Trylogia Doliny Lodowego Wichru 2 - Strumienie Srebra.doc

(1288 KB) Pobierz
scan-dal.prv.pl

R. A. Salvatore

 

 

 

Strumienie Srebra

Trylogia Doliny Lodowego Wichru

Księga Druga

( Tłumaczenie: Monika Klonowska, Grzegorz Borecki )


Jak wszystko co robię,

mojej żonie, Diane

i najważniejszym osobom

w naszym życiu

Brianowi, Geno, Caitlin.


Preludium

 

Na ciemnym tronie, w ciemnym miejscu siedział smok cienia. Nie był wielki, lecz był najwstrętniejszy ze wstrętnych, sama jego obecność była czernią, jego szpony - miecze, używane w tysiącach tysięcy morderstw, jego szczęki - zawsze gorące od krwi ofiar, jego czarny oddech - rozpacz. Chmara kruków badała jego niski, tak bogate ciemnością, że aż migoczące kolorami; iskrząca się fasada piękności bezdusznego potwora. Jego słudzy nazywali go Shimmergloom i oddawali mu wszelką cześć.

Gromadząc siły przez stulecia, tak jak to czynią smoki, Shimmergloom trzymał skrzydła złożone i w ogóle się nie poruszał, chyba, że miał pożreć ofiarę lub zgładzić zuchwałego poddanego. Zrobił to, co do niego należało, aby zabezpieczyć to miejsca, rozgramiając główną cześć armii krasnoludów, która wyruszyła na jego sprzymierzeńców.

Jak wspaniale jadł smok w tamtych dniach! Ciała krasnoludów były żylaste i muskularne, ale ostre jak brzytwy zęby były doskonale przystosowane do takiego pożywienia. Teraz liczni słudzy smoka robili za niego wszystko, przynosząc mu jedzenie i spełniając każdą jego zachciankę. Nadejdzie dzień, gdy będą znów potrzebowali siły smoka i Shimmergloom będzie gotowy. Olbrzymi pagórek zrabowanych skarbów ożywiał siłę smoka, a pod tym względem Shimmerglooma nie prześcignął żaden z przedstawicieli jego gatunku; posiadał skarb przerastający wyobrażenie najbogatszego króla.

I gromadę lojalnych sług, dobrowolnych niewolników smoka ciemności.

 

* * * * *

 

Zimny wicher, który dał nazwę Dolinie Lodowego Wichru, gwizdał w ich uszach, nieustanny jego jęk wykluczał zdawkową rozmowę czterech zazwyczaj radosnych przyjaciół. Wędrowali na zachód przez nagą tundrę, zaś wiatr, jak zawsze, wiał im w plecy ze wschodu, przyśpieszając ich i tak już mocne kroki. Ich postawa i pewny krok odbijały żądzę nowo rozpoczętej przygody, ale wyraz twarzy każdego z wędrowców wskazywał na inną perspektywę tej podróży.

Krasnolud, Bruenor Battlehammer, pochylił się do przodu; jego pieńkowate nogi pracowały pod nim potężnie, a szpiczasty nos, wystający nad kudłami trzęsącej się rudej brody, wskazywał kierunek. Cały wydawał się być wykuty z kamienia, z wyjątkiem nóg i brody. Pewnie trzymał przed sobą w sękatych rękach naznaczony wieloma karbami topór, jego tarcza, oznaczona malowidłem kufla pieniącego się piwa, przywiązana była mocno do przeładowanego plecaka, a jego głowa, przystrojona w pozaginany, rogaty hełm, nie odwracała się w żadną stronę. Nie spuszczał oczu ze szlaku, rzadko nawet mrugał nimi. Bruenor zapoczątkował tę podróż, aby znaleźć prastarą ojczyznę Klanu Battlehammer i choć w pełni zdawał sobie sprawę z tego, że srebrne sale jego dzieciństwa znajdują się o setki mil stąd, maszerował z zapałem kogoś, kto widzi wyraźnie swój długo oczekiwany cel.

Obok Bruenora - olbrzymi barbarzyńca, jakby lekko podenerwowany. Wulfgar szedł sprawnie, wielkie kroki jego długich nóg łatwo dorównywały pośpiesznym krokom krasnoluda. Wyczuwało się w nim pośpiech, jak u pełnokrwistego konia, biegnącego na krótkim dystansie. W jego bladych oczach płonęły ognie głodu przygody tak wyraźnie, jak w oczach Bruenora, lecz w przeciwieństwie do krasnoluda, wzrok Wulfgara nie był utkwiony w widniejącej przed nimi prostej drodze. Był młodym człowiekiem, który wyruszył, aby po raz pierwszy zobaczyć szeroki świat i nieustannie rozglądał się na boki, chłonąc każdy widok i wrażenie, które mógł mu dostarczyć krajobraz. Wyruszył, żeby pomóc przyjaciołom w ich przygodzie, lecz także, aby poszerzyć horyzonty swego własnego świata. Całe swoje młode życie spędził w izolowanych, naturalnych granicach Doliny Lodowego Wichru, ograniczających jego doświadczenia do prastarych zachowań jego klanowych pobratymców i ludzi pogranicza z Dekapolis. Na zewnątrz było coś więcej, Wulfgar wiedział o tym i był zdecydowany zaczerpnąć z tego tak wiele, jak tylko będzie w stanie.

Mniej zainteresowany widokami był Drizzt Do'Urden - opatulona w płaszcz postać, maszerująca bez wysiłku obok Wulfgara. Płynny sposób poruszania się wskazywał na elfie pochodzenie, lecz cień jego nisko nasuniętego kaptura sugerował coś innego. Drizzt był drowem - czarnym elfem, mieszkańcem podziemnego świata, pozbawionego światła. Wbrew swemu urodzeniu spędził na powierzchni już kilka lat, lecz jak na razie stwierdził, że nie może pozbyć się, wrodzonej jego ludowi awersji do słońca. Zapadł się więc w cienie swego kaptura, jego kroki były nonszalanckie, a nawet pełne swoistej negacji, były tylko przedłużeniem jego istnienia, następną przygodą w trwającym całe życie ciągu przygód. Porzuciwszy swój lud w ciemnym mieście Menzoberranzan, Drizzt Do'Urden z chęcią powędrował szlakami nomadów. Wiedział, że nigdy naprawdę nie zostanie zaakceptowany nigdzie na powierzchni; uważano jego lud (słusznie zresztą) za zbyt nikczemny, aby przyjęły go nawet najbardziej tolerancyjne wspólnoty. Teraz jego domem była droga. Już wcześniej wędrował, pragnąc pozbyć się nieprzyjemnego bólu, jaki gościł w jego sercu z powodu konieczności opuszczania miejsc, które mógłby polubić. Dekapolis było czasowym schronieniem. W zapomnianych w głuszy osadach znajdowało dom wielu łajdaków i wyrzutków i mimo tego, że Drizzt nie był mile witany, jego ustalona reputacja jako strażnika granic miast gwarantowała mu niewielką miarę respektu i tolerancji ze strony wielu osiedleńców. Bruenor nazywał go jednak prawdziwym przyjacielem i Drizzt z chęcią wędrował obok krasnoluda, mimo obaw, że wpływy jego reputacji mogłyby spowodować, że sposób, w jaki go traktowano byłby mniej niż grzeczny.

Drizzt często zostawał kilka lub więcej jardów z tyłu, aby poczekać na czwartego członka grupy. Sapiący i dyszący halfling Regis zamykał pochód (nie z własnej woli), z brzuchem zbyt okrągłym jak na jakąkolwiek wędrówkę i nogami zbyt krótkimi, aby mógł dorównać szybkim krokom krasnoluda. Płacąc teraz za miesiące luksusu, którymi cieszył się w pałacu w Bryn Shander, Regis przeklinał zwrot swego szczęścia, który ponownie zmusił go do wędrówki. Jego największą miłością był komfort i pracował nad doprowadzaniem do perfekcji sztuki jedzenia i spania tak pilnie, jak młodzieniec marzący o bohaterskich czynach wymachuje swym pierwszym mieczem. Jego przyjaciele byli naprawdę zaskoczeni, gdy do nich dołączył, lecz byli szczęśliwi, że idzie z nimi i nawet Bruenor, tak zdecydowany znów zobaczyć swą prastarą ojczyznę, starał się zbytnio nie przyśpieszać kroku, żeby Regis mógł mu dorównać.

Regis z pewnością osiągnął granice swej wytrzymałości bez zwyczajnych skarg. W przeciwieństwie jednak do swych towarzyszy, których oczy spoglądały na wijącą się przed nimi drogę, stale oglądał się przez ramię w kierunku Dekapolis i domu, który tak tajemniczo porzucił, aby dołączyć do wyprawy.

Drizzt zauważył to z pewną troską.

Regis przed czymś uciekał.

Towarzysze wędrowali na zachód przez kilka dni. Na południu towarzyszyły ich wędrówce pokryte śniegiem, poszarpane szczyty Grzbietu Świata. Ten masyw górski stanowił zarazem wschodnią granicę Doliny Lodowego Wichru i wkrótce zniknęła im ona z oczu. Gdy najdalej wysunięty na zachód szczyt zniknął, przechodząc w płaską równinę, skręcili na południe, w przejście między górami a morzem, prowadzące z doliny do oddalonego o setki mil nadbrzeżnego miasta Luskan. Rozpoczynali wędrówkę zanim słońce wstało za ich plecami i szli do ostatnich, różowych blasków zachodu, zatrzymując się w ostatniej chwili, zanim zerwał się zimny wiatr nocy, aby rozbić obóz. Potem znów znajdowali się w drodze przed świtem, każdy z nich wędrował w samotności swych perspektyw i obaw.

Była to milcząca podróż, jeśli nie liczyć wiecznie ciągnącego się pomruku wschodniego wiatru.


Część I

Poszukiwania


1

Nóż w plecy

 

Był ściśle owinięty płaszczem, choć niewiele światła sączyło się przez zasłonięte okna, bowiem to było jego życie, sekretne i samotne. Los mordercy.

Podczas gdy inni ludzie żyli kąpiąc się w słonecznym blasku i ciesząc się widokiem swych sąsiadów, Artemis Entreri krył się w cieniu, rozszerzone źrenice jego oczu utkwione były w wąskiej dróżce, jaką musiał pokonać, żeby wykonać swe ostatnie zadanie. Był naprawdę profesjonalistą, prawdopodobnie najlepszym w całych Królestwach, w swym ciemnym rzemiośle; gdy wyczuł ślad swej ofiary, ta nigdy mu nie uciekła. Tak więc morderca nie martwił się tym, że dom w Bryn Shander, głównym mieście dziesięciu osiedli na pustkowiach Doliny Lodowego Wichru, był pusty. Entreri podejrzewał, że halfling wyślizgnął się z Dekapolis. Mniejsza z tym, jeśli to był ten sam halfling, którego szukał od Calimportu, oddalonego stąd o tysiące lub więcej mil na południe; zrobił większy postęp, niż się tego spodziewał. Jego cel wyruszył nie wcześniej, niż przed dwoma tygodniami i ślad był jeszcze świeży.

Entreri poruszał się po domu cicho i spokojnie, szukając tutaj śladów pobytu halflinga, które doprowadziły by go do niemiłej konfrontacji. W każdym pokoju witał go bałagan - halfling opuścił to miejsce w pośpiechu, prawdopodobnie świadom tego, że zbliża się morderca. Entreri uważał to za dobry sygnał, wzmagający jego podejrzenia co do tego, że ten halfling, Regis, jest tym samym Regisem, który służył Pashy Pookowi przed laty w odległym mieście na południu. Morderca uśmiechnął się złośliwie na myśl, iż halfling wie, że jest ścigany; było to wyzwanie dla sprawności Entreriego, przeciwko zdolnościom ukrywania się jego ofiary. Lecz ostateczny wynik był łatwy do przewidzenia, Entreri wiedział o tym, gdyż ktoś, kto jest przerażony, nieuchronnie popełnia jakąś pomyłkę.

Morderca znalazł to, czego szukał na biurku w głównej sypialni. Uciekając w pośpiechu, Regis zaniedbał zastosowania środków ostrożności nie pozwalających na zidentyfikowanie go. Entreri podniósł mały pierścień do swych błyszczących oczu, badając inskrypcję, która wyraźnie określała Regisa, jako członka gildii złodziei Pashy Pooka w Calimporcie. Entreri zacisnął pierścień w garści, na jego twarzy pojawił się złowrogi uśmiech.

- Znalazłem cię, mały złodzieju - roześmiał się w pustkę pokoju. - Twój los jest przesądzony. Nie ma dla ciebie ucieczki!

Na jego twarzy odbiło się nagle zaniepokojenie, gdy w wielkiej klatce schodowej echem rozległ się odgłos klucza, przekręcanego w zamku głównych drzwi pałacu. Wrzucił pierścień do sakiewki u pasa i wślizgnął się, cicho jak śmierć, w cienie najwyższego poziomu schodów zaopatrzonych w ciężką balustradę.

Wielkie frontowe drzwi otworzyły się i z przedsionka weszli mężczyzna i młoda kobieta, poprzedzając dwa krasnoludy. Entreri znał mężczyznę, Cassiusa, burmistrza Bryn Shander. Kiedyś był to jego dom, lecz odstąpił go przed kilkoma miesiącami Regisowi, po bohaterskich działaniach halflinga w wojnie miast z czarnoksiężnikiem, Akarem Kessellem i jego poddanymi, goblinami. Drugiego człowieka Entreri także widział wcześniej, lecz nie znał jego powiązań z Regisem. Piękna kobieta była rzadkością w tym odległym osiedlu, a ta młoda kobieta była naprawdę wyjątkowa. Lśniące, kasztanowe loki tańczyły wesoło wokół jej ramion, mocne iskierki jej ciemnoniebieskich oczu były wystarczające, aby pogrążyć każdego mężczyznę beznadziejnie w ich głębinach. Nazywała się, jak dowiedział się morderca, Catti-brie. Mieszkała z krasnoludami w ich dolinie, a konkretnie z przywódcą krasnoludów, Bruenorem, który adoptował ją kilka lat po tym, jak najazd goblinów uczynił ją sierotą.

To powinno być wartościowe spotkanie, pomyślał Entreri. Wystawił ucho przez tralki balustrady, aby słyszeć rozmowę w dole.

- Odszedł przed tygodniem - przekonywała Catti-brie.

- Bez słowa - warknął Cassius, najwidoczniej wzburzony.

- Pozostawiając mój piękny dom pustym i bez ochrony. Nawet drzwi wejściowe były otwarte, gdy przyszedłem tu kilka dni temu!

- Podarowałeś ten dom Regisowi - przypomniała mężczyźnie Catti-brie.

- Pożyczyłem! - ryknął Cassius, choć w istocie dom był podarunkiem. Burmistrz prędko pożałował oddania kluczy do pałacu Regisowi, największego domu na północ od Mirabaru. Spoglądając wstecz, Cassius wiedział, że działał pod wpływem gorączki tego straszliwego zwycięstwa nad goblinami i podejrzewał, że Regis wzmógł jego emocje jeszcze o stopień, używając hipnotyzującej mocy swego słynnego rubinowego wisiorka.

Podobnie jak inni, którzy padli ofiarą przekonywającego halflinga, Cassius doszedł do zupełnie innej oceny wydarzeń, które wkrótce wyszły na jaw. Oceny, która stawiała Regisa w bardzo niekorzystnym świetle.

- Mniejsza z tym, jak to nazywasz - przyznała Catti-brie, - ale nie powinieneś tak pochopnie oceniać sytuacji: że Regis porzucił dom. Twarz burmistrza poczerwieniała ze złości.

- Wszystko od dzisiaj! - zażądał. - Masz moją listę. Chcę, aby wyrzucono wszystkie rzeczy halflinga z mego domu! Nie ma tu być niczego, gdy wrócę jutro, żeby objąć mą własność w posiadanie! Ostrzegam cię, że odbiję to sobie, gdyby któraś z moich rzeczy zginęła lub została zniszczona! - Odwrócił się na pięcie i wybiegł z domu.

- Ale się zjeżył - zachichotał Fender Mallot, jeden z krasnoludów. - Nigdy nie widziałem nikogo, kto tak szybko, jak Regis, potrafi zmienić przyjaciół w nienawidzących go ludzi!

Catti-brie pokiwała głową, zgadzając się z obserwacją Fendera. Wiedziała, że Regis igra z magicznym wisiorem i sądziła, że ten paradoksalny stosunek ludzi do niego był nieszczęsnym efektem ubocznym tego działania.

- Sądzisz, że odszedł z Drizztem i Bruenorem? - zapytał Fender. Na schodach Entreri poruszył się niespokojnie.

- Nie ma co do tego wątpliwości - odparta Catti-brie. - Przez całą zimę namawiali go, aby dołączył do poszukiwań Mithril Hall i z pewnością przyłączenie się Wulfgara wzmogło nacisk.

- A więc, są już w połowie drogi do Luskanu, albo dalej - stwierdził Fender. - Cassius ma rację, żądając swego domu z powrotem.

- Dobrze, zabierajmy się do pakowania - powiedziała Catti-brie. - Cassius ma wystarczająco dużo swych własnych bogactw, bez dodawania do nich dóbr Regisa.

Entreri oparł się o balustradę. Nazwa Mithril Hall była mu obca, lecz wystarczająco dobrze znał drogę do Luskanu. Uśmiechnął się znowu, zastanawiając się, czy zdoła ich pochwycić zanim dotrą do tego portowego miasta. Przede wszystkim jednak wiedział, że nadal może zebrać tu jakieś wartościowe informacje. Catti-brie i krasnoludy zaczęli zbierać rzeczy halflinga, a gdy przechodzili z pokoju do pokoju, czarny cień Artemisa Entreriego, jak cicha śmierć, podążał za nimi. Nie podejrzewali nawet jego obecności, nigdy nie domyśliliby się, że delikatna zmarszczka na zasłonie jest czymś więcej, niż śladem powiewu wiatru przedostającego się przez szparę w oknie, albo, że cień za krzesłem jest nieproporcjonalnie długi.

Udało mu się być wystarczająco blisko, aby słyszeć prawie każde ich słowo, zaś Catti-brie i krasnoludy nie rozmawiali o niczym innym, jak o czterech poszukiwaczach przygód i ich wyprawie do Mithril Hall. Lecz Entreri niewiele się dowiedział o ich wysiłkach. Już wcześniej wiele wiedział o słynnych towarzyszach halflinga - wszyscy w Dekapolis często o nich mówili: o Drizzcie Do'Urdenie, odszczepieńczym elfie - drowie, który pozostawił swój ciemnoskóry lud w trzewiach Królestw i włóczył się po granicach Dekapolis, jako samotny strażnik chroniący przed wtargnięciem dziczy Doliny Lodowego Wichru; o Bruenorze Battlehammerze, awanturniczym przywódcy klanu krasnoludów, mieszkającym w dolinie nieopodal Kelvin's Cairn, i - najczęściej - o Wulfgarze, potężnym barbarzyńcy, wziętym do niewoli i wychowanym przez Bruenora, który powrócił ze szczepami barbarzyńców, aby bronić Dekapolis przed armią goblinów i ustanowił rozejm między wszystkimi ludami Doliny Lodowego Wichru. Mówiono nawet, że uratował życie i obiecał uczynić je bogatszym wszystkim, którzy brali w tym udział.

- Wydaje się, że otaczają cię wspaniali sprzymierzeńcy, halflingu - zadumał się Entreri, rozpierając się w wielkim krześle, gdy Catti-brie i krasnoludy przeszli do sąsiedniego pokoju. - Ale i tak niewiele ci pomogą. Jesteś mój!

Catti-brie i krasnoludy pracowali przez jakąś godzinę, napełniając dwa duże worki, przede wszystkim ubraniami. Catti-brie była zdumiona ilością dóbr, jakie zgromadził Regis od czasu swych słynnych heroicznych czynów przeciwko Kessellowi; były to w większości dary od wdzięcznych miast. Lecz naprawdę była zaskoczona tym, że Regis nie wynajął bagażowych, aby nieśli za nim przynajmniej niektóre z jego rzeczy. Martwiły ją skarby, jakie znajdowała wędrując po pałacu, a jeszcze bardziej obraz pośpiechu i spontanicznego, acz chaotycznego działania. To także nie leżało w zwyczajach Regisa. Musiał tu grać rolę jakiś inny czynnik, jakiś brakujący element, którego jeszcze nie odkryła.

- No, zebraliśmy więcej, niż będziemy mogli unieść. W większości tkanin! - oznajmił Fender, zarzucając worek na swe mocne ramię. - Zostaw resztę, niech Cassius to poukłada!

- Nie dam Cassiusowi przyjemności przywłaszczenia sobie żadnej z tych rzeczy - odparta Catti-brie. - Mógłby jeszcze znaleźć tu jakieś wartościowe rzeczy. Zanieście obaj te worki do naszych pokojów w gospodzie. Dokończę tutaj pracę.

- Ach, jesteś zbyt dobra dla Cassiusa - mruknął Fender. - Bruenor słusznie określił go jako człowieka, który ma zbyt wiele przyjemności w liczeniu tego, co uznaje za swoje!

- Bądź bardziej sprawiedliwy, Fenderze Mallocie - odparła Catti-brie, choć jej zgodny uśmiech zaprzeczał ostremu tonowi jej głosu. - Cassius dobrze służył miastom w czasie wojny i jest doskonałym przywódcą ludności Bryn Shander. Widzieliście tak samo dobrze jak ja, że Regis ma talent do głaskania kota pod włos!

Fender roześmiał się, mając takie samo zdanie na ten temat.

- Swymi sposobami zdobywania tego, czego chce, mały pozostawił szereg czy dwa urażonych ofiar! - poklepał drugiego krasnoluda po ramieniu i obaj skierowali się do głównych drzwi.

- Nie spóźnij się, dziewczyno! - zawołał Fender do Catti-brie. - Wracamy do kopalń. Nie później niż jutro!

- Za bardzo się denerwujesz, Fenderze Mallocie! - powiedziała ze śmiechem Catti-brie.

Entreri rozważył tę ostatnią wymianę zdań i na jego twarzy pojawił się uśmiech. Znał doskonale ślad magicznego czaru. „Urażone ofiary”, o których mówił Fender odpowiadały doskonale ludziom oszukanym przez Pashę Pooka w Calimporcie. Ludziom, oczarowanym przez rubinowy wisiorek.

Podwójne drzwi zamknęły się z hukiem. Catti-brie została sama w olbrzymim domu - a przynajmniej tak myślała. Zastanawiała się ciągle nad nie pasującym do Regisa jego zniknięciem. Nadal podejrzewała, że coś jest nie tak, że brakuje jakiejś części tej układanki, zaczęło też narastać w niej uczucie, że i w tym domu coś także jest nie tak. Catti-brie uświadomiła sobie nagle każdy dźwięk i cień wokół siebie. Tykanie zegarowego wahadła. Szelest papierów na biurku pod otwartym oknem. Szmer zasłon. Drapanie myszy w ścianach. Jej oczy powędrowały znów do zasłon, drżących jeszcze po ostatnim ruchu. To mógł być powiew wiatru przez szczelinę w oknie, lecz zaniepokojona kobieta podejrzewała, że jest inaczej. Przykucnęła odruchowo i sięgnęła po sztylet na udzie, a potem ruszyła w stronę otwartych drzwi, znajdujących się o kilka stóp w bok od zasłon.

Entreri poruszał się szybko. Spodziewające się, że dowie się od Catti-brie czegoś więcej i nie chcąc tracić okazji, jaką dało mu odejście krasnoludów, wślizgnął się na najlepszą pozycję do ataku i teraz czekał cierpliwie na wąskiej górnej krawędzi otwartych drzwi, utrzymując równowagę z taką łatwością, jak kot na parapecie. Przysłuchiwał się jej zbliżaniu się, od niechcenia bawiąc się sztyletem.

Catti-brie wyczuła niebezpieczeństwo, gdy tylko zbliżyła się do drzwi i zobaczyła czarną postać, która zeskoczyła obok niej. Mimo szybkości jej reakcji, nie zdążyła nawet do połowy wyciągnąć sztyletu z pochwy, gdy szczupłe palce zimnej ręki zamknęły jej usta, dusząc okrzyk, a ostry brzeg wysadzanego klejnotami sztyletu narysował cienką linię na jej gardle. Była ogłuszona i przerażona. Nigdy nie widziała człowieka poruszającego się tak szybko, a śmiertelna precyzja ataku Entreriego zupełnie wytrąciła ją z równowagi. Nagłe napięcie jego mięśni upewniło ją, że jeśli nadal będzie próbowała wyciągnąć broń, będzie martwa na długo przedtem, zanim zdąży zrobić z niej użytek. Puściwszy rękojeść nie stawiała już oporu. Siła mordercy także ją zaskoczyła, gdy ten z łatwością zaniósł ją na krzesło. Był człowiekiem niewielkiego wzrostu, szczupłym jak elf i zaledwie tak wysokim jak ona, lecz każdy mięsień jego zwartej postury był przystosowany do walki. Cała postać promieniowała aurą siły i niewzruszonej pewności siebie. To także wytrąciło Catti-brie z równowagi, gdyż nie była to zuchwała zarozumiałość bogatego młodzieniaszka, lecz chłodna postawa wyższości kogoś, kto widział tysiące walk i nigdy nie został pokonany.

Catti-brie nie spuszczała oczu z twarzy Entreriego, gdy szybko przywiązywał ją do krzesła. Ostre rysy, wystające kości policzkowe i mocny zarys szczęki zaostrzało jeszcze proste przystrzyżenie kruczoczarnych włosów. Cień brody, który przyciemniał twarz, świadczył o tym, że nawet bez względu na częstość golenia nie można było jej przejaśnić. Mimo wszystko coś wokół tego człowieka mówiło o pełnej samokontroli. Catti-brie mogłaby go określić nawet mianem przystojnego, gdyby nie te oczy. W ich szarości nie było żadnej iskierki. Były bez życia, nie było w nich ani cienia współczucia, czy człowieczeństwa; określały tego człowieka jako bezduszne narzędzie śmierci.

- Czego chcesz ode mnie? - zapytała Catti-brie, gdy się trochę uspokoiła. Entreri odpowiedział jej bolesnym uderzeniem w twarz.

- Rubinowy wisiorek! - zażądał nagle - Czy halfling nadal nosi rubinowy wisiorek?

Catti-brie starała się powstrzymać łzy kręcące się jej w oczach. Była zdezorientowana i bezbronna i nie mogła odpowiedzieć natychmiast na pytanie mężczyzny. Wysadzany klejnotami sztylet błysnął przed jej oczyma i powoli obrysował owal jej twarzy.

- Nie mam zbyt wiele czasu - powiedział spokojnie Entreri. - Powiesz mi wszystko to, co chcę wiedzieć. Im więcej czasu zabiorą ci odpowiedzi, tym więcej bólu będziesz czuła.

Jego słowa były chłodne i wypowiedziane szczerze.

Catti-brie, zahartowana opieką samego Bruenora stwierdziła, że jest zdenerwowana. Już wcześniej walczyła z goblinami i zwyciężała je, raz nawet pokonała straszliwego trolla, lecz ten opanowany zabójca przerażał ją. Próbowała odpowiedzieć, lecz jej drżące usta nie wymówiły ani słowa.

Ponownie błysnął sztylet.

- Regis nosi go! - krzyknęła Catti-brie, łzy zaznaczyły pojedyncze Unie na jej policzkach. Entreri pokiwał głową i uśmiechnął się lekko.

- Jest z ciemnym elfem, krasnoludem i barbarzyńcą - stwierdził. - Są w drodze do Luskanu. Stamtąd udadzą się do miejsca zwanego Mithril Hall. Opowiedz mi o Mithril Hall, droga dziewczyno. - Podrapał się sztyletem po policzku, jego doskonałe ostrze zgoliło małą kępkę brody. - Gdzie ono się znajduje?

Catti-brie wiedziała, że jeśli nie odpowie, będzie to oznaczało prawdopodobnie jej koniec.

- Ja... ja nie wiem - wyjąkała śmiało, odzyskując w jakimś stopniu dyscyplinę, jakiej nauczył ją Bruenor, choć nie spuszczała oczu z odblasku na śmiercionośnym ostrzu.

- Szkoda - odparł Entreri. - Taka piękna twarz...

- Proszę - powiedziała Catti-brie tak spokojnie, jak tylko mogła, widząc zbliżający się sztylet. - Nikt nie wie! Nawet Bruenor! Poszukuje gol

Ostrze zatrzymało się nagle, a Entreri odwrócił głowę w bok, jego oczy zwęziły się, a wszystkie jego mięśnie napięły się. Catti-brie nie słyszała naciśnięcia klamki u drzwi, lecz głęboki głos Fendera Mallota w korytarzu wyjaśnił jej zachowanie mordercy.

- Hej, dziewczyno, gdzie jesteś? Catti-brie próbowała wrzasnąć „uciekaj!”, poświęcając swe własne życie, lecz szybkie uderzenie Entreriego oszołomiło ją i zamieniło słowa w niezrozumiałe chrząknięcie. Głowa opadła jej na bok, ale zdołała zobaczyć, jak Fender i Grollo, z toporami bojowymi w dłoniach wpadli do pokoju. Entreri stał przygotowany na ich spotkanie, z wysadzanym klejnotami sztyletem w jednej ręce i szablą w drugiej. Na chwilę Catti-brie przepełniło uniesienie. Krasnoludy Dekapolis były batalionem zahartowanych wojowników, zaś bojowa sprawność Fendera wśród członków klanu ustępowała tylko sprawności Bruenora. Nagle przypomniała sobie, z kim się mierzą i mimo ich widocznej przewagi jej nadzieje odpłynęły, zmyte falą faktów, którym nie dało się zaprzeczyć. Widziała zamazane szybkością ruchy mordercy, niesamowitą precyzję jego cięć. Zbierało się jej na wymioty, nie mogła nawet wysapać do krasnoludów, aby uciekały.

Nawet poznawszy całą głębię grozy, tkwiącą w stojącym przed nimi mężczyźnie, Fender i Grollo nie zawahali się. Gdy zobaczyli ukochaną Catti-brie przywiązaną do krzesła, uczucie zniewagi zaślepiło ich, nie pozwalając im zważać na swe własne bezpieczeństwo; ich atak na Entreriego był instynktowny. Popędzani wściekłością poprowadzili pierwsze ciosy z całą siłą, na jaką mogli się zdobyć. Entreri przeciwnie, wystartował powoli, znajdując rytm i pozwalając czystej płynności swych ruchów stworzyć własny rozpęd. Czasami wydawało się, że z trudem odparowywał lub unikał potężnych machnięć toporami. Niektóre z nich mijały cel tylko o cale, co pobudzało Fendera i Grollo do dalszych ataków. Lecz nawet przy nieustającym ataku przyjaciół Catti-brie wiedziała, że mają kłopoty. Ręce Entreriego wydawały się rozmawiać ze sobą, tak perfekcyjne było uzupełnianie się ich ruchów, ustawiających na pozycjach wysadzany klejnotami sztylet i szablę. Zsynchronizowane ruchy stóp zapewniały mu całkowitą równowagę w całym tym młynie. Był to taniec uników, parowania ciosów i kontratakowania.

Był to taniec śmierci.

Catti-brie widziała to już wcześniej, sławione w opowieściach metody najlepszego szermierza w Dolinie Lodowego Wichru. Porównanie z Drizztem Do'Urdenem było nieuniknione; wdzięk ich ruchów był tak podobny, każda część ich ciał działała tak harmonijnie. Pozostawali także zasadniczo różni, mieli biegunowo różne od siebie morale, które subtelnie odróżniało aurę tego tańca. Pogranicznik drow w walce był instrumentem piękna, doskonałym tancerzem, poszukującym kursu prawości, którą wybierał z nieustającą w nią wiarą. Entreri był tylko przerażającym, bezdusznym mordercą, usuwającym ze swej drogi przeszkody z pozbawionym pasji spokojem.

Teraz początkowa gwałtowność ataku krasnoludów poczęła słabnąć, a na twarzach Fendera i Grollo odmalował się wyraz zaskoczenia tym, że podłoga nie jest jeszcze czerwona od krwi ich przeciwnika. Gdy ich ataki stawały się coraz wolniejsze, Entreri zwiększał prędkość. Jego ostrza stały się niewyraźne, po każdym uderzeniu następowały dwa następne, od których krasnoludy aż chwiały się na obcasach. Jego ruchy nie wymagały wysiłku, energia była niewyczerpywalna. Fender i Grollo przyjęli postawę wyłącznie obronną, lecz mimo ich wszystkich wysiłków, zmierzających do blokowania ataków, wszyscy w pokoju wiedzieli, że prześlizgnięcie się zabójczego ostrza przez obronę jest tylko kwestią czasu.

Catti-brie nie widziała fatalnego cięcia, lecz zobaczyła żywo jasną, krwawą linię, która pojawiła się na gardle Grollo. Krasnolud walczył jeszcze przez chwilę, niepomny na to, że nie może złapać oddechu. Nagle, zaskoczony Drollo opadł na kolana, chwytając się za gardło i z gulgotem zapadł w czerń śmierci. Furia popchnęła Fendera poza granice wyczerpania. Topór rąbał i ciął dziko, wołając o rewanż. Entreri bawił się z nim, właśnie w tej chwili uderzył go w skroń płazem swej szabli. Znieważony, urażony i w pełni świadom tego, że jego przeciwnik pod każdym względem go przewyższa, Fender rzucił się w ostatnim, zabójczym ataku, mając nadzieję zabić mordercę wraz z sobą samym. Entreri uskoczył w bok przed desperackim atakiem z drwiącym uśmiechem i za kończył walkę wbijając wysadzany klejnotami sztylet głęboko w pierś Fendera, a następnie, gdy krasnolud się zachwiał, tnąc szablą rozszczepiającym czaszkę ciosem.

Zbyt przerażona, aby krzyczeć, Catti-brie przyglądała się tępo, jak Entreri wyciągnął sztylet z piersi Fendera. Pewna zbliżającej się własnej śmierci zamknęła oczy, gdy sztylet zbliżył się do niej, czuła jak jego metal, gorący od krwi krasnoluda, przylgnął do jej gardła. Potem poczuła groźne drapanie jego ostrza po jej miękkiej, nieodpornej skórze, gdy Entreri powoli obrócił ostrze w ręku.

Udręka. Obietnica tańca śmierci. Nagle wszystko zniknęło. Catti-brie otworzyła oczy w chwili, gdy małe ostrze wracało do swej pochwy na udzie mordercy. Cofnął się od niej od krok.

- Widzisz - przedstawił proste wyjaśnienie swej łaski, - zabijam tylko tych, którzy stawiają mi opór. Może trzech twoich przyjaciół będących w drodze do Luskanu uniknie ostrza. Chcę tylko halflinga.

Catti-brie nie chciała okazać przerażenia, jakie ją ogarnęło. Panowała nad swym głosem, gdy obiecała chłodno:

- Nie doceniasz ich. Będą z tobą walczyć. Z lodowatą pewnością siebie Entreri odparł:

- A więc i oni powinni umrzeć.

Catti-brie nie mogła zwyciężyć w pojedynku nerwów z pozbawionym wszelkich emocji mordercą. Jej jedyną odpowiedzią była prowokacja. Plunęła na niego, nie zważając na konsekwencje czynu. Odpowiedział palącym policzkiem. Jej oczy zamgliły się w bólu i łzach i Catti-brie odpłynęła w czerń. Gdy traciła przytomność, słyszała jeszcze przez kilka sekund okrutny, beznamiętny śmiech, cichnący w dali, gdy morderca opuszczał dom.

Udręka. Zapowiedź śmierci.


2

Miasto Żagli

 

- Tak, to jest to, chłopcze: Miasto Żagli - powiedział Bruenor do Wulfgara, gdy patrzyli na Luskan z małego pagórka położonego o kilka mil na północ od miasta.

Wulfgar chłonął ten widok spojrzeniem pełnym głębokiego podziwu. Luskan liczył ponad piętnaście tysięcy mieszkańców, niewiele w porównaniu z ogromnymi miastami na południu i w porównaniu z Waterdeep - ze swym najbliższym sąsiadem, oddalonym o kilkaset mil wzdłuż wybrzeża. Jednak młodemu barbarzyńcy, który spędził całe swoje dziewiętnaście lat w szczepach nomadów i w małych osiedlach Dekapolis, ufortyfikowany port morski wydawał się naprawdę wielki. Luskan otoczony był murami, w obrębie których, w różnej odległości od siebie, w strategicznych miejscach wznosiły się baszty strażnicze. Nawet z tej odległości Wulfgar mógł rozróżnić ciemne postacie wielu żołnierzy, przechadzających się po parapecie murów; ostrza ich pik lśniły w promieniach porannego słońca.

- Niezbyt sympatyczne powitanie - zauważył Wulfgar.

- Luskan niechętnie wita gości - powiedział Drizzt, podchodząc do przyjac...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin