Kresowy Serwis Informacyjny nr 4 - 2013(23).pdf
(
5737 KB
)
Pobierz
Trwa AKCJA zbierania podpisów pod projektem Ustawy mającej na celu uchwalenie
11 lipca jako
Dnia Pamięci Męczeństwa Kresowian
- DOŁĄCZ DO AKCJI
ORGAN MEDIALNY POROZUMIENIA POKOLEŃ KRESOWYCH
K R E S O W Y
Serwis Informacyjny
PAMIĘTAĆ O KRESACH, O MAŁEJ OJCZYŹNIE PRZODKÓW,
TO NIE TYLKO OBOWIĄZEK, ALE ZASZCZYT
Numer 4/2013 (23)
1 Kwietnia 2013
To koniecznie
trzeba obejrzeć
Czytaj na stronie 23
Najserdeczniejsze życzenia
zdrowych, radosnych
i spokojnych Świąt
Wielkiej Nocy
czytelnikom redakcja KSI
JAJKO - SYM-
BOL ŻYCIA I…
O Z B R O D N I
I ZAGŁADZIE
JANOWEJ DO-
LINY
Nim doszło do powstania polskiej
samoobrony ludności na Wołyniu
przed narastającą falą zbrodni ze
strony nacjonalistów ukraińskich z
....... na stronie 4 i 18
IKONA WJAZDU
PAŃSKIEGO DO
JEROZOLIMY -
ŚWIĘTO NIEDZIE-
LI PALMOWEJ
Nadeszły Święta Wielkanocne.
Oprócz religijnych rozważań nasu-
wają mi się i inne releksje.
-Wielkanoc 1943 roku w Janowej
Dolinie i opowieści o tym mojej
babci i mamy… spalona wioska…
rzeź… okrucieństwo bandy ukraiń-
skiej......
Strona 32
Powstał "Parlamen-
tarny Zespół ds. Kre-
sów, Kresowian........."
22 marca w sali nr. 25 gmachu
Sejmu Rzeczypospolitej zainau-
gurowano prace Parlamentarnego
Zespołu ds. Kresów, Kresowian
i Dziedzictwa Ziem Wschodnich
Dawnej Rzeczypospolitej. Czy 70.
letnia zmowa milczenia o Kresach
( Kresy to zapomniana
Strona 21
Opracowywałam mozolnie temat
12 Wielkich Świąt. Zbierałam ma-
teriały, pisałam- szło mi to opornie.
W pewnym momencie usłyszałam
jak coś mi mówi (a może to był
Ktoś?) : ..........Strona 31
www.ksi.kresy.info.pl Kresowy Serwis Informacyjny 1 kwietnia 2013 - strona 1
HISTORIA - WSPOMNIENIA - RELACJE
Frontowe walki 27 WDP AK
z regularną armią niemiecką
-Wermachtem w kwietniu 1944 r.
Henryk Kata
P
o kilku dniach odpoczynku
w nowym miejscu postoju
pierwsza kompania 2 Bata-
lionu „Jastrzębia”, pod jego
dowództwem, zrobiła skok na od-
dział Wermachtu w miejscowości
Maszów. Miejscowość ta położona
koło Lubomla, całkowicie opano-
wana przez Niemców, jako bezpo-
średnie zaplecze bronionego Kowla,
była bezpiecznym schronieniem dla
wojsk przyfrontowych Wermachtu.
Tym większym dla nich zaskocze-
niem było nasze wtargniecie ran-
kiem do kwater, gdzie czuli się
względnie pewni. Rezultat był prze-
sądzony na naszą korzyść. Po sto-
sunkowo krótkiej wymianie ognia z
pewną ilością zdobytej broni, amu-
nicji oraz kuchnią polową wrócili-
śmy bez strat własnych do miejsca
postoju Stawki. Moim osobistym
trofeum z rajdu na Maszów był zdo-
byty pistolet typu browning, kaliber
9 milimetrów, 14-strzałowy. Cieszy-
łem się z tej zdobyczy przy kurczą-
cym się zapasie amunicji do mojego
rkm, oszczędzałem ją na sytuacje
wyjątkowe. Rozpoczął się nowy
etap walk, walk z regularną armią
niemiecką, dobrze uzbrojoną w broń
polową, pancerną i lotnictwo. Jeżeli
my nad Niemcami mieliśmy jaką-
kolwiek przewagę, to chyba tylko
wolę walki o wolny kraj, co nie za-
wsze wystarcza, żeby zwyciężać.
Dlatego rozpoczęty etap walki z
Niemcami potoczy się różnie i ze
zmiennym szczęściem. W przeży-
tych i zapamiętanych wspomnie-
niach z oddziału I Kompanii 2 Bata-
lionu „Jastrzębia” zbliżam się, do
coraz częstszych zwarć i niemal co-
dziennych walk z Wermachtem.
Niemieckie dowództwo odcinka
Kowel- Włodzimierz poczuło się
zagrożone na bezpośrednim zaple-
czu. Postanowiło zlikwidować to
zagrożenie rzucając przeciw na-
szym ugrupowaniom 27 Dywizji
swoją doborową dywizję „Wiking”
z pomocniczymi oddziałami wszyst-
kich rodzajów broni, łącznie z lot-
nictwem. . Po kilku dniach od naszej
udanej akcji na Maszów Wermacht
zaczął przejawiać zainteresowanie
naszymi jednostkami, które były
rozlokowane we wspomnianym
międzyrzeczu Turii i Bugu, wschód-
-zachód, Luboml- Włodzimierz Wo-
łyński, północ południe. Każdego
dnia już od rana pojawiał się samo-
lot zwiadowczy, tzw. Rama, i po za-
kreśleniu dymnego koła na niebie
odlatywał. Ponieważ był to okres
przed świętami Wielkanocny, dow-
cipkowaliśmy, że Niemcy przesyła-
ją nam wielkanocne jajko. Wiedzie-
liśmy, ze za moment wybuchną albo
pociski artyleryjskie, a za nimi pój-
dą czołgi i piechota, albo zbombar-
duje nas lotnictwo.I tak już dzień po
dniu Niemcy nas ostrzeliwali, bom-
bardowali, atakując jednocześnie
czołgami i piechotą. Z dnia na dzień
wdzierali się w tereny zajęte przez
nas. Staraliśmy się przeciwdziałać;
często skutecznie, z zaskoczenia od-
bijaliśmy utracone pozycje. Jednak
brak broni ciężkiej, lotnictwa, brak
zaplecza i zaopatrzenia stopniowo
przechylały szalę na naszą nieko-
rzyść. Żelazny pierścień zaciskał się
wokół całego ugrupowania 27 Dy-
wizji Wołyńskiej AK. Była to pierw-
sza połowa kwietnia 1944 roku. Ko-
lejny dzień ciężkich walk. Z trudem
pokonywaliśmy rozmokłe grząskie
pola, żeby zająć pozycje wzdłuż
drogi prowadzącej z Czmykosu
przez Staweczki do Oleska. Z pra-
wej strony, 1 kompania batalionu
„Jastrzębia”, od wsi Staweczki po-
zycję zajął batalion „Sokoła”, z le-
wej od Czykosu batalion „Gzym-
sa”, był też z nami z lewej naszej
strony oddział żołnierzy radzieckich
z rusznicą przeciwpancerną, ckm
oraz działkiem przeciwpancernym.
Trzymając Niemców w bezpiecznej
odległości czekaliśmy na podcią-
gnięcie bocznych skrzydeł i sygnał
do natarcia. Nagle, na trakcie Czmy-
kos – Staweczki – Olesk pojawiła
się kolumna samochodów pancer-
nych nieprzyjaciela. Z Felkiem „Bą-
kiem” na rozmokłym polu pod wła-
snym ciężarem zapadaliśmy się w
maziowatą, mokrą ziemię. Pod rkm
podłożyliśmy jakiś kawał drzewa.
Obserwowaliśmy też, jak porucznik
„Jastrząb” podbiegł do żołnierza ra-
dzieckiego z rusznicą przeciwpan-
cerną, zajął jego miejsce i oddał
strzał, potem drugi, trzeci. Równo-
cześnie posypały się i moje serie z
rkm. Rozpętał się ogień wzdłuż ca-
łej linii z broni ręcznej i maszyno-
wej. Kolumna samochodów zatrzy-
mała się nagle. Widać było
zamieszanie i słychać nerwowe na-
woływania. Żołnierze Wermachtu
wyskakują z samochodów i zza
osłony drogi starają się ostudzić na-
sze działania, ostrzeliwując nas z
broni maszynowej gęstym ogniem.
W pewnym momencie na tyłach na-
szego batalionu pojawił się duży od-
dział nieprzyjacielski ( Węgrzy lub
Rumunii ) i ostrzelał nas silnym
ogniem karabinowym. Znaleźliśmy
się w niewesołej sytuacji, odcięci od
zaplecza. Do tego jakby na sygnał
na nasze tyły od Oleska, Staweczek
i kolumny samochodów, posypały
się serie z broni maszynowej, moź-
dzierzy i działek szybkostrzelnych,
których pociski świetlne torem pła-
skim ponad ziemią przeszywały ho-
ryzont jak błyskawice. Rozpętało
się piekło. Porucznik „Jastrząb” na-
tychmiast skierował oddział na za-
grożone tyły, co wymagało sforso-
wania rzeki Neretwy, pełnej wody w
czasie wiosennych roztopów. Z pro-
wizorycznej kładki i mostu niewielu
mogło skorzystać – pod silnym
ostrzałem z broni maszynowej. To-
/ Żołnierze 27 WDP AK z kolekcji zdjęć Pana profesora Władysława Filara
też większość forsowała Neretwę
wielkanocnym śmigusem-dyngu-
sem. Z Felkiem „Bąkiem” krótkimi
seriami rkm-u opóźnialiśmy natar-
cie żołnierzy Wermachtu, którzy za-
legli wzdłuż drogi przy samocho-
dach. Jako jedni z ostatnich
chyłkiem przebiegliśmy po kładce
asekurowani z kolei prze kolegów
ostrzałem zza Neretwy. Tuż za rzeką
pas rozmokłego, grząskiego pola.
Widzę, jak kolega Stasio Kossak
„Surma” strzela w pozycji klęczą-
cej, w swoim czerwonym kożuszku,
widzę też jak smugowy pocisk z
działek szybkostrzelnych traia Sta-
sia w pierś. Ginie na miejscu. Na
rozmokłej ziemi nie można pośpie-
szyć; ostrzeliwuje się z kolana i
ostatkiem sił wycofuje się, a klejąca
się gleba trzyma za nogi, jakby żyw-
cem chciała człowieka wchłonąć.
Za chwilę zobaczyłem ciężko ran-
nego mojego kolegę z Bud Ossow-
skich Janka Zielińskiego „Muchę”.
Wynoszą go koledzy z pola ostrzału.
Na moje : Janek co z Tobą?.. On
mnie pyta :Heniu czy ja będę żył?
Pocieszam Janka jak potraię i pada-
my z Felkiem ze zmęczenia, na
zbawczej łące porośniętej chaszcza-
mi. Ośmiokilogramowy rkm z ma-
gazynkiem przerósł moje siły, serce
biło jak młot, pot zalewał oczy. Fe-
lek „Bąk” dysząc jak miech pokazu-
je, że do rkm pozostały jeszcze dwa
magazynki ( obaj jeszcze nie mogli-
śmy mówić). Robię beznadziejny
ruch ramionami, a w tym momencie
kula dosięgnęła mojego kolegę i
przyjaciela z Turii jarka Oświęcim-
skiego „Lubicza”. Na szczęście nie
był to postrzał tragiczny, ale Jurek
na jakiś czas wylądował w szpitalu.
Tego dnia batalion „Jastrzębia” po-
niósł dotkliwe straty. Wielu było
rannych i zabitych, wielu izycznie
wyczerpanych. Nasze rozpoznanie
doniosło, że przeciwko nam Niemcy
użyli w boju oddziałów świeżo
przybyłej Brygady Górskiej i dodat-
kowej dywizji Wermachtu. Logicz-
nie rozważając dowództwo 27 Dy-
wizji zrozumiało, że Niemcom
spieszy się z oczyszczeniem zaple-
cza frontowego i że zaciskając wo-
kół nas stalowy pierścień okrążenia,
z żelazną konsekwencją prawa woj-
ny zechcą wyeliminować nas z tej
gry. Wieczorem walka ucichła. Z
pola podjęto Stasia „Surmę” z na-
szej kompanii, rannych odwieziono
do szpitala polowego (był tylko
taki), oddziały doprowadziły się do
względnego porządku i wyglądu (na
ile to było możliwe w owym cza-
sie). Na noc i odpoczynek oddział
wrócił do Władynopola. Kto nie
miał służby, mógł pospać do zmia-
ny. Następny dzień zapowiadał się
jeszcze bardziej gorący, sądząc z ru-
chu wojsk niemieckich. Po względ-
nie przespanej nocy, porannym ape-
lu i kawie batalion nasz poszedł
okopywać się na przedpolach Wła-
dynopola – jednej z ostatnich miej-
scowości, gdzie o tej porze roku
mogliśmy pod dachem przespać
noc. Na kwaterach pozostali śpiący
koledzy po nocnej służbie wartow-
niczej. Stanowiska obronne kopali-
śmy na przedpolach Władynopola
od strony Pustynki, gdzie byli już
Niemcy. Była to połowa kwietnia
1944 roku,któryś dzień Wielkiego
Tygodnia przed Wielkanocą.
Wszechobecna „Rama” (samolot
zwiadowczy) zapisała na niebie
jajo; wiedzieliśmy już, co będzie za
parę minut – zmasowany ogień arty-
leryjski, a za nim czołgi i piechota
niemiecka. Zdążyłem jeszcze do-
biec do kwater, gdzie spali koledzy
po nocnej służbie, poderwać ich do
wycofania się z batalionem. Był tam
też mój brat „Ketling”. Przeciw ar-
tylerii, lotnictwu i czołgom byliśmy
bezsilni, a obiecywana broń prze-
ciwpancerna, „Piat” zrzutowy – cią-
gle nie spadał…Od tego dnia do-
mem i dachem nad głową na wiele
dni i tygodni pozostanie szumiący
las, a okryciem – leśny mech. Od
tego dnia koło wydarzeń i zmagań
bojowych nabrało przyśpieszenia i
poczęło obracać się ze zmiennym
szczęściem. Brak zaopatrzenia i
broni przeciwpancernej zepchnęły
nas do lasów. Chociaż do lasu byli-
śmy przyzwyczajeni. Od wielu mie-
sięcy w najgorszych zagrożeniach
las chronił nas i czuliśmy się w lesie
bezpiecznie. Nie mogło jednak w
lasach tkwić tak duże ugrupowanie,
jakim była 27 Dywizja Wołyńska
AK oraz dwa pułki gwardyjskie ar-
mii sowieckiej – bez dostaw z ze-
wnątrz, srodków obrony, wyżywie-
nia, zaopatrzenia szpitali itd.
Oddziały nasze okopały się wzdłuż
linii lasów. Niemcy z kolei nękali
nas ogniem artylerii. Wścibska
„Rama” wypatrzyła i doniosła o
każdym naszym ruchu, zwłaszcza,
że nie było jeszcze liści na drze-
wach. Wiedzieliśmy, że dowództwo
gorączkowo opracowuje plan wyj-
ścia Dywizji z zaciskającej się pętli.
Z obiecanych przez aliantów zrzu-
tów dwa doszły do skutku, co było
kroplą w morzu potrzeb, a i tak zbyt
spóźnione, żeby mogły być dobrze
wykorzystane. Po wielu dniach za-
ciętych walk i uporczywej obrony
naszych jeszcze lasów, Niemcy
zmasowanym ostrzałem artyleryj-
skim i atakami bezpośrednimi czoł-
gów, tratując zagajnik, wjechali pro-
sto w okopy batalionu „Trzaska”. Za
czołgami wdarła się piechota nie-
miecka, próbując w ten sposób roze-
Strona 2 - Kresowy Serwis Informacyjny - 1 kwietnia 2013 www.ksi.kresy.info.pl
HISTORIA - WSPOMNIENIA - RELACJE
rwać naszą obronę. Wyparła bata-
lion „Trzaska” zajmując okopy. Do
kontrnatarcia dowództwo skierowa-
ło 2 batalion „Jastrzębia”, który na
moment zaległ pod ścianą ognia za-
porowego artylerii i broni maszyno-
wej nieprzyjacielskiej piechoty.
Kontrnatarcie batalionu poprowa-
dził porucznik „Jastrząb”. Pierwszy
raz usłyszałem, jak padła komenda:
bagnet na broń! Podano ją po linii.
Batalion poderwał się z okrzykiem:
hurra-aa! A echo leśne zwielokrotni-
ło ten okrzyk nadziei w nierównej
walce, zmieszany z jazgotem i wy-
buchami różnego rodzaju broni.
Niemcy nie wytrzymali nerwowo
brawury naszego żołnierza. Minęło
ponad pół wieku, a ja pisząc te
wspomnienia widzę każdy szczegół
oczami wyobraźni. Niemcy przed
nami po prostu uciekali, razem z
czołgami. To było wspaniałe (choć
drogo okupione i nie na długo). Pę-
dziliśmy za nimi nie czując zmęcze-
nia, piersi pracowały jak miechy. W
biegu odstrzeliwałem za uciekający-
mi Niemcami serię z rkm z odległo-
ści 30-40 metrów. Widziałem jedne-
go, jak z płaszcza miedzy nogami
posypały się strzępy. Obejrzał się.
Jeszcze widzę tę wylękłą twarz w
okularach, pobiegł dalej. Ja więcej
do niego nie strzelałem, Bóg z nim,
miał szczęście. Zginęło wielu Niem-
ców i Węgrów w tej akcji. W na-
szym batalionie byli zabici i wielu
rannych. Był to najczarniejszy dzień
z przebytych walk naszego batalio-
nu. Na wielkie uznanie i wdzięcz-
ność zasłużyły w tej akcji sanita-
riuszki naszego batalionu; młode
dziewczęta, w jednej linii z nami
szły do natarcia, z poświęceniem w
ogniu walki podnosiły rannych,
udzielały niezbędnej pomocy. Były
to Janka Drzymałówna „Baśka” z
Kowla, Zosia Brzezińska „Wilga”,
Marysia Frejówna „Klara”, Weroni-
ka Sulęcka „Sroka”. Długo wśród
kolegów komentowaliśmy odwagę
dziewczyn i poświęcenie w niesie-
niu pomocy rannym, czym zaskarbi-
ły sobie naszą wdzięczność i szacu-
nek. Pamiętam i widzę te ładne,
młode, o zgrabnych sylwetkach
dziewczęta. Zawsze uśmiechnięte,
uczynne i życzliwe. Na równi z
nami narażone na wszelkiego rodza-
ju niebezpieczeństwa i trudy niewy-
gód, są pięknym przykładem walki
o wolność dla potomnych.
Śmierć pułkownika „Oliwy”
Po wielu dniach nieustannych walk
batalion „Jastrzębia”, w okolicy
uroczyska leśnego Dobry Kraj,
względnie spokojną noc wykorzy-
stał na tak upragniony sen. Sypial-
nia w iglastym zagajniku okazała
się najmilszym posłaniem, cudowną
kołysanką – szum konarów sosen.
Batalio, jak za dotknięciem czaro-
dziejskiej różdżki, zapadł w sen. Po-
godny następny dzień, 18 kwietnia
1944 roku utkwił mi szczególnie w
pamięci. Jak zawsze z rana po wy-
konaniu rutynowych porcji ruchów,
przysiadów gimnastycznych oraz
umyciu się zimną wodą, otrzyma-
liśmy suche porcje śniadaniowe.
Luźno rozłożeni obok leśnej drogi,
jedząc śniadanie, doprowadzaliśmy
się do jakiego takiego wyglądu. W
oddali słychać było detonacje i da-
leki jazgot broni ręcznej – odgłosy
walki prowadzonej przez oddziały
naszej Dywizji. Czas wypoczynku
mijał zbyt szybko, nagle od strony
zachodniej zerwała się gwałtow-
na strzelanina z broni maszyno-
wej – LMG, tak zwanej Suki, ja-
kiej Niemcy przeważnie używali (
po odgłosach potrailiśmy poznać
każdą broń). Po kilku minutach na
drodze wyłonił się z trudem biegnąc
zakrwawiony żołnierz. Rozejrzał
się błędnym wzrokiem i wykrztusił;
Pułkownik zabity. Na ustach żołnie-
rza wykwitła spieniona krew, upadł.
Był ranny w piersi. Tuż za nim przy-
biegł podporucznik Lempart „Wi-
chura” ze ścisłego otoczenia sztabu
pułkownika „Oliwy”, potwierdza-
jąc tragiczną wiadomość. Opisał
bardziej szczegółowo okoliczności
śmierci pułkownika Jana Wojciecha
Kiwerskiego „Oliwy”. Nie wiem,
dlaczego w tym tragicznym dla nas
czasie przypomniał mi się wiersz
z okresu szkolnego; „śmierć Puł-
kownika”. Być może to zbieżność
okoliczności ( „ W głuchej puszczy
przed chatą leśnika” ) podszepnęła
mi takie skojarzenie. Przebywający
wówczas w grupie oicerów ma-
jor „Żegota” – Tadeusz Sztumberg
Rychter zwrócił się gwałtownie do
porucznika „Jastrzębia”: Uderzać
natychmiast „Jastrząb”! Już ude-
rzać! Poderwane przez porucznika
plutony i kopanie w biegu rozwi-
nęły natarcie. Szybko weszliśmy w
kontakt bojowy z nieprzyjacielem.
Ja ze swoim rkm miałem jeszcze
pełen magazynek naboi. Pomomo
ostrego ostrzału wroga chłopcy rwa-
li do przodu, żeby dopaść Niemców
i pomścić śmierć naszego dowódcy
Dywizji, pułkownika „Oliwy”. Nie-
przyjaciel ostrzeliwując się równie
szybko wycofał się. W biegu razili-
śmy wroga z bliskiej odległości hu-
raganowym ogniem z broni maszy-
nowej i ręcznej. W błyskawicznym
natarciu nieprzyjaciel nie zabrał
nawet swojego rannego dowódcy,
który próbował się bronić strzela-
jąc z pistoletu. Porucznik „Jastrząb”
krótką serią ze stena przerwał ten
pojedynek i pościg za wrogiem.
Ciało martwego pułkownika, jak i
dokumenty, które miał z sobą, dzię-
ki szybkości natarcia zostały odbite.
Nieprzyjaciel poniósł znaczne stra-
ty: kilkunastu zabitych i wielu ran-
nych, ale też z naszej kompanii po-
legło dwóch żołnierzy; kapral Albin
Ostrowski „Gołąb” i strzelec Tade-
usz Zajączkowski „Słońce”. Kilku
kolegów było rannych. Jeszcze tego
dnia odbył się pogrzeb pułkownika
Jana Wojciecha Kiwerskiego „Oli-
wy”, z wszelkimi honorami wojsko-
wymi, jakie można było urządzić w
tamtych warunkach. Pogrzeb polo-
wy, wśród lasów. Pogrzebany został
razem z poległymi przy odbijaniu
kapralem „Gołębiem” i strzelcem
„Słońcem”, nieopodal gajówki, w
sąsiedztwie dębów. Przy usypanej
mogile i wysokim ciosanym krzy-
żu skromny oddział z batalionu
„Jastrzębia” oddał ostatnie honory
i pożegnał na zawsze swojego tak
lubianego i cenionego dowódcę 27
Dywizji Wołyńskiej Armii Krajo-
wej. Tragiczny ten dzień prześla-
dował mnie w myślach wierszem
Adama Mickiewicza z Powstania
Listopadowego: „Śmierć Pułkow-
nika”.
„ W głuchej puszczy przed chatą le-
śnika
Rota strzelców stanęła zielona…..”
Przygnębieni opuściliśmy mogiłę
pułkownika „Oliwy”, „Gołębia” i
„Słońca”. Dookoła trwał bój, pier-
ścień nieprzyjaciela z żelazną kon-
sekwencją prawa wojny zaciskał się
wokół ugrupowań naszej dywizji.
Jeszcze tego dnia odczytano w roz-
kazie, że dowództwo nad całością
oddziałów Dywizji obejmuje major
Tadeusz Sztunberg Rychter „Żego-
ta”. Jak już wcześniej wspomnia-
łem, ruchy nieprzyjaciela każde
doświadczone ucho żołnierza rozu-
miało i oceniało po dochodzących
detonacjach i odgłosach walk. Nowe
dowództwo oceniając negatywnie
możliwości dalszej walki w zaist-
niałej sytuacji, z przeważającymi si-
łami wroga, postanowiło wyprowa-
dzić całą Dywizję z zaciskającej się
pętli. Czasu było niewiele. Na sto-
sunkowo małym terenie leśnym kil-
kutysięczne zgrupowanie ludzi, bez
zapasów i zaopatrzenia z zewnątrz,
nie miało szans w dalszej walce.
Rozumieli to żołnierze, rozumiało
to bardzo dobrze dowództwo, wi-
dząc ilu rannych przybywa każdego
dnia do improwizowanych szpitali
polowych w lesie. Biorąc pod uwa-
gę okres wczesnej wiosny, chłodne,
często mroźne noce, wyczerpanie
izyczne, a też psychiczne żołnie-
rzy, zapadła decyzja o wyjściu z
okrążenia, przy możliwie najmniej-
szych stratach. Wszyscy dowódcy
batalionów zostali powiadomieni o
miejscu koncentracji, sposobie i ko-
lejności przegrupowań oraz kierun-
ku marszu oddziałów. W nieudanej
próbie wyjścia z okrążenia oddzia-
łów Armii Radzieckiej, pułkowni-
ków Romanienki i Kobylańskiego
w kierunku wschodnim przez rzekę
Turię, w okolicy Hajki-Ruda, od-
działy te poniosły dotkliwe straty.
Pod naporem zmasowanego ognia
broni pancernej Niemców, z duży-
mi stratami w ludziach i sprzęcie,
zwłaszcza broni ciężkiej, wycofały
się w rejon koncentracji naszej Dy-
wizji w Lasach Mosurskich. Od cza-
su, kiedy zapadła decyzja wyjścia z
okrążenia, dowództwo nad całością
Dywizji przejął od „Żegoty” Jan
Szatowski „Kowal”.
Decyzja o wyjściu z okrążenia
Późnym wieczorem 20 kwietnia
1944 roku uprzednio sformowane
oddziały, w określonej kolejności, z
przydziałem zadań, rozpoczęły
marsz. Z Lasów Mosursko-Zamłyń-
skich- na północ, przeprawa przez
tory kolejowe Kowel-Chełm, do-
brze strzeżone przez Niemców. Tak
przemyślany przez dowództwo plan
wymknięcia się z „kotła” kilku ty-
sięcy ludzi miałby szansę powodze-
nia, gdyby zostały zachowane
wszelkie środki ostrożności, zaleca-
na cisza i spokój. Przy takiej liczbie
uzbrojonych ludzi, w ciemną noc po
leśnych bezdrożach, mając do sfor-
sowania rzekę Neretwę, pełną w
tym czasie wiosennych wód, zada-
nie to okazało się nierealne. Dołą-
czyły też do naszych jednostek od-
działy radzieckie, które ubiegłej
nocy zostały przez Niemców rozbite
na rzece Turii, przy próbie wy-
mknięcia się na wschód do swoich
frontowych wojsk. Tak więc wielo-
kilometrowa kolumna ludzi z
osprzętem bojowym, z kilkuset
jucznymi końmi, ciemną nocą, le-
śnymi drogami posuwała się na pół-
noc mając za zadanie przejść tory
kolejowe w okolicy stacji kolejowej
Jagodzin. Pierwszą kompanię „Ja-
strzębia” usytuowano w drugiej po-
łowie kolumny z zadaniem ochrony
oddziału jucznych koni, które dźwi-
gały zapas żywności, jak też nie-
zbędny ciężki osprzęt zapasów bo-
jowych i łączności. Jak już
wspomniałem, przeprawa przez
wezbraną wiosennymi roztopami
rzekę Neretwę, wśród lasów w
ciemną noc, okazała się bardziej
trudna do zrealizowania niż zakła-
dano to pierwotnie. Według donie-
sień zwiadu dywizyjnego , penetru-
jącego teren trasy przewidywanej na
przemarsz oddziałów, Zamłynie –
gdzie był most na rzece- cały czas
wolne było od Niemców. Most ten
był dla nas ważnym obiektem. Zbu-
dowane kładki na rzece przez kom-
panię saperów nie były w stanie
przerzucić w ciągu nocy około sied-
miu tysięcy ludzi obciążonych bro-
nią, amunicją oraz niezbędnymi za-
pasami, jak też około pięciuset koni
objuczonych do granic możliwości.
O zmierzchu od patroli nadszedł
meldunek, że oddział niemiecki w
sile około jednej kompanii, dobrze
uzbrojony, zajął Zamłynie. Nie była
to zbyt wielka przeszkoda w konty-
nuowaniu zamierzonego celu – wyj-
ścia z kotła dla naszych oddziałów.
Niemców można było wyrzucić z
Zamłynia bez szczególnego wysił-
ku, z marszu. Nie obyłoby się jed-
nak bez strzelaniny i granatów, co w
konsekwencji postawiłoby w stan
gotowości znajdujące się w pobliżu
garnizony niemieckie, a zwłaszcza
ochronę silnie strzeżonych torów
kolejowych, które stanowiły główną
przeszkodę w marszu dywizji w za-
mierzonym kierunku. Nie zmieniło
to jednak planu ustalonego przez
dowództwo, poza korektą obejścia
Zamłynia od strony zachodniej, aby
nie wdać się z Niemcami w strzela-
ninę. To też kompania saperów wy-
budowała kilka kładek poza Zamły-
niem, a juczne miały być
przeprawiane wpław. Ciemną już
nocą oddział za oddziałem, kolumna
za kolumną ruszyły leśną drogą.
Żeby ominąć Zamłynie, czoło ko-
lumny zeszło z drogi, prowadzone
przez przewodników znających te-
ren leśnymi duktami, aby wyjść za
Zamłyniem i tam przeprawić się
przez Neretwę. I tu dopiero, po
opuszczeniu leśnej drogi rozpoczęło
się ślimacze tempo marszu oddzia-
łów. Bo jeśli nawet na wyznaczo-
nym odcinku nowej trasy ustawiono
posterunki, których zadaniem było
kierowanie oddziałów w określo-
nym kierunku, to bezdroża leśne w
ciemną noc opóźniały najlepsze na-
wet w założeniu plany wyjścia przed
nastaniem dnia poza pierścień okrą-
żenia. Kolumna rwała się, oddziały
gubiły się w ciemnościach po bez-
drożach, wyczekiwały i odnajdywa-
ły się, żeby dojść do celu przed na-
staniem dnia. Zachowując ciszę ( na
ile to było możliwe) pierwsze od-
działy kolumny ze sztabem dywizji
przeprawiły się przez Neretwę, po-
dążając na północ, żeby przed świ-
tem przejść tory kolejowe linii Ko-
wel-Chełm. Kiedy czołowe oddziały
kolumny przeprawiły się przez rze-
kę, to nasz batalion „Jastrzębia”,
ochraniający kolumnę koni z konio-
wodami, znajdował się koło Zamły-
nia. W czasie, kiedy oddział jucz-
nych koni rozpoczął zejście z drogi
na leśne bezdroża, od Zamłynia
wzniosły się rakiety oświetlające, a
za nimi serie z broni maszynowej.
Któryś z dowódców oddziału (
prawdopodobnie „Siwy” ) zlekce-
ważył rozkaz likwidacji taboru ko-
łowego. Gdy parokonny wóz na ko-
łach ze stalowymi obręczami
wjechał na most z drewnianych bali,
narobił tyle hałasu, że natychmiast
zaalarmowało to Niemców. Ci wy-
strzelili rakiety, w których świetle
dojrzeli nie tylko wóz na moście, ale
całą kolumnę koni i wojska posuwa-
jącą się tuż obok. Toteż skierowali
ogień z broni maszynowej na ko-
lumnę, jak też zagęścili światła ra-
kiet, które zaczęły padać między
konie. Te z kolei wśród błysku ra-
kiet i nagłej strzelaniny w ciemności
uległy ogólnemu popłochowi i pani-
ce. Z kwikiem i rżeniem stawały
dęba, rozpierzchły się we wszystkie
strony, często tratując koniowodów
i najbliższe oddziały, wprowadzając
chaos i zamieszanie. Cały plan i
marsz kolumny został porwany,
czoło kolumny ze sztabem zapewne
przekroczyło już tory kolejowe.
Nasz batalion, na tyłach koni jucz-
nych, w ogólnym chaosie, przemie-
szany z innymi oddziałami wdał się
w walkę z Niemcami w Zamłyniu
przy moście. Sporo upłynęło czasu,
/ Żołnierze 27 WDP AK z kolekcji zdjęć Pana profesora Władysława Filara
www.ksi.kresy.info.pl Kresowy Serwis Informacyjny 1 kwietnia 2013 - strona 3
HISTORIA - WSPOMNIENIA - RELACJE
ZBRODNIA
NA JANOWEJ
DOLINIE
zanim Niemcy przestali zionąć
ogniem ze swych stanowisk. Pozo-
stałe oddziały szybko zaczęły się
zbierać, choć przemieszane, grupka-
mi przechodzić most, kierując się na
północ, w stronę torów kolejowych.
Nie wiem, ile czasu to trwało, kiedy
Niemcy opuścili bunkry i stanowiska
ogniowe, zaprzestając ostrzału, do
czego zostali zmuszeni. W blasku za-
palonych od pocisków zapalających
budynków widać było, jak chłopcy
po kilku, kilkunastu, przemieszani z
różnych oddziałów, podążają na pół-
noc. Wyjść poza pierścień okrążenia
– o tym wiedział każdy żołnierz, to-
też w zamieszaniu nikt nie czekał na
rozkazy swoich dowódców, tylko in-
tuicyjnie biegł przez most na Nere-
twie. Pisząc te wspomnienia po pięć-
dziesięciu kilku latach jeszcze widzę
przerażający obraz bezwzględnych
praw, a może bezprawia wojny. Prze-
chodząc przez most natknąłem się na
zabitego rosłego mężczyznę, w ko-
zackiej czapce, długiej pelerynie z
wielbłądziej wełny. Upadł na twarz,
a więc zginął na miejscu. Poznałem
go, był to pułkownik Kobylański, z
pochodzenia Polak, zastępca dowód-
cy radzieckiej dywizji kawalerii, puł-
kownika Romanienki. Przebijał się
razem z naszą dywizją po niudanej
wcześniej próbie wyjścia z okrążenia
przez rzekę Turię. Kilkadziesiąt kro-
ków dalej wzrok mój zatrzymał się
jakby na obrazie Grottgerowskich
„Lituanii”. Na poboczu przydrożne-
go rowu leżała ułożona twarzą do
góry, jakby spała, kilkuletnia dziew-
czynka, ubrana w długi beżowy dzie-
cinny kożuszek, w białej pilotce z
angory ( oto prawa wojny; rosły
mężczyzna, pułkownik, nieopodal
kilkuletnia dziewczynka). Na piersi
tej dziewczynki widniał tylko mały
otwór i krwawa plama. Nie pozosta-
wiały złudzeń, że to sen wieczny, a
tak chciałoby się wierzyć, że to nie-
prawda. Po wielu latach dowiedzia-
łem się od mojego kolegi, nieżyjące-
go już Józia Turowskiego „Ziuka”,
że była to córeczka doktorostwa Pod-
lipskich. Na sentymenty czy zwy-
czajną zadumę czasu nie było. Jak
już wspomniałem, prawa wojny są
twarde, okrutne i bezwzględne. Każ-
dy uczestnik tego wielkiego „teatru”
jest im podporządkowany. Tak tez i
ja w pewnym momencie, wśród
ogólnego zamieszania wywołanego
rozszalałymi końmi, zorientowałem
się, że szukanie swoich bezpośred-
nich dowódców. Czy też oddziałów
byłoby stratą czasu. Szybkim kro-
kiem podążyłem wraz z nadchodzą-
cymi grupami, kierując się na północ
ku torom. Ale świt poranka 21 kwiet-
nia 1944 roku okazał się szybszy od
naszej kolumny spod Zamłynia,
gdzie straciliśmy dużo cennego cza-
su, nim koniowodzi wyprowadzili
wylęknione stado koni z bezpośred-
niego zasięgu ognia broni maszyno-
wej i padających niemieckich rakiet.
Zaistniałe położenie naszych oddzia-
łów zmusiło też nas do jak najszyb-
szego wyrzucenia Niemców z Za-
młynia i otwarcia sobie dodatkowego
przejścia, jakim był most w Zamły-
niu. W rezultacie opóźniło to przej-
ście za tory kolejowe około połowy
sformowanej 20 kwietnia 1944 roku
kolumny oddziałów dywizji. Jak już
wcześniej nadmieniłem, o świcie za-
częły się wyłaniać pospiesznie ma-
szerujące grupki, jak też pojedynczy
żołnierze. Wszyscy spieszyli w jed-
nym kierunku; w oddali majaczyła
korona torów kolejowych, które trze-
ba przejść, żeby wymknąć się z pu-
łapki. Przed torami rozległy teren
podmokłych pól i łąk zalanych wodą
o różnej głębokości, od kostek po ko-
lana, miejscami głębiej, zależnie od
uformowania terenu. Niektórzy wpa-
dali w topiel powyżej pasa przeklina-
jąc tych, co wymyślili wojnę. Ostre
tempo marszu grup żołnierzy spły-
wających od Zamłynia po rozlewi-
skach i bezdrożach terenu nie zdołało
nadrobić utraconego czasu, skutecz-
nie jednak osłabiło wytrzymałość i-
zyczną taplających się w błocie żoł-
nierzy. Kiedy niedaleki zarys torów
umęczonym żołnierzom dodał na-
dziei i sił do dalszego marszu, to wy-
łaniające się mroków poranka wid-
mo pociągu pancernego zaszokowało
nas. Stanęliśmy jak wryci. Dziwnie
to wyglądało z oddali, gdy staliśmy
grupkami i pojedynczo w rozrzedza-
jącym mroku poranka jak ścięte na
wysokości człowieka pnie drzew.
Pociąg z wolna przetaczał się, jakby
przed nami manewrował. Nagle za-
trzymał się, szczęknął zderzakami,
cofnął się i otworzył ogień z ciężkiej
broni maszynowej. Pisząc wspo-
mnienia z odległości czasu, w domo-
wym zaciszu widzę te roje i smugi
pocisków świetlnych odrywających
się od cielska pociągu. Widzę, jak
torem płaskim ocierają się niemal o
nas, uderzają w wodę i pod tym sa-
mym kątem odbijają od wody, ginąc
w przestrzeni. Tak przytłoczeni na-
wałnica ognia z pociągu pancernego
wiedzieliśmy, że torów kolejowych
tego dnia nie przejdziemy, że bez-
zwłocznie należy wycofać się, do-
póki nie nastał jasny dzień, a pół-
mrok poranka, przynajmniej
częściowo, osłania nas przed cel-
nym ogniem pociągu. Każdy to do-
słownie rozumiał i realizował, wy-
korzystując wszelkie naturalne
osłony, większe lub mniejsze grupy
drzew i zarośli, czy też nierówności
terenu – jako bezpośrednią osłonę
przed lawiną pocisków. W podobny
sposób, nim nastał dzień, wycofały
się wszystkie oddziały i luźne grupy
z różnych oddziałów, do lasów, la-
sków i zagajników w pobliżu Za-
młynia. „Jastrząb” dość dużej gru-
pie po wycofaniu się z
bezpośredniego ognia dał odpoczy-
nek w napotkanym zagajniku, gdzie
opatrzono rannych, doprowadzono
do względnego ładu i porządku.
Cieszyliśmy się, byliśmy szczęśli-
wi, że jest z nami nasz dowódca, po-
rucznik „Jastrząb”, do którego mie-
liśmy pełne zaufanie, ale też i on
nigdy go nie zawiódł. Kiedy pod
Zamłyniem oddział koni jucznych z
konowodami uległ panicznemu po-
płochowi, dezorganizując maszeru-
jące wokół oddziały, bodajże jako
jedyny z dowódców batalionów zo-
rientował się, że w tym zamieszaniu
i po stracie czasu na walkę z Niem-
cami dużo żołnierzy z okrążenia nie
wyjdzie. Pozostał, żeby pozbierać
rozbitków, zorganizować, dać po-
czucie bezpieczeństwa i z czasem
dołączyć do dywizji. Wielu chłop-
ców, których macierzyste oddziały
wyszły z okrążenia, poczuło się za-
grożonych i osamotnionych. „Ja-
strząb” zaopiekował się wszystkimi
chętnymi, którzy dołączyli do na-
szej grupy, tak że po wycofaniu
spod torów liczyła około 150 żoł-
nierzy.
Bogusław Szarwiło
N
im doszło do powstania
polskiej samoobrony lud-
ności na Wołyniu przed
narastającą falą zbrodni ze
strony nacjonalistów ukraińskich z
OUN-UPA, dziś gloryikowanych
na Ukrainie, zbrodniarze dokony-
wali rzezi bezbronnej ludności cy-
wilnej. Jednym z przykładów tego
typu zbrodni był napad na Janową
Dolinę. Nie bez przyczyny w tytule
napisałem: „Zbrodnia na Janowej
Dolinie”, bo nie tylko bezwzględ-
nie wymordowano w okrutny spo-
sób mieszkających tam Polaków
ale i zniszczono wszystko co stwo-
rzyła polska myśl techniczna. Dziś
miejsce to nazywa się Bazaltowe a
jedynym śladem po Polakach jest
mogiła i pomnik. Przeczytałem
wiele wspomnień i relacji, prze-
prowadziłem też kilka rozmów ze
świadkami minionego czasu i wy-
darzeń. Nijak nie mogę zrozumieć
tego co się wtedy wydarzyło jak
również dzisiejszych wyjaśnień
strony ukraińskiej. Szaleństwo tej
zbrodni jest niewyobrażalne. Na
podstawie wspomnień; Genowe-
fy Ogórenko i jej córki Oktawii
Reszczyńskiej, Julii W. Koryckiej i
Janiny Pietrasiewicz- Chudy i in-
nych mieszkańców Janowej Doliny
powstał niżej przedstawiony obraz
wydarzeń.
wej Doliny przerażające wieści o
wyrżniętych i spalonych polskich
domostwach, aktach straszliwego
bestialstwa wobec już nie pojedyn-
czych, ale dużych skupisk ludz-
kich. Do Janowej Doliny ściągali
uciekinierzy z całej okolicy, wszy-
scy liczyli, że tu będzie bezpiecz-
niej, znajdował się tu garnizon
niemiecki. Co raz częściej zdarzało
się, że bandy ukraińskie kierowały
również broń przeciwko Niemcom.
Garnizon w Janowej Dolinie oto-
czono drewnianą wysoką palisadą i
okopami. Niemieckich posterunek
liczył 100 żołnierzy. Od początku
kwietna do mieszkańców zaczęły
docierać pogłoski o planowanym
napadzie na osadę.
.” Ludzie po-
wtarzali, że na Wielkanoc 1943 r.
Ukraińcy zapowiedzieli malowa-
nie jajek polską krwią”.
Pogłoski
zamieniły się w straszliwą praw-
dę w nocy z Wielkiego Czwartku
na Wielki Piątek (22/23 kwietnia
).Po zapadnięciu zmroku, od stro-
ny Horynia pierwsze domy osady
stanęły w płomieniach. „Mordowa-
no – nożami, siekierami, widłami”
wspominają świadkowie tamtych
wydarzeń. Niemieccy żołnierze
otworzyli ogień do atakujących
nie wychodząc z za palisady, gdzie
schroniło się również kilku miesz-
kańców. Dowódca
garnizonu próbował
wzywać pomoc z
Kostopola, ale bez-
skutecznie. Ukra-
ińcy przygotowali
się do ataku, paląc
mosty na Horyniu,
tarasując drogi i
tory powalonymi
drzewami. Ludność
próbowała chować
się w piwnicach
lub uciekać do lasu.
Jedni ginęli w ogniu
inni podczas uciecz-
ki. W kilku domach
pojedyncze osoby
podjęły nawet sku-
teczną obronę, ale
to były sporadyczne
przypadki. Te domy
jedynie nie uległy
zniszczeniu. Spa-
lono nawet szpital
mordując lekarza i
personel o chorych
nie wspominając.
Pogrom trwał do
świtu. Janowa Do-
lina była niemal do-
szczętnie zniszczo-
na. Nawet za dnia
pojawili się Ukraiń-
cy próbujący rabo-
wać ocalałe mienie
po polskich oia-
rach, ale zaskoczy-
Osada górnicza w zakolu rzeki
Horyń na Wołyniu produkowała
kostkę i grys bazaltowy. Nazywa-
ła się Janową Doliną położoną w
powiecie Kostopol, województwo
łuckie. Zaprojektowana i zbudo-
wana od podstaw dla dwóch i pół
tysiąca pracowników związanych
z zakładem. Osadę tworzyły drew-
niane „ińskie” domy. Było kino,
sklep, posterunek policji, kościół,
szkoła a nawet boisko sportowe.
Domy zelektryikowane z bieżącą
wodą i jak na tamte czasy bardzo
wygodne. Pięknie było wspominają
byli mieszkańcy. „Przyjeżdżały do
nas wycieczki z całej Polski, nawet
Niemiec i Francji, by zobaczyć jak
powinno wyglądać wzorcowe osie-
dle robotnicze”. Większość pracu-
jących stanowili Polacy ale stosun-
ki z Ukraińcami były poprawne.
Sowieckie rządy po 17 września
1939 r. nie były najlepszym okre-
sem dla mieszkańców osady, ale to
co przyniosła okupacja niemiecka
w 1941 zaskoczyło wszystkich.
Ukraińcy wyposażeni przez Niem-
ców w broń zaczęli tworzyć od-
działy partyzanckie których agresja
została skierowana przeciwko Po-
lakom. Zewsząd docierały do Jano-
/ Janowa Dolina
Fragment wspomnień nieżyjącego
już żołnierza 27 WDP AK, Henryka
Katy ps. „Prima” opublikowanych w
książce „Wojenne Wichry” wydanej
w nakładzie 200 egzemplarzy przez
Urząd Miasta Otwocka w 2001 r.
/ Kamieniołomy Janowa Dolina. Zdjęcie z prywatnych zbiorów Eugenii Pietruk
Strona 4 - Kresowy Serwis Informacyjny - 1 kwietnia 2013 www.ksi.kresy.info.pl
HISTORIA - WSPOMNIENIA - RELACJE
li ich Niemcy rozstrzeliwując na
miejscu. Za dnia pochowano oiary
mordu, przynajmniej tych co znale-
ziono. Wielu spłonęło w płonących
domach. Według bardzo ogólnych
szacunków zginęło od 600 do 800
osób. Płynność tej liczby związana
jest z faktem, że nikt nie jest w sta-
nie podać liczby ludności przybyłej
z okolicznych miejscowości szuka-
jąc w Janowej Dolinie schronienia.
W wielką sobotę ocaleni załadowa-
li się do podstawionych wagonów
i pod zbrojną eskortą wyjechali do
Kostopola.
razem stanęli w obronie. Niemcy
zwracali się o pomoc do Kostopola,
miasta położonego w odległości 18
km. Niestety kolej i drogi łączące z
Janową Doliną przez las były nie-
przejezdne przez zwalone drzewa.
Na naszej ulicy pod nazwą „C”
pozostało dwa domy. Po krótce
opiszę: Nasz blok tworzył trójkąt,
ta część wzdłuż drogi wejście do
piwnicy lokatorzy mieli wewnątrz.
Z naszej strony wejście do piwnicy
mieliśmy przez dwoje frontowych
drzwi. Bojąc się wyjść na zewnątrz
postanowiliśmy pozostawać w
mieszkaniu. Ale w momencie kiedy
palił się obok następny blok zauwa-
żyłam przez okno po drugiej stronie
wejścia naszego bloku przy ścianie
sylwetkę mężczyzny. Z myślą, że to
sąsiad, chciałam zapytać, co robić?
Uchyliłam okno przy którym stałam
na łóżku obok mojej kilkudniowej
córeczki. W tym momencie w moją
stronę padły strzały, upadłam i
przez chwilę nie wiedziałam co się
ze mną dzieje. Gdy wróciła przy-
tomność zawołałam wszystkich, ro-
dzinkę po imieniu, usłyszałam głosy
ocaleliśmy żyjemy. Okazało się, ze
kule przeszły przez całe mieszkanie,
zawadzając meble, z przeciwnej
strony została naruszona w oknie
szyba. Jak się później okazało było
to szczęście w nieszczęściu. W piw-
nicy do której zeszli lokatorzy, bro-
nił nas i nasz blok sąsiad bohater
Tadzio (Tadeusz Ramult- red), miał
broń, strzelał do podchodzących
podpalaczy przez okna piwnic. Ten
co strzelał do mnie bandyta spro-
Do pozostałych przy życiu Niemcy
ogłosili, zebrać się w salach, gdzie
byli zakwaterowani. W Wielką So-
botę przed Wielkanocą pod wieczór,
po usunięciu przeszkód z torów ko-
lejowych do miasta Kostopola, ka-
zano nam zabrać rzeczy pierwszej
potrzeby i udać się na dworzec.
Czekał nas wyjazd do Niemiec, W
niedzielę Wielkanocną 25 kwietnia
1943 r. przyjechaliśmy do Kostopo-
la. Na dworcu w Kostopolu okazało
się, że Niemcom potrzebne są wa-
gony, kazano nam wyjść na peron
i czekać na następny transport, a
ci którzy nie życzą sobie wyjechać
do Niemiec mogą udać się gdzie
kto chce. Moja rodzina postanowi-
ła pozostać w ukochanej Ojczyźnie.
Napad i morderstwa jakie mia-
ły miejsce w Janowej Dolinie na
Wołyniu dn.22/23 kwietnia 1943
r. przez bandy ukraińskie spisała
w 60-tą rocznicę Julia W. Korycka
członek Stowarzyszenia Upamięt-
nienia Oiar Zbrodni Ukraińskich
Nacjonalistów w Słupsku. Materiał
udostępniony przez Janinę Pietra-
siewicz- Chudy, która otrzymała go
od autorki na dwa tygodnie przed
jej śmiercią.
rodziny do Równego odwieźć na
"przechowanie" moją małą sio-
strzyczkę i miała wrócić następne-
go dnia. W nocy jednak obudziły
nas huki strzałów i straszne krzyki.
Ukraińcy próbowali podpalić - i
zdobyć również blok - siedzibę
Niemców i główny punkt obrony.
W pewnej chwili usłyszałam "Iwan
chody siuda ja uże tut". Trudno
ten wrzask zapomnieć. Jednemu
Ukraińcowi udało się najprawdo-
podobniej "przeskoczyć" palisadę.
Atak został odparty, ludność cywil-
na przebywająca na terenie Bloku
otrzymała od Niemców broń. Spoza
obwarowanego drewnianymi pa-
lisadami obszaru, otworzyła zma-
sowany ogień z broni maszynowej,
strzelając do wszystkiego, co się ru-
szało. Ludzie uciekali z płonących
domów w kierunku Bloku (gdzie
uważali, że znajdą ochronę) i gi-
nęli od kul niemieckich, a może też
kul rodaków. Ci, którym nie udało
się opuścić domów w przerażeniu,
chowali się w piwnicach, mając
nadzieję, że ogień nie przedostanie
się do podmurówek. Z tych ludzi
nikt nie ocalał. Żar i dym był tak
wielki, że udusili się, zostali spale-
ni na węgiel lub po prostu upiecze-
ni. Stan oblężenia i masakry trwał
aż do świtu. Nadjechały posiłki
niemieckie z Kostopola - drogą, z
której trzeba było najpierw usunąć
leżące na niej pościnane drzewa.
Rano ruszyły patrole niemieckie
na rozpoznanie terenu, złapano
kilku ukraińskich bandytów, którzy
furami przyjechali po "dobra" La-
chów. Mój ojciec jako, że znał język
niemiecki, jak również ukraiński
(prowadząc budowle, zatrudniał
Ukraińców, był nawet przez nich
lubiany, bywał na ślubach, chrzci-
nach swoich pracowników) był
tłumaczem, ja trzymałam się jego
spodni i te największe tragedie wi-
działam. Pamiętam małe dzieci na-
dziane na pale na Alei Spacerowej.
Całe rodziny z nożami w plecach
leżące w krzakach, spalone moje
koleżanki. Opisem ogromu tej tra-
gedii jest fragment wiersza niezna-
nego mi autora.
się na podłogę i nadsłuchuję, czy
gdzieś nie słychać świstu kul. Ci,
co pozostali przy życiu, wykopali
jeden bardzo długi grób, gdzie stał
krzyż. Było to miejsce przeznaczo-
ne na budowę przyszłego kościoła.
Pamiętam ten grób. Tę straszną
"kupę" ludzkich ciał, popalonych,
pomordowanych, wśród których
były kobiety i dzieci. Według róż-
nych źródeł dostępnej mi literatury,
podawana jest liczba pomordowa-
nych od 900 do 2000 ludzi.
Nie mogę pominąć historii krzy-
ża. W 1938 roku zapadła decyzja
budowy kościoła. Miejsce zostało
wybrane, poświęcone i postawiono
krzyż. Władze sowieckie swe rzą-
dy rozpoczęły od wydania rozkazu
usunięcia stojącego krzyża. Nikt z
Polaków tego rozkazu nie chciał
wykonać. Rosjanie wpadli więc na
pomysł, aby ścinać drzewa wokół
krzyża i któreś spadające drzewo
upadnie na krzyż i "problem" zo-
stanie rozwiązany. Drwale ścinali
drzewa, ale one padały w różny
sposób i żadne z nich krzyża nie
uszkodziło. Ludzie mówili, że to
cud. Dziś nieraz zastanawiam się
nad tym, czy to umiejętności drwali,
czy też może faktycznie cud. Moja
rodzina ocalała, ale moja mama tej
jednej nocy zupełnie osiwiała. Ja-
nowa Dolina. Ilekroć wspomnę tę
nazwę, widzę oślepiającą jasność,
potworny huk, trzask ognia, słyszę
krzyk i jęki palonych żywcem ludzi
oraz wrzaski w języku ukraińskim.
Do dnia dzisiejszego każdy Wielki
Piątek poświęcam pamięci pomor-
dowanych i mimo że minęło już tyle
lat zawsze w tym dniu, same płyną
mi z oczu łzy.
Fragment wspomnień: Janiny
Pietrasiewicz-Chudy ze Słupska-
„Dawnych wspomnień ....... nie tyl-
ko czar ”. Opublikowany w KSI-
-numer 04/2012 (11)
Julia W. Korycka:
Byłam mieszkanką w Janowej od
roku 1938. Miejscowość o której
mowa, były to kamieniołomy, gdzie
pracowało około dwóch tysięcy
zatrudnionych. Ta piękna miejsco-
wość była położona w lesie. Ulice
przechodziły przez wycięty las.
Część lasu pozostawiano między
ulicami, który stanowił park. Ulice
łączył duży budynek gdzie odbywa-
ły się różne przyjęcia. W tym czasie
był tam garnizon niemiecki. Dooko-
ła budynku były okopy, ogrodzony
palisadą drewnianą. Spodziewałam
się dziecka i 15 kwietnia 1943 r.
znalazłam się w szpitalu w Jano-
wej Dolinie. Następnego dnia w/w
urodziłam córeczkę. Na trzeci dzień
lekarz zaproponował mi powrót
do domu. Powiedział, że krążą złe
wiadomości. Zgodziłam się i tak się
stało, pod w/w datą w nocy zosta-
liśmy okrążeni przez bandy ukraiń-
skie. Była to długa niezapomniana
Janina Pietrasiewicz-Chudy:
Nocą z 21 na 22 kwietnia 1943r. (z
Wielkiego Czwartku na Wielki Pią-
tek) o północy ze wszystkich lasów
okalających osiedle wyszli Ukraiń-
cy. Uprzednio przerwali łączność
telefoniczną z siedzibą powiatu w
Kostopolu, wysadzili w powietrze
tory kolejowe, mosty, a droga do-
Bronisława Słójkowska:
pracowała w spółdzielni jako eks-
pedientka. Napisała to w swoim
życiorysie, już po wojnie, we Wro-
cławiu: „Na terenie osiedla Jano-
wa Dolina handel prowadzony był
wyłącznie przez spółdzielnię "Spo-
łem". Sklepy tej spółdzielni działały
również w Złaźnem i Kostopolu. W
spółdzielczym pawilonie handlo-
wym i w sklepach iliarnych można
było kupić wszystko oprócz alko-
holu. Najbliższy punkt sprzedaży
alkoholu był w Złaźnem.”- pisze B.
Soboń. W czasie wojny w budyn-
kach dyrekcji stacjonowało wojsko
niemieckie. Być może również i bli-
skość tego posterunku uratowała
Bronię z córkami od śmierci w cza-
sie późniejszych wydarzeń.
Niestety zaczęły się pogromy lud-
ności polskiej. Dowiadywały się
o rzeziach w sąsiednich wsiach i
wszyscy bardzo się bali. Szczegól-
nie nocami. Bronia nie miała żad-
nej męskiej opieki i dlatego każdej
nocy chodziła z dziećmi spać do
sąsiadów- razem raźniej. Było to
jednak stresujące i bardzo męczące
na dłuższą metę- spać byle gdzie w
tłoku u kogoś. W końcu którejś nocy
Bronia miała dość- powiedziała so-
bie: „- Tu, czy gdzie indziej -co ma
być to będzie”- i nie poszły spać do
sąsiadów.
I wtedy właśnie przyszli ukraińscy
bandyci. Bronia zdążyła tylko uciec
z dziećmi do piwnicy. Dwunasto-
letnia wtedy Władzia opowiada-
ła nam- swoim dzieciom wiele lat
później, że widziała wszystko przez
okienko piwniczne. Siedziały sku-
"Oczy wykuwano, piersi obcinano
i głową na dół na drzewach wiesza-
no
Bulbowcy swe plany spełnili
Nas z naszych domów wypędzili".
Gdy ucichły strzały w pierwszej
kolejności zajęto się rannymi, któ-
rych umieszczono w Bloku. Widok
był przerażający: jedni czarni,
poparzeni, inni pokaleczeni, cali
zbryzgani krwią, leżeli jeden przy
drugim na gołej podłodze, jęcząc z
bólu, błagając
o pomoc lub łyk wody. Pozosta-
ła przy życiu jedna pielęgniarka
była bezradna wobec tylu rannych,
braku leków, chociażby tych, które
uśmierzają ból. Pomoc ograniczała
się do podawania wody. Nie wiem,
czy to "dobre" serce Niemców, czy
może strach przed Bogiem, a może
jeszcze coś zupełnie innego było po-
wodem, że ranni tego samego dnia
zostali odwiezieni samochodami
wojskowymi do Kostopola. Byłam
w jednym z tych samochodów. Pa-
miętam, jak ukryci za drzewami
bandyci strzelali do nas, mimo że
samochody były oznaczone czer-
wonym krzyżem. Lęk dzieciństwa
to tylko dwa słowa, ale do dnia
dzisiejszego nie opuszczają mnie.
Gdy jadę nocą samochodem, to nie
wiem, kiedy z siedzenia zsuwam
/ OSP w Janowej Dolinie Zdjęcie pochodzi ze zbiorów prywatnych Eugenii Pietruk
noc. Mąż mój (już nie żyjący) w tym
czasie z sąsiadem Gerardem (Ra-
multem – red)miał dyżur w Remi-
zie Strażackiej. Ja z maleństwem
i starszą 4 letnią córeczką, oraz z
córką brata męża, z dwoma kuzyn-
kami, które się schroniły u mnie na
tę noc, przeżywałyśmy tę tragedię.
Przerażające krzyki dolatywały do
nas „byj, ryż Lachów”. Domy bu-
dowane drewniane polewane ben-
zyną szybko stanęły w płomieniach.
Ci którzy bali się wyjść z piwnic do
których się schowali, zginęli. Ci
którzy wyszli na zewnątrz zostali
złapani, ginęli męczeńską śmier-
cią, wiązani i wrzucani do ognia.
Dowiedziałam się, że lekarz z sa-
nitariuszem wynosili chorych do
lasu ze szpitala, zostali złapani
i zamordowani, szpital spalono.
Niektórym uciekającym udało się
uciec do garnizonu niemieckiego,
wokowany musiał odejść od ścia-
ny bloku, wycofał się strzelając do
mnie, nasz bohater Tadzio wyko-
rzystał ten moment i posłał mu cel-
ny odwet. Przy naszym bloku zginę-
ło trzech z bandy. Małżonek mój z
kolegą też cudem ocaleni. Bandyci
wchodzili do remizy strażackiej po
benzynę, mówili miedzy sobą, nie
świtaj, tj. nie świeć światła. Leżeli
w kanale pod samochodem i zostali
nie zauważeni. Ten bestialski mord
trwał kilka godzin. W tym napadzie
mówiono było około dwóch tysię-
cy bandy. Tych co zginęli prawdo-
podobnie osiemset osób. Trudno
ustalić, w tym czasie było wiele
osób z pobliskich okolic. Kuzynka
moja była w akcji zbierania ciał
pomordowanych, była świadkiem
tej zbrodni. Naprędce zbijano
skrzynie, do których wkładano ile
się dało włożyć ciał i pochowano.
jazdowa była nie do pokonania, bo
leżały na niej pościnane drzewa.
Otoczyli osiedle, oblewali każdy
budynek naftą lub benzyną, pod-
palając go smolnym łuczywem od
strony wejścia.
Oknami wrzucali granaty i strzelali
do uciekających nieraz już bardzo
poparzonych ludzi. Strzelali, zabi-
jali siekierami, widłami lub noża-
mi. Napastników było bardzo dużo.
My mieszkańcy ulicy K, najdalej
położonej od centrum osiedla, tej
nocy nie nocowaliśmy w swoich do-
mach. Część mieszkańców spała w
centrum u rodziny, znajomych. My
tj. mój ojciec i ja nocowaliśmy w
kotłowni w Bloku. Mój ojciec znał
język niemiecki i budował palisadę
wokół Bloku. Dlatego pozwolono
nam i paru innym rodzinom no-
cować w tej kotłowni. Moja mat-
ka rano 21 kwietnia wyjechała do
www.ksi.kresy.info.pl Kresowy Serwis Informacyjny 1 kwietnia 2013 - strona 5
Plik z chomika:
tukaka
Inne pliki z tego folderu:
Kresowy Serwis Informacyjny nr 1 - 2014 (32).pdf
(3187 KB)
Kresowy Serwis Informacyjny nr 5 - 2012 (12).pdf
(7295 KB)
Kresowy Serwis Informacyjny nr 6 - 2012 (13).pdf
(6034 KB)
Kresowy Serwis Informacyjny nr 9 - 2013 (28).pdf
(2488 KB)
Kresowy Serwis Informacyjny nr 10 - 2013 (29).pdf
(2769 KB)
Inne foldery tego chomika:
Pliki dostępne do 08.07.2024
Pliki dostępne do 21.01.2024
!Amber
[Africa]
_ Mackiewicz Józef
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin