ę jego zaniepokojone, podejrzliwe i jednocze ś nie uradowane oczy.
- Ruda? Czy ty... Czy ja b ę d ę dziadkiem?
Nazar ju Ŝ prowadził go ś cia do ogniska, teraz Iwga mogła przyjrze ć si ę u ś miechni ę tej twarzy
niespodziewanego go ś cia. Kompletnie obca twarz. Nie, to nie jego widziała wtedy, tamtego razu, nie...
Wyczuwaj ą c, Ŝ e co ś si ę stało, Nazar przestał si ę u ś miecha ć i dwoma susami dopadł Iwgi. Dotkni ę cie jego
dłoni przyniosło ulg ę - zreszt ą , nie na długo.
- Przepraszam - rozci ą gn ę ła usta w wymuszonym u ś miechu, staraj ą c si ę nie patrze ć na go ś cia.
A go ść ci ą gle si ę u ś miechał, chyba współczuj ą co.
Nazar chwycił j ą na r ę ce. Przycisn ą ł do siebie mocno, jak kota, zacz ą ł nie ść w stron ę domu, wpatruj ą c si ę z
niepokojem w jej twarz:
- No, Ruda... Albo co ś zjadła ś , albo... No? Rudzik? Mo Ŝ e wezwa ć lekarza, co?
U ś miechn ę ła si ę tak uspokajaj ą co, jak tylko mogła.
Wniósł j ą na ganek. Nie zwracaj ą c uwagi na protesty zaniósł na pi ę tro - bez trudu, tylko stopnie
zaskrzypiały, skar Ŝą c si ę na ci ęŜ ar, kolanem otworzył drzwi do jej pokoju. Uło Ŝ ył na łó Ŝ ku i usiadł obok, nie
wypuszczaj ą c jej r ę ki ze swojej dłoni.
- Wstyd mi za siebie, nieładnie wyszło... - przygryzła wargi Iwga.
Nazar majtn ą ł głow ą , strz ą saj ą c z czoła sztywn ą grzywk ę . U ś miechn ą ł si ę ra ź nie:
- Tym si ę nie przejmuj... Klaudiusz to swój człowiek...
Iwga westchn ę ła gł ę boko, tak, Ŝ eby powietrze doszło a Ŝ do pi ę t. Mdło ś ci cofały si ę , ale dr Ŝ enie całego ciała
pozostało. Biedy Nazar; nieoczekiwanie i niech ę tnie, ale musiała go okłama ć . A on tak si ę szczerze cieszył...
Niepotrzebnie sobie wyobra Ŝ ał nie wiadomo co, i wszystkie te łzy w poduszk ę były niepotrzebne. Nazar...
Ogarn ę ła j ą fala czuło ś ci tak silna, Ŝ e musiała odwróci ć si ę i ukry ć twarz w poduszce. Czuło ść i wstyd.
Poniewa Ŝ okłamała, poniewa Ŝ powód jej słabo ś ci nie ma nic wspólnego z radosnym oczekiwaniem
potomstwa...
- No, co jest Rudzielcze?
Przejechała opuszk ą palca po bł ę kitnej Ŝ yle na jego twardej i muskularnej r ę ce:
- Nieładnie wyszło. Id ź do nich, przepro ś ... Ja si ę zaraz pozbieram.
Przełkn ą ł ś lin ę . Nie odwa Ŝ ył si ę jeszcze raz zapyta ć , pogłaskał j ą tylko po policzku.
Wstał, podszedł do drzwi, wrócił. Pocałował czubek jej głowy. I poderwał si ę , podskoczył do sufitu, dotkn ą ł
ś wiecznika, zabrz ę czały grona kryształków.
- Jak dziecko... - Iwga u ś miechn ę ła si ę z trudem. - Posłuchaj... A kim jest Klaudiusz?
Uniósł brwi:
- W jakim sensie?
Iwga milczała chwil ę , nie potrafi ą c sformułowa ć pytania.
- Klaudiusz - Nazar podrapał si ę za uchem - jest wspaniałym facetem, starym przyjacielem ojca... No, poza
tym jest Wielkim Inkwizytorem miasta Wi Ŝ na. To tyle.
- Aha - Iwga przymkn ę ła powieki. - No to le ć ...
Drewniane schody znowu j ę kn ę ły - poniewa Ŝ Nazar przeskakiwał po dwa stopnie. Iwga le Ŝ ała, wpatruj ą c si ę
w cienie na suficie, a chłodna po ś ciel parzyła niczym patelnia.
* * *
Obaj milczeli i to do ść długo. Słowa nie były im potrzebne. Obaj w ciszy rozkoszowali si ę letnim
zmierzchem, dymem ogniska i swoim własnym towarzystwem. Go ść leniwie mru Ŝ ył oczy, ognik przy jego
wargach wolno po Ŝ erał cienkie ciałko drogiego papierosa. Gospodarz obracał nad Ŝ arem kawałek tłustej
w ę dzonki, nabity na ostry patyczek.
Potem z domu wyszedł Nazar, u ś miechaj ą c si ę przepraszaj ą co, podszedł do go ś cia.
- Jako ś tak niezr ę cznie wyszło, Klaudiuszu... Chciałem was ze sob ą pozna ć .
Ten, którego nazywano Klaudiuszem, przymkn ą ł powieki.
- Dlaczego ś j ą porzucił? - zrz ę dliwie odezwał si ę profesor socjologii Julian Mitec. - Zostawiłe ś sarn ą ?
Nazar zmieszał si ę .
- Ja, wła ś ciwie, chciałem tylko Klaudiuszowi powiedzie ć , Ŝ e... tego... Ŝ e ona prosiła o wybaczenie...
Go ść niecierpliwie machn ą ł r ę k ą - rozumiem, nie gadaj bzdur, człowieku. Nazar u ś miechn ą ł si ę
przepraszaj ą co jeszcze raz i pognał z powrotem; dwaj m ęŜ czy ź ni przy ogniu odprowadzili go spojrzeniem.
- Pami ę tasz? - niezbyt gło ś no zapytał profesor Mitec. - Mam na my ś li Nazara. Obawiałem si ę ...
Ten, który nosił imi ę Klaudiusz, skin ą ł głow ą .
- Tak... Ci ą gle nie mógł dorosn ąć .
Profesor Mitec u ś miechn ą ł si ę triumfuj ą co:
- Czego tylko nie robi ą z nami kobiety, Klaudi? Wypijemy?
Go ść u ś miechn ą ł si ę tajemniczo i wyj ą ł z wewn ę trznej kieszeni niewielk ą buteleczk ę , płask ą jak fl ą dra:
- Wła ś nie wczoraj wróciłem z Egre, ze stolicy, rozumiesz, winiarstwa... Dostałem tam t ę łapówk ę .
Zazdro ś cisz mi?
- Nie mo Ŝ e by ć ! - zawołał profesor z teatralnym zdziwieniem. - Ale w jak Ŝ e wła ś ciwym momencie, jak Ŝ e
wła ś ciwym!
Obaj byli znawcami win, a profesor dodatkowo jeszcze robił miny znawcy - pił z namaszczeniem i
koncentracj ą , jak zawodowy kiper. Go ść u ś miechał si ę z zadowoleniem.
- A ja b ę d ę miał wnuki - o ś wiadczył w ko ń cu profesor Mitec, wpatruj ą c si ę w rubinowego koloru ciecz na
dnie kieliszka. - Pełno, cały dom wnuków... Wiesz, tak wła ś nie my ś lałem, Ŝ e gdzie ś ci ę nosi po prowincji.
Dzwoniłem do ciebie.
- Praca - rzucił go ść . - Praca wyt ęŜ ona ku korzy ś ci... czy dla korzy ś ci. B ę dziesz miał pi ę kn ą synow ą , Jul.
Kiedy ś lub?
Profesor pokiwał głow ą z zadowoleniem:
- S ą dz ę , Ŝ e gdzie ś w pa ź dzierniku.
- Jeszcze nie ustalili ś cie terminu? - zdziwił si ę go ść .
Profesor rozło Ŝ ył r ę ce.
- Nie ś miej si ę , ja dopiero tydzie ń temu... Nazar nas sobie przedstawił. I to bał si ę , Ŝ e mnie rozzło ś ci...
- Ale ty ś si ę nie rozzło ś cił - skin ą ł, nosz ą cy imi ę Klaudiusz. - I słusznie uczyniłe ś .
Profesor podniósł z trawy swoj ą mandolin ę . Patrz ą c jak starannie stroi struny, go ść wyłowił z w ą skiej
złocistej paczki kolejnego skazanego papierosa.
- Julek...
Profesor drgn ą ł. Oderwał si ę od swego zaj ę cia, zdziwiony popatrzył na go ś cia:
- Tak?
Zwany Klaudiuszem wyj ą ł z ogniska gał ą zk ę z Ŝ arem na ko ń cu:
- Julek... Niech to zaraza... Nie wiem, jak to powiedzie ć .
- Jak chcesz kogo ś straszy ć , to te swoje wied ź my po piwnicach strasz - mrukn ą ł kompletnie ju Ŝ niewesoły
profesor. - Mnie nie musisz... No?
Go ść zapalił. Zaci ą gn ą ł si ę ę boko, nie spuszczaj ą c z przyjaciela zmru Ŝ onych, lekko zaognionych oczu:
- Oczywi ś cie wiesz, Ŝ e ona jest wied ź m ą ?
- Kto? - drewnianym głosem zapytał profesor.
- Twoja synowa. - Go ść zaci ą gn ą ł - si ę znowu. - Przyszła synowa... Przy okazji - jak ona ma na imi ę ?
- Iwga - odruchowo odpowiedział profesor. Potem nagle poderwał si ę ze swojego pniaczka. - Co
powiedziałe ś ?!
- Iwga - w zamy ś leniu powtórzył ten nosz ą cy imi ę Klaudiusz.
- Wiesz, co mówisz? - zapytał profesor.
Jego rozmówca skin ą ł głow ą .
- Julku... W ci ą gu tych dwudziestu pi ę ciu lat kator Ŝ niczej pracy... Wyczuwamy je nawet z jakich ś
parszywych czarno - białych zdj ęć , i, co najsmutniejsze, one mnie te Ŝ wyczuwaj ą ... Moja osoba przyprawia
je o mdło ś ci. Wasza Iwga poczuła si ę ź le nie dlatego, Ŝ e jest w ci ąŜ y, a dlatego, Ŝ e obok niej pojawił si ę
potwór, czyli ja.
Profesor usiadł. Podniósł upuszczon ą mandolin ę .
- Niedobrze, Ŝ e nie wiedziałe ś - o ś wiadczył nosz ą cy imi ę Klaudiusz. - Miałem nadziej ę , Ŝ e... Ale to nic
wielkiego, Julek. One, zwłaszcza te młode, szczególnie z głuchej prowincji... Bardzo si ę boj ą . Mo Ŝ e
powiedziała Nazarowi?
- Milcz - mrukn ą ł profesor, metodycznie podci ą gaj ą c i zwalniaj ą c strun ę . - O, zar-r-raza!..
Wyrwany kołek został mu w r ę ku. I zaraz potem znalazł si ę w ognisku; w ę gle zapłon ę ły ja ś niej, ale po
krótkiej chwili uspokoiły si ę .
Go ść odczekał chwil ę . Westchn ą ł:
- Tak naprawd ę , to nic wielkiego si ę nie stało. Sto razy widziałem szcz ęś liwe rodziny, w których Ŝ on ą była
wied ź ma. Wiesz, ile w samej stolicy jest ich legalnych? Tych, co mamy w kartotece?
Zerwana struna na mandolinie profesora zwisała niczym spiralny w ą s winoro ś li.
- Julek...
- Zamilcz.
Z domu wyszedł Nazar. Jakby zbity z pantałyku, nawet zasmucony.
- Ona powiedziała, Ŝ e musi si ę zdrzemn ąć ... Ale ju Ŝ lepiej si ę czuje... Tato?!
Profesor odwrócił si ę :
- Mam do ciebie pro ś b ę ... id ź , prosz ę , i zaparz nam kawy.
Chłopak nie ruszył si ę z miejsca. Kiedy si ę denerwował, cz ę sto mrugał powiekami - jego rz ę sy fruwały jak u
potrz ą sanej lalki. Nerwowy tik.
- Tato...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin