Dziedzictwo Mrocznego Elfa 3 - Mroczne oblężenie.rtf

(741 KB) Pobierz

R. A. Salvatore

 

Mroczne Oblężenie

(Siege of Darkness)

 

Dziedzictwo mrocznego Elfa 3

 

Tłumaczenie: Piotr Kucharski


Dla Lucy Scaramuzzi, najprawdziwszej z nauczycielek, która nauczyła mnie, jak stworzyć książkę - nawet mimo tego, że wszystkie moje pomysły w drugiej klasie zostały skradzione ze Snoopy'ego!


PROLOG

 

Na pozór wydawała się zbyt pięknym stworzeniem, by przemierzać wirujący szlam tej zadymionej warstwy Otchłani. Zbyt pięknym, bowiem jej rysy były doskonale wycyzelowane i delikatne, a lśniąca mahoniowa skóra dawała jej wygląd ożywionego dzieła sztuki, obsydianowej rzeźby, w którą tchnięto życie.

Otaczające ją potworne istoty, pełzające ślimaki i nietoperzoskrzydłe stwory, obserwowały każdy jej ruch, miały na nią baczenie. Nawet największe i najsilniejsze z nich, gigantyczne czarty, które mogłyby zniszczyć spore miasto, utrzymywały bezpieczną odległość, bowiem wygląd mógł być zwodniczy. Choć piękna kobieta wydawała się delikatna, nawet krucha jak na standardy potwornych stworów Otchłani, z łatwością mogła zniszczyć każdego obserwującego ją teraz czarta, dowolnych dziesięciu czy pięćdziesięciu z nich.

One to również wiedziały i jej przejście nie było zakłócane. Była to Lloth, Pajęcza Królowa, bogini drowów, mrocznych elfów. Była ucieleśnieniem chaosu, instrumentem zniszczenia, potworem pod delikatną fasadą.

Lloth spokojnie wkroczyła w region wysokich, grubych grzybów, zebranych w kępki na małych wysepkach pośród brudnego wiru. Przechodziła bez obaw z jednej wyspy na drugą, krocząc tak lekko po przelewającym się szlamie, że nie brudziły się nawet podeszwy jej delikatnych, czarnych pantofli. Natknęła się na wielu najsilniejszych mieszkańców tego poziomu, nawet prawdziwe czarty tanar'ri, śpiące pomiędzy owymi kępami grzybów. Wszystkie te zirytowane stworzenia budziły się powarkując i obiecując wieczne tortury i wszystkie odczuwały ogromną ulgę, gdy Lloth domagała się od nich zaledwie jednej odpowiedzi na jedno pytanie.

- Gdzie on jest? - pytała za każdym razem i choć żaden z potworów nie znał dokładnego miejsca pobytu wielkiego czarta, ich odpowiedzi prowadziły Lloth dalej, aż odnalazła poszukiwaną bestię, wielkiego dwunożnego tanar'ri z psim pyskiem, rogami byka i strasznymi skórzastymi skrzydłami, zwiniętymi za jego ogromnym cielskiem. Wyglądając na dość znudzonego, siedział w fotelu, jaki wyrzeźbił z jednego z wielkich grzybów, ułożywszy groteskową głowę na podniesionej dłoni. Brudne, zakrzywione pazury ocierały się rytmicznie o blady policzek. W drugiej dłoni bestia trzymała rozwidlony bicz, którym zamachiwała się co jakiś czas, smagając bok grzybowego fotela, gdzie przykucnęło nieszczęsne pomniejsze stworzenie, jakie wybrała na tortury w tej chwili wieczności.

Pomniejszy stwór zawył i zaskomlał żałośnie, a to ściągnęło na niego kolejne bezlitosne uderzenie bicza czarta.

Siedząca bestia warknęła nagle, podnosząc głowę i wpatrując się bacznie czerwonymi oczyma w dym, wirujący wszędzie dookoła grzybowego tronu. Wiedziała, że coś znajduje się w pobliżu, coś potężnego.

W pole widzenia weszła Lloth, nie zwalniając nawet w najmniejszym stopniu, gdy przypatrywała się potworowi, największemu w tej okolicy.

Gardłowy warkot wydobył się spomiędzy warg tanar'ri, warg, które wykrzywiły się w paskudny uśmiech, po czym opuściły w grymasie, gdy potwór przyjrzał się pięknemu kąskowi wchodzącemu do jego leża. Z początku czart uznał Lloth za dar, zagubioną mroczną elfkę, z dala od Planu Materialnego i swego domu. Niewiele czasu zajęło jednak czartowi domyślenie się prawdy.

Usiadł prosto w swym fotelu. Następnie z niewiarygodną szybkością i płynnością jak na kogoś o swych wymiarach podniósł się do pełnej wysokości czterech metrów, górując nad intruzką.

- Usiądź, Errtu - poprosiła go Lloth, machając niecierpliwie ręką. - Nie przyszłam tu, by cię zniszczyć.

Dumny tanar'ri wydał z siebie drugi warkot, jednak nie zbliżył się do Lloth, rozumiejąc, że z łatwością mogłaby zrobić to, czego jak twierdziła, nie przyszła tu zrobić. Errtu wciąż stał, po prostu po to, by zachować odrobinę swej dumy.

- Usiądź! - powiedziała nagle Lloth, a Errtu, zanim jeszcze zarejestrował swój ruch, zauważył, że siedzi z powrotem na grzybowym tronie. Zdenerwowany podniósł bicz i smagnął skamlającą bestię, która rozpłaszczyła się przy nim na ziemi.

- Dlaczego tu jesteś, drowko? - mruknął Errtu. Jego głęboki głos przechodził w zgrzytliwe, wyższe tony niczym drapanie paznokciami po talerzu.

- Słyszałeś o zamieszaniu w panteonie? - zapytała Lloth. Errtu przez długą chwilę zastanawiał się nad tym pytaniem. Słyszał oczywiście, że bogowie Krain kłócą się, przechodząc samych siebie w knowaniach, walce o władzę i wykorzystując inteligentne pomniejsze stworzenia jako marionetki w swych prywatnych gierkach. W Otchłani oznaczało to, że mieszkańcy, nawet większe tanar'ri takie jak Errtu, były często angażowane w niechciane polityczne intrygi.

Errtu uznał, że właśnie coś takiego się tutaj dzieje, i obawiał się tego.

- Zbliża się czas wielkich sporów - wyjaśniła Lloth. - Czas, kiedy bogowie zapłacą za swą głupotę.

Errtu zachichotał chrapliwym, strasznym głosem. Padł na niego ganiący wzrok Lloth.

- Dlaczego taki przypadek miałby cię niepokoić, Pani Chaosu? - spytał czart.

- Kłopoty te będą wykraczać poza mnie - wyjaśniła ze śmiertelną powagą Lloth. - Będą wykraczać poza nas wszystkich. I ktoś z przyjemnością mógłby obserwować, jak to głupcy z panteonu miotają się dookoła, odarci ze swej fałszywej dumy, niektórzy nawet zostaną zabici, lecz każda czczona istota, która nie będzie ostrożna, znajdzie się w kłopotach.

- Lloth nigdy nie była znana z ostrożności - wtrącił się cierpko Errtu.

- Lloth nigdy nie była głupia - szybko odparła Pajęcza Królowa. Errtu przytaknął, lecz siedział przez chwilę w ciszy na swym grzybowym tronie, przetrawiając to wszystko.

- Co to ma wspólnego ze mną? - zapytał w końcu, bowiem tanar'ri nie były czczone, tak więc Errtu nie czerpał swych mocy z modlitw jakichkolwiek wiernych.

- Menzoberranzan - odparła Lloth, nazywając osławione miasto drowów, największą siedzibę swych wyznawców w całych Krainach.

Errtu przekrzywił swą groteskową głowę.

- Miasto już jest w chaosie - wyjaśniła Lloth.

- Tak jak sobie tego życzyłaś - wtrącił się Errtu i parsknął. - Tak jak to zaaranżowałaś.

Lloth nie zaprzeczyła.

- Istnieje jednak niebezpieczeństwo - ciągnęła piękna drowka. - Jeśli dopadną mnie kłopoty panteonu, modlitwy moich kapłanek pozostaną bez odpowiedzi.

- Czy oczekujesz, że ja na nie odpowiem? - spytał z niedowierzaniem Errtu.

- Wierni będą potrzebować ochrony.

- Nie mogę iść do Menzoberranzan! - ryknął nagle Errtu, wylewając z siebie swą wściekłość, nagromadzoną przez lata wygnania. Menzoberranzan było miastem w Podmroku Faerunu, wielkim labiryncie, leżącym pod powierzchnią świata. Choć jednak było oddzielone od powierzchni kilometrami grubej skały, wciąż należało do Planu Materialnego. Przed laty Errtu był na tym planie, na wezwanie pomniejszego czarodzieja, i pozostał tam w poszukiwaniu Crenshinibona, kryształowego reliktu, potężnego artefaktu z przeszłości, z czasów wielkiej magii. Ogromny tanar'ri był tak blisko reliktu! Wszedł do wieży, jaką stworzył on na swoje podobieństwo, i współpracował z jego właścicielem, żałosnym człowiekiem, który i tak wkrótce po tym zginąłby, pozostawiając czartowi swój hołubiony skarb. Wtedy jednak Errtu natknął się na mrocznego elfa, renegata z trzódki samej Lloth, z Menzoberranzan, miasta, którego ochrony najwyraźniej teraz od niego wymagała.

Drizzt Do'Urden pokonał Errtu, zaś dla tanar'ri porażka na Planie Materialnym oznaczała sto lat wygnania w Otchłani.

Teraz Errtu trząsł się wyraźnie z wściekłości, a Lloth cofnęła się o krok, przygotowując się na wypadek, gdyby bestia zaatakowała, zanim zdąży przedstawić swą propozycję.

- Nie możesz iść - zgodziła się - jednak twoi słudzy mogą. Dopilnuję, żeby brama była otwarta. Wszystkie kapłanki z mojej domeny będą się nią bez ustanku zajmować.

Słowa zatonęły w donośnym ryku Errtu.

Lloth rozumiała źródło tego bólu - największą przyjemnością dla czarta było swobodne przemierzanie Planu Materialnego, wyzywanie słabszych dusz oraz słabszych ciał rozmaitych ras. Lloth rozumiała, lecz nie czuła do niego sympatii. Lloth nigdy nie czuła sympatii do żadnego stworzenia.

- Nie mogę ci odmówić! - przyznał Errtu, a jego wielkie, wybałuszone, przekrwione oczy paskudnie się zmrużyły.

Jego słowa były dość prawdziwe. Lloth mogła zapewnić sobie jego pomoc, ofiarowując mu po prostu w zamian życie. Pajęcza Królowa była jednak sprytniejsza. Gdyby uwięziła Errtu i, jak się spodziewała, zostałaby porwana przez nadciągającą burzę, Errtu mógłby uciec z niewoli albo też, co gorsza, odnaleźć sposób, by uderzyć w samą Lloth. Pajęcza Królowa była do granic niegodziwa i bezlitosna, jednak, ponad wszystko inne, była inteligentna. Miała w zanadrzu lep na tę muchę.

- To nie jest groźba - powiedziała do czarta. - To propozycja.

Errtu nie przerywał jej. Znudzony i rozwścieczony czart drżał na skraju załamania.

- Mam dar, Errtu - wycedziła. - Dar, który pozwoli ci zakończyć wygnanie nałożone na ciebie przez Drizzta Do'Urdena.

Tanar'ri nie wydawał się przekonany.

- Żaden dar - mruknął - żadna magia nie może przełamać zasad wygnania. Zakończyć je może tylko ten, kto je nałożył.

Lloth przytaknęła twierdząco. Nawet bogini nie miała dość mocy, by wystąpić przeciwko tej zasadzie.

- Jednak dokładnie o to chodzi! - krzyknęła. - Dar ten spowoduje, iż Drizzt Do'Urden zechce, żebyś znalazł się z powrotem na jego planie egzystencji, z powrotem w jego zasięgu.

Errtu nie wydawał się przekonany.

W odpowiedzi Lloth uniosła rękę i zacisnęła mocno pięść, a wirującym szlamem zatrząsł wybuch wielokolorowych iskier oraz grzmot pioruna, na chwilę pozbawiając ten pogardzany poziom wiecznej szarości.

Pełen rozpaczy i udręczony - ponieważ niewiele czasu zajmowało komuś takiemu jak Lloth zabranie dumy - wyszedł z mgły. Errtu nie znał go, rozumiał jednak znaczenie tego daru.

Lloth znów zacisnęła mocno pięść, rozległ się kolejny wybuch i jej więzień zapadł się z powrotem w kłąb dymu.

Errtu przyjrzał się podejrzliwie Pajęczej Królowej. Tanar'ri był oczywiście bardziej niż trochę zainteresowany, zdawał sobie jednak sprawę, iż zdecydowana większość tych, którzy kiedykolwiek zaufali diabolicznej Lloth, zapłaciła drogo za swą głupotę. Mimo to przynęta była zbyt wielka, by Errtu mógł się jej oprzeć. Jego psi pysk wykrzywił się w groteskowym, paskudnym uśmiechu.

- Doglądaj Menzoberranzan - powiedziała Lloth i machnęła ręką przed grubym trzonkiem niedalekiego grzyba. Jego włókna stały się szkliste, odbijając dym, i chwilę później Lloth oraz czart ujrzeli miasto drowów. - Twoja rola w tym będzie mała, zapewniam cię - rzekła Lloth - jednak istotna. Nie zawiedź mnie, wielki Errtu!

Czart wiedział, że była to w równym stopniu prośba, co groźba.

- Dar? - spytał.

- Gdy wszystko zostanie doprowadzone do porządku.

Na ogromnej twarzy Errtu znów pojawiło się niedowierzanie.

- Drizzt Do'Urden to drobiazg - powiedziała Lloth. - Daermon N'a'shezbaernon, jego rodzina, już nie istnieje, tak więc on nic dla mnie nie znaczy. Mimo to z przyjemnością obserwowałabym, jak wielki Errtu odpłaca się renegatowi za wszelkie niedogodności, jakie spowodował.

Errtu nie był głupi, zdecydowanie nie. To, co mówiła, miało sens, a jednak nie mógł zlekceważyć faktu, że owe kuszące propozycje były składane przez Lloth, Pajęczą Królową, Panią Chaosu.

Nie mógł również zlekceważyć faktu, że obiecywany przez nią dar przyniósłby mu ulgę od nie kończącej się nudy. Mógł każdego dnia dręczyć setki pomniejszych czartów, torturować je i odsyłać czołgające się żałośnie w błocie. Nawet gdyby jednak robił to przez milion dni, nie dorównywałoby to jednej godzinie na Planie Materialnym, kroczeniu pośród słabych, dręczeniu tych, którzy nie zasługiwali sobie na jego zemstę.

Wielki tanar'ri zgodził się.


Część l

POGŁOSKI O NIEZGODZIE

 

Obserwowałem przygotowania dokonywane w Mithrilowej Hali, przygotowania do wojny, bowiem choć my, a zwłaszcza Catti-brie, wymierzyliśmy w Menzoberranzan dotkliwą porażkę domowi Baenre, nikt z nas nie wątpił, że mroczne elfy mogą nam znów wejść w drogę. Opiekunka Baenre była najprawdopodobniej wściekła, zaś ja, spędziwszy całą młodość w Menzoberranzan, wiedziałem, że niedobrze jest robić sobie wroga z pierwszej matki opiekunki.

Mimo to podobało mi się to, co widziałem w krasnoludzkiej fortecy. Przede wszystkim cieszył mnie widok Bruenora Battlehammera.

Bruenor! Mój najdroższy przyjaciel! Krasnolud, u którego boku walczyłem, odkąd znalazłem się w Dolinie Lodowego Wichru - za czasów, które wydawały się niezwykle odległe! Obawiałem się, iż duch Bruneora załamał się na zawsze po śmierci Wulfgara, że ogień, który przeprowadził tego najbardziej upartego z krasnoludów przez, wydawałoby się, przeszkody nie do pokonania w jego wyprawie, by odzyskać straconą ojczyznę, zgasł na zawsze. Podczas owych dni przygotowań dowiedziałem się, że nie do końca. Fizyczne blizny Bruenor a były teraz głębsze - stracił lewe oko, a na ukos przez twarz, od czoła do żuchwy, biegła sina linia - jednak płomienie jego ducha rozgorzały na nowo.

Bruenor kierował przygotowaniami, począwszy od zgadzania się z projektami fortyfikacji konstruowanych w niższych tunelach, a skończywszy na wysyłaniu emisariuszy do pobliskich osad w poszukiwaniu sojuszników. Nie prosił o pomoc przy podejmowaniu decyzji i nie potrzebował jej, był bowiem Bmenorem, ósmym królem Mithrilowej Hali oraz weteranem wielu przygód, krasnoludem, który zasłużył sobie na swój tytuł.

Teraz żal go opuścił. Znów był królem, ku radości jego przyjaciół i poddanych. „Mech te cholerne drowy przyjdą!" - Bruenor powarkiwał dość często i zawsze, jeśli byłem w pobliżu, kiwał głową w moją stronę, jakby przypominając mi, iż nie zamierzał mnie urazić.

Tak naprawdę ten pełen determinacji okrzyk wojenny ze strony Bruenora Battlehammera był jedną z najsłodszych rzeczy, jakie kiedykolwiek słyszałem.

Cóż było tym, zastanawiałem się, co wyciągnęło pogrążonego w żalu krasnoluda z rozpaczy? I nie chodziło tu tylko o Bruenora - wszędzie wokół siebie widziałem ekscytację, w krasnoludach, w Catti-brie, nawet w Regisie, choć halling był bardziej znany z przygotowywania posiłków oraz drzemania niż umiłowania wojny. Ja również odczuwałem chęć do walki. To wywołujące mrowienie oczekiwanie, to koleżeństwo, kiedy to wraz z pozostałymi klepaliśmy się nawzajem po plecach, dziękując za najprostsze uzupełnienia w ogólnych środkach obronnych i wznosząc wspólnie glosy w radości za każdym razem, gdy była ogłaszana jakaś dobra wiadomość.

Cóż to było? Było to coś więcej niż wspólny strach, więcej niż dziękowanie za to, co mamy, gdy zdawaliśmy sobie jednocześnie sprawę, iż wkrótce możemy to stracić. Nie rozumiałem tego wtedy, w tym szaleńczym okresie, w tej euforii gwałtownych przygotowań. Teraz, gdy spoglądam wstecz, łatwiej to rozpoznać.

To była nadzieja.

Dla każdej inteligentnej istoty nie ma uczucia ważniejszego niż nadzieja. Nieważne czy indywidualnie, czy zbiorowo, musimy mieć nadzieję, że przyszłość będzie lepsza od przeszłości, że nasze potomstwo, i jego z kolei, znajdzie się trochę bliżej społeczeństwa idealnego, niezależnie od naszych wyobrażeń co do niego. Z pewnością nadzieja na przyszłość barbarzyńskiego wojownika może różnić się od ideału powstałego w wyobraźni ceniącego sobie pokój rolnika. Krasnolud zaś nie będzie walczył, by żyć w świecie przypominającym ideał dla elfa! Sama nadzieja nie jest wszakże tak odmienna. To właśnie w takich chwilach czujemy, że przyczyniamy się do owego ostatecznego celu, jak to było w Mithrilowej Hali, gdy wierzyliśmy, że wkrótce czeka nas wojna z Menzoberranzan - że pokonamy mroczne elfy i raz na zawsze pozbędziemy się zagrożenia ze strony tego miasta z Podmroku - czuliśmy prawdziwą radość.

Nadzieja jest kluczem. Przyszłość będzie lepsza niż przeszłość lub teraźniejszość. Bez tego przekonania pozostaje jedynie niepohamowana walka o teraźniejszość, jak w społeczeństwie drowów, lub też zwyczajna rozpacz, życie tracone w oczekiwaniu na śmierć.

Bruenor odnalazł przyczynę - wszyscy ją odnaleźliśmy - nigdy nie byłem bardziej żywy niż w owych dniach przygotowań w Mithrilowej Hali.

Drizzt Do'Urden


ROZDZIAŁ l

DYPLOMACJA

 

Za gęstymi, kasztanowymi włosami, odbijającymi się od ramion, Catti-brie starała się zaciekle utrzymać z dala od siebie wirujące sejmitary drowa. Miała solidną budowę ciała, składającego się z sześćdziesięciu pięciu kilogramów mięśni ukształtowanych przez życie w krasnoludzkim klanie Bruenora. Nieobca była jej kuźnia czy młot.

A także miecz, zaś ta nowa klinga, o głowicy wyrzeźbionej na podobieństwo głowy jednorożca, była bez wątpienia najlepiej wyważoną bronią, jaką kiedykolwiek wymachiwała. Mimo to owego dnia Catti-brie była w ciężkiej sytuacji, szczerze mówiąc przeciwnik ją przytłaczał. Niewielu w Krainach mogło dorównać w walce Drizztowi Do'Urdenowi, drowowi tropicielowi.

Nie był wyższy od Catti-brie, może trochę cięższy, o sylwetce złożonej ze zbitych mięśni. Białe włosy zwisały mu tak nisko jak czupryna Catti-brie i były równie gęste, zaś mahoniowa skóra połyskiwała strużkami potu, świadectwem dzielności młodej kobiety.

Dwa sejmitary Drizzta skrzyżowały się przed nim (jeden z nich błyszczał jaskrawym błękitem nawet przez pokrywający go ochronny pokrowiec), po czym rozeszły się szeroko, zapraszając Catti-brie, by wykonała pchnięcie.

Wiedziała, że lepiej nie czynić tej próby. Drizzt był zbyt szybki i mógłby jednym ostrzem trafić w jej klingę tuż pod czubkiem, drugim zaś wykonałby jednocześnie niską zastawę, uderzając z przeciwnej strony obok rękojeści. Po wykonaniu jednego kroku na ukos w bok wraz za parującym bliżej ostrzem, Drizzt by ją pokonał.

Zamiast tego Catti-brie cofnęła się o krok i wystawiła przed siebie miecz. Jej granatowe oczy wyjrzały zza ostrza, które zostało okryte grubym materiałem, i skrzyżowała spojrzenia z lawendowymi gałkami ocznymi drowa.

- Stracona okazja? - drażnił się Drizzt.

- Uniknięta pułapka - szybko odparła Catti-brie.

Drizzt natarł pospiesznie, krzyżując ostrza, rozwierając je i wykonując cięcia w poprzek, jednym wysoko, drugim nisko. Catti-brie opuściła za sobą lewą stopę i przykucnęła, obracając miecz, by sparować pędzącą nisko klingę, oraz pochylając głowę, by uniknąć wysokiego cięcia.

Nie musiała się trudzić, bowiem krzyż został wykonany zbyt szybko, zanim stopy Drizzta zakończyły ruch, i obydwa sejmitary przecięły powietrze daleko przed celem.

Catti-brie nie przegapiła luki i wystrzeliła do przodu, wykonując pchnięcie mieczem.

Ostrza Drizzta cofnęły się gwałtownie, niemożliwie szybko, uderzając w miecz z obydwu stron. Stopy Drizzta nie były jednak ustawione odpowiednio, by podążyć za ruchem, aby przejść na ukos do przodu i wykorzystać obrócony miecz Catti-brie.

Młoda kobieta przeszła zamiast tego do przodu i w bok, wyślizgując broń ze zwarcia i wykonując prawdziwy atak, cięcie w biodro Drizzta.

Cofnięta ręka Drizzta powstrzymała ją, skierowała jej miecz nieszkodliwie wysoko.

Znów się rozdzielili, przyglądając się sobie. Catti-brie uśmiechała się przebiegle. Podczas wszystkich miesięcy wspólnych treningów nigdy jeszcze nie była tak blisko zranienia zwinnego i wyszkolonego drowa.

Mina Drizzta skradła jej jednak chwałę i drow opuścił czubki sejmitarów na podłogę, potrząsając w zdenerwowaniu głową.

- Bransolety? - spytała Catti-brie, mając na myśli magiczne opaski na nadgarstki, szerokie kawałki czarnego materiału z naszytymi błyszczącymi, mithrilowymi pierścieniami. Drizzt zabrał je Dantragowi Baenre, byłemu fechmistrzowi pierwszego domu Menzoberranzan, po pokonaniu go w śmiertelnej walce. Pogłoski mówiły, iż owe wspaniałe bransolety pozwalały dłoniom Dantraga poruszać się niemożliwie szybko, dając mu przewagę w walce.

Po walce z szybkim jak błyskawica Baenre Drizzt zaczął wierzyć w te pogłoski, zaś po noszeniu przez ostatnich kilka tygodni bransolet podczas sparingów, potwierdził ich właściwości. Drizzt nie był jednak przekonany, czy bransolety były dobrą rzeczą. W walce z Dantragiem wykorzystał jego przewagę przeciwko niemu, bowiem dłonie fechmistrza poruszały się zbyt szybko, by mógł zmienić jakikolwiek rozpoczęty ruch, zbyt szybko, by Dantrag mógł improwizować, jeśli jego przeciwnik wykonał nieoczekiwany zwrot. Teraz, podczas owych treningowych sparingów, Drizzt dowiadywał się, iż bransolety mają jeszcze jedną niedogodność.

Stopy nie mogły nadążyć za dłońmi.

- Poznasz je - zapewniła go Catti-brie. Drizzt nie był taki pewien.

- Walka jest sztuką równowagi i ruchu - wyjaśnił. - I jesteś szybszy! - odparła Catti-brie.

Drizzt potrząsnął głową.

- Szybsze są moje dłonie - powiedział. - Wojownik nie wygrywa za pomocą dłoni. Wygrywa dzięki swoim stopom, ustawiając się tak, by jak najlepiej ugodzić w luki w obronie przeciwnika.

- Stopy nadążą - odrzekła Catti-brie. - Dantrag był najlepszym, kogo mogło zaoferować Menzoberranzan, a sam powiedziałeś, że powodem tego były te opaski.

Drizzt nie mógł się nie zgodzić, że bransolety bardzo pomagały Dantragowi, zastanawiał się jednak, jak bardzo mogą wspomóc kogoś o umiejętnościach jego bądź Zaknafeina, jego ojca. Możliwe, zdawał sobie sprawę Drizzt, że bransolety mogły pomóc słabszemu wojownikowi, komuś, kto musiał polegać na szybkości swej broni. Wszelako doskonały wojownik, mistrz, który odnalazł harmonię pomiędzy swymi mięśniami, zostanie pozbawiony równowagi. Bransolety mogły również przysłużyć się komuś dzierżącemu cięższą broń, potężny młot bojowy, jak Aegis-fang. Sejmitary Drizzta, wąskie ostrza nie ważące więcej niż kilogram, doskonale wyważone zarówno dzięki precyzji wykonania, jak i zaklęciom, mogły być używane bez wysiłku, i nawet bez opasek jego dłonie były szybsze od stóp.

- No to chodź - rzuciła kpiąco Catti-brie, wymachując przed sobą mieczem i mrużąc mocno szerokie, granatowe oczy, podczas gdy jej kształtne biodra zafalowały, gdy łapała nisko równowagę.

Drizzt uświadomił sobie, że wyczuła swą szansę. Wiedziała, że jest on pozbawiony przewagi i w końcu wyczuła szansę, by odpłacić za choć jeden z piekących ciosów, jakie otrzymała podczas sparingu.

Drizzt wziął głęboki oddech i uniósł ostrza. Był winien Catti-brie podporządkowanie się poleceniu, chciał jednak sprawić, żeby sobie na to zasłużyła!

Podszedł powoli do przodu. Jej miecz wystrzelił szeroko i trafił dwukrotnie, zanim jeszcze się zbliżył. Powstrzymała go skierowana w dół zastawa.

Catti-brie podążyła za pędem podwójnego bloku, wykonując pełen obrót, oddalając się od przeciwnika. Kiedy się odwróciła, jak można było się spodziewać, Drizzt znajdował się blisko, wymachując sejmitarami.

Cierpliwy drow wciąż kalkulował swe ataki, nie rzucił się na nią szybko i mocno. Skrzyżował i rozłożył klingi, drażniąc młodą kobietę.

Catti-brie warknęła i znów zamachnęła się mieczem, zdecydowana odnaleźć tę nieuchwytną lukę. Również sejmitary wystrzeliły, uderzając jeden zaraz po drugim w lewą stronę miecza Catti-brie. Podobnie jak wcześniej Catti-brie obróciła się w prawo, jednak tym razem Drizzt natarł mocniej.

Młoda kobieta przykucnęła nisko, pośladkami...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin