Karmazynowy Cień 3 - Krol Smok.rtf

(899 KB) Pobierz

R. A. Salvatore

KRÓL SMOK

Karmazynowy Cień tom 3

Tytuł oryginału The Dragon King

Tłumaczyła Anna Krawczyk-Łaskarzewska

Zysk i S-ka

2000 Poznań

 


Dla Diane, Bryana, Geno i Caitlin


PROLOG

Wyspy Morza Avon cieszyły się pokojem, lecz był on niepewny, oparty na rozejmie, którego w istocie nie pragnęło żadne z królestw, ani Avon, ani Eriador; rozejmie, który podpisano tylko dlatego, że kontynuowanie wojny byłoby zbyt kosztowne dla uzurpatora władającego Avon i zbyt niebezpieczne dla młodego, niewielkiego i słabo uzbrojonego królestwa Eriadoru.

Królem północnej krainy został czarnoksiężnik Brind'Amour, co wywoływało zrozumiałe podniecenie u prostego, ceniącego niezależność i nawykłego do trudów życia ludu. Jednak Brind'Amour, który z upływem stuleci nabierał coraz większej mądrości, starał się nie rozbudzać własnych nadziei, wiedząc, że potężną krainą Avon tak naprawdę nadal rządzi nikczemny Greensparrow. Okrutny mag przez dwadzieścia lat miał w ręku Eriador, co dawało mu zwierzchnictwo nad wszystkimi wyspami. Dla Brind'Amoura było jasne, że jego przeciwnik nie zrezygnuje tak łatwo, bez względu na warunki rozejmu. W dodatku był on również czarnoksiężnikiem i miał potężnych sojuszników w groźnych demonach, wspierał go także dwór, czyli czterej książęta-magowie oraz księżna obdarzona wielką mocą czarnoksięską.

Brind'Amour był jedynym w całym Eriadorze czarnoksiężnikiem, który mógł stawić czoło świcie Greensparrowa; pocieszał się jednak, że również posiada silnych sprzymierzeńców. Spośród nich najważniejszy był Luthien Bedwyr, Karmazynowy Cień, bohater narodowy i symbol wolnego Eriadoru. To właśnie on uśmiercił księcia Morkneya, a potem stanął na czele buntu w Montfort, odzyskał miasto i przywrócił mu prawdziwą, eriadorską nazwę - Caer MacDonald.

Eriador był wolny, przynajmniej na razie. Wszyscy mieszkańcy tej krainy - marynarze Port Charley i trzech północnych wysp, gwałtowni Jeźdźcy Eradoch, dzielne krzaty Żelaznego Krzyża, elfy Wysokiego Rodu, wszyscy rolnicy i rybacy - stali murem za swoim królem i swoją ziemią.

Gdyby Greensparrow chciał ponownie zawładnąć Eriadorem, musiałby walczyć z każdym z tych ludzi o najmniejszy skrawek ziemi.


Rozdział 1

STARY WRÓG, NOWY WRÓG

Proste zaklęcie sprawiło, że wymknął się niezauważony przez straż głównymi bramami największego miasta w całym rejonie Morza Avon, potężnego Carlisle na Rzece Stratton. Pod osłoną bezksiężycowej nocy mężczyzna puścił się pędem przed siebie, walcząc z wewnętrznym zamętem, z buntem istniejącej w nim drugiej, odrębnej jaźni zniecierpliwionej zbyt długim uwięzieniem.

- Teraz! - zawołał błagalnie jego wewnętrzny głos, wyrażający wolę Dansallignatiousa. - Teraz!

Greensparrow jęknął.

- Jeszcze nie, głupcze - ostrzegł, albowiem wiedział, jak ryzykowna jest ta wyprawa, wiedział, że odkrycie się przed avońskim pospólstwem, ujawnienie poddanym rzeczywistej tożsamości ich władcy z pewnością by ich załamało. Dansallignatious, druga jaźń tego mężczyzny, króla Avon, nie zgadzał się z nim; nie zgadzał się przez wszystkie lata panowania Greensparrowa, przez wszystkie stulecia, od czasu, gdy ci dwaj, czarnoksiężnik i jego kompan stali się jednością. Dansallignatious uważał, że po ujawnieniu prawdy Greensparrow budziłby w swoich poddanych jeszcze większy respekt, wręcz urósłby w ich oczach, i nawet zastraszeni królowie sąsiednich państw oddawaliby hołd najwyższej władzy, jaką symbolizowała Avon.

Ale przecież, rozumował Greensparrow, taki sposób myślenia był typowy dla istot pokroju Dansallignatiousa!

Król gnał przez pola, wspomagany prostym zaklęciem. Mijał odosobnione gospodarstwa i małe chatki, w których w szybach okien odbijały się pojedyncze płomyki świec, świadczące o tym, iż mieszkańcy jeszcze nie położyli się spać. Poczuł, że coś szarpie go za grzbiet, a potem zaswędziała go upudrowana skóra.

- Jeszcze nie! - Greensparrow błagał Dansallignatiousa, ale było za późno. Bestii nie można już było powstrzymać. Greensparrow próbował biec dalej, ale coś chrupnęło mu w nodze i runął jak długi w gęstą trawę. Przez jakiś czas powolutku czołgał się po grani, aż w końcu stoczył się w dającą schronienie trawiastą jamę.

Wrzeszczał tak głośno, że wieśniacy z trzech pobliskich chat podbiegli do okien i ostrożnie wyjrzeli w ciemną noc. Jeden człowiek chwycił stary miecz rodowy, zardzewiały antyk, i ośmielił się wyjść na zewnątrz. Powoli kroczył w stronę, skąd dochodziło nieustające wycie.

Jeszcze nigdy nie słyszał odgłosów, w których brzmiałaby taka udręka, takie katusze! Dźwięk dochodził z drugiej strony trawiastego urwiska.

Nagle wszystko ucichło i rolnik pomyślał, że nieszczęsny człowiek został zabity.

Dopiero w tym momencie uświadomił sobie własną lekkomyślność. Przed chwilą coś za tym wzgórzem najwyraźniej zamordowało człowieka. Jakże on, prosty rolnik bez żadnego doświadczenia ani wprawy w posługiwaniu się mieczem, mógł sądzić, że czeka go lepszy los? Powoli zaczął się wycofywać.

Ale naraz stanął jak wryty.

Z wgłębienia wyłoniła się wielka, rogata głowa. Podnosiła się i podnosiła, najpierw na trzy, potem na sześć metrów. Świecące, żółto-zielone, gadzie ślepia przygwoździły mężczyznę, ukazując mu jego przeznaczenie.

Rolnik ciężko dyszał. Pragnął za wszelką cenę odwrócić się i uciec, ale ogromne rozmiary bestii sprawiały, że z przerażenia nie mógł ruszyć się z miejsca. Smok wspiął się na szczyt urwiska, rozorawszy ziemię pazurami. Jego rozpostarte skrzydła i potężne cielsko, długie, na co najmniej dwadzieścia pięć metrów od rogatego łba po uderzający miarowo w grunt ogon, całkowicie przesłoniły nocne niebo.

- To jest przyjemne, Greensparrowie - rzekła nagle bestia.

- Nie wypowiadaj tego imienia - rzuciła po chwili, tym samym dudniącym głosem, ale zupełnie innym tonem.

- Greensparrow? - zdołał wyszeptać rolnik, zdezorientowany i przytłoczony.

- Greensparrow! - potwierdził smok. - Czyżbyś nie znał własnego króla? Na kolana!

Już sama siła głosu zwaliła rozdygotanego rolnika z nóg. Jakoś udało mu się uklęknąć i pochylić głowę przed tym najstraszniejszym ze stworzeń.

- Widzisz? - zapytała bestia głosem Dansallignatiousa. - Boją się mnie i oddają mi cześć!

Ledwo padły te słowa, pysk smoka wykrzywił się dziwacznie. Głos, który należał do Dansallignatiousa, zaczął protestować, ale te słowa zostały zmiecione strumieniem ognia, który buchnął z gęby potwora.

Poczerniałe zwłoki obok stopionego miecza były nie do rozpoznania.

Dansallignatious wrzasnął rozwścieczony, że położono kres jego zabawie z wieśniakiem, ale wtedy Greensparrow zmusił się do lotu i powiew chłodnego, nocnego powietrza opływającego skórzaste skrzydła gada, sprawił smoczemu królowi taką radość i dał takie poczucie wolności, że wszystko inne wydało mu się nieistotne.

Następnego dnia na brzegu urwiska zebrał się tłum rolników. Gapili się na wypaloną trawę i zwęglone zwłoki. Wezwano Gwardzistów Pretoriańskich, ale jak zwykle interwencja tych głupich, pozbawionych uczuć bestii, nie przyniosła wiele pożytku. Obiecywali, że meldunki o zdarzeniu zostaną przekazane do Carlisle, a jednocześnie parskali śmiechem, obserwując pogrążoną w żałobie rodzinę.

Kilku mieszkańców twierdziło, że poprzedniej nocy w okolicy latała wielka, skrzydlata bestia. O tym również miano opowiedzieć w Carlisle.

Greensparrow ponownie przybrał szczupłą, niemal zniewieściałą postać, którą tak dobrze znali jego poddani; jego mroczne wcielenie, jakim był Dansallignatious, uspokoiło się dzięki nocy spędzonej na wolności. Władca zlekceważył meldunki, twierdząc, iż są to wytwory nazbyt bujnej wyobraźni prostych wieśniaków.

- Prawdę mówiąc, nawet łowienie ryb jest teraz lepsze! - ryknął wylewny Shamus McConroy, pierwszy marynarz na „Szyprze”, łodzi rybackiej, która wypłynęła z wioski Gybi, północnego portu Bae Colthwyn na wietrznym, północno-wschodnim brzegu Eriadoru. „Szyper” zawdzięczał swą nazwę temu, że pokonywał nawet najwyższe fale i to częściowo znajdując się pod wodą. Był to jeden z najlepszych statków licznej flotylli rybackiej Bae Colthwyn. Łódź liczyła sobie dziesięć metrów długości, była szeroka i miała jeden czworokątny żagiel oraz ośmioosobowa załogę, składającą się z samych wilków morskich, i to porządnie siwiejących.

Staremu kapitanowi Aranowi Toomesowi odpowiadał taki stan rzeczy i uparcie odmawiał szkolenia nowych członków załogi. „Nie mam czasu na młokosów” - gderał zrzędliwie, ilekroć ktoś mówił, że jego łódź czeka niechybny koniec „jak zwykłego śmiertelnika”. Toomes zawsze reagował na takie zaczepki znaczącym warczeniem. W Bae Colthwyn na Morzu Grzbietowym, gdzie buszowały ogromne ławice wielkich orek, a pogoda zmieniała się znienacka, żony rybaków szybko stawały się wdowami, i więcej „młokosów” tonęło niż osiągało wiek męski. Dlatego załoga „Szypra” składała się z zuchowatych kawalerów, dziarskich w bijatykach i przy kielichu, prowokujących potężne Morze Grzbietowe, jak gdyby Bóg stworzył fale tylko po to, żeby rzucić tym ludziom wyzwanie. Codziennie wypływali znacznie dalej i szybciej niż wszystkie inne łodzie floty rybackiej.

Tego letniego dnia „Szyper” z trudem pruł grzywiaste fale na pełnych żaglach. Pogoda zmieniała się dosłownie, co godzinę, słoneczne niebo gwałtownie zasnuwało się chmurami; przy tak dziwacznej aurze człowiek nigdy nie czuł się naprawdę dobrze, było mu albo za gorąco, albo za zimno. Młodzi, mniej doświadczeni marynarze spędziliby sporo czasu przy nadburciu, żegnając się ze swoim porannym posiłkiem, ale załoga „Szypra”, bardziej nawykła do wody niż do lądu, twardo trzymała się na nogach.

W dodatku w ten pogodny dzień marynarze byli w lepszych nastrojach niż zazwyczaj, bowiem ich ziemia, ukochany Eriador, znowu była wolna. Naciskany przez armię buntowników, która dotarła aż do avońskiego miasta Princetown, król Greensparrow z Avon opuścił Eriador i oddał krainę Eriadorczykom. Wraz z nastaniem lata stary czarnoksiężnik Brind'Amour, człowiek wywodzący się z eriadorskiej rasy, został ukoronowany w Caer MacDonald. Nie oznaczało to wielkich zmian w życiu rybaków z Bae Colthwyn, z wyjątkiem tego, że nie nękały ich już bandy cyklopów zbierających podatki. W gruncie rzeczy wpływy króla Greensparrowa w dzikiej krainie północno-wschodniego Eriadoru nigdy nie były zbyt silne i nawet jeden na pięćdziesięciu mieszkańców zatoki nie zapędził się na południe dalej niż do Mennichen Dee na północnych krańcach Pól Eradoch.

Zapewne tylko ludność południowego Eriadoru, żyjąca u podnóża pasma górskiego Żelazny Krzyż, gdzie mocno odczuwano skutki tyrańskich rządów Greensparrowa, mogła się spodziewać wyraźnych zmian w codziennej egzystencji, ale nie o to w tym wszystkim chodziło. Eriador był wolny i krzyk swobody rozlegał się echem w całej krainie, od Żelaznego Krzyża aż po Glen Albyn, od porośniętego sosnami północnego wschodu i nękanego sztormami skalistego wybrzeża Bae Colthwyn, do trzech północnych wysp: Marvis, Caryth i ogromnej Bedwydrin. Nadzieja, ten najbardziej niezbędny element ludzkiego szczęścia, nawiedziła tę dziką krainę w osobie króla, którego dane było oglądać tylko nielicznym na północ od Pokosu MacDonalda, i we wskrzeszonej legendzie, której na imię było Karmazynowy Cień.

Kiedy nowiny o odzyskanej wolności dotarły nad zatokę, flota wypłynęła w morze, a rybacy śpiewali i tańczyli na pokładach łodzi, jakby naprawdę oczekiwali, że odtąd w wodzie będzie więcej ryb, wieloryby grzbietowe będą zawracały i czmychały na sam widok łodzi pod banderą Eriadoru, a sztormy będą mniej gwałtowne - że sama natura pokłoni się nowemu władcy.

Jakim wspaniałym uczuciem jest nadzieja! Ludziom, którzy teraz właśnie jej doświadczali, zwłaszcza marynarzom „Szypra”, wydawało się, że ich statek, prując fale, unosi się nieco wyżej i płynie po ciemnych wodach trochę szybciej.

Wczesnym rankiem Shamus McConroy wypatrzył pierwszego wieloryba. Jego czarna płetwa grzbietowa przewyższała wysokiego człowieka i pruła wodę raptem kilkadziesiąt metrów od prawej burty. Z typową dla siebie żywiołowością ośmiu wilków morskich ciskało w stronę wielkiego ssaka szydercze obelgi i butelki po whisky, jakby chcieli go sprowokować, a gdy płetwa skryła się pod ciemną wodą i oddaliła, wydali radosny okrzyk i przestali zawracać sobie głowę zwierzęciem. Najmniej doświadczeni członkowie tej załogi spędzili na wodzie trzydzieści lat i od dawna nie bali się wielorybów. Potrafili odgadnąć zamiary olbrzymów, wiedzieli, kiedy można szydzić, a kiedy trzeba zawracać, kiedy odwrócić ich uwagę, wrzucając do wody sieci pełne ryb, i kiedy, w ostateczności, chwycić długie, ostre gafie.

Niebawem stracili z oczu ląd. Aran Toomes miał poranne słońce po swojej prawej stronie. Kierował „Szypra” na południowy wschód, do ujścia cieśniny leżącej między Eriadorem i Pięcioma Wartownikami, szeregiem ponurych wysp, na których więcej było skał niż trawy. Toomes zamierzał pływać przez większą część tygodnia i codziennie pokonywać sto mil. Obrał kurs na północ od Colonsey, największej i najbardziej wysuniętej na północ wyspy spośród Pięciu Wartowników, stamtąd zaś miał powrócić do zatoki. Woda w tamtym rejonie była zimniejsza. Stary kapitan wiedział, że dorsze i makrele przepadają za takimi warunkami. Załogi innych łodzi Bae Colthwyn również o tym wiedziały, ale tylko nieliczne dysponowały tak dobrymi łajbami jak „Szyper” albo taką pewnością siebie i znajomością morza jak jego kapitan.

Toomes utrzymywał kurs przez trzy dni, dopóki nie dostrzegł czubków stromych gór Colonsey. Wówczas rozpoczął długi, powolny obrót o sto osiemdziesiąt stopni, tak, aby skierować łódź na północny zachód. Siedmioosobowa załoga za jego plecami gorliwie pracowała i popijała, z radosnymi okrzykami wciągając długie sieci i liny załadowane rybami: pięknymi, błyszczącymi, mającymi charakterystyczny zapach dorszami i makrelami, a nawet błękitkami - małymi, ale dokuczliwymi drapieżnikami, które pływały i kąsały, nie zatrzymując się dostatecznie długo, by całkowicie pożreć nieszczęsną ofiarę. Shamus McConroy zapamiętale poruszał kołkiem do mocowania lin, uderzając w łby błękitków, żeby ich wypełnione zębami paszcze przestały nieustannie kłapać. Poczuł, że coś mocno gryzie go w kostkę i przecina twardą skórę butów. W rewanżu podniósł pięciokilogramowego błękitka za ogon i kilkakrotnie uderzył nim o nadburcie, przy akompaniamencie gwizdów i okrzyków kolegów.

Tak wyglądał raj wilków morskich.

W połowie obrotu „Szyper” zanurzył się bardziej w wodzie, bowiem jego ładownia była prawie pełna. Cała załoga podeszła do jednej liny. Dwaj mężczyźni obsługiwali ją, podczas gdy pięciu sortowało ładunek, wyciągając mniejsze ryby, które jeszcze żyły, i wyrzucając je za burtę w nadziei, że uda się je zastąpić większymi okazami. W tym momencie chodziło już tylko o rozrywkę, o wyzwanie dla zabawy, gdyż kilkanaście małych ryb miało taką samą wartość jak osiem większych, które miały wypełnić miejsce w ładowni. Jednak starzy marynarze wiedzieli, że długie dni szybciej mijają, gdy ma się zajęte ręce. Na łodzi pełnej ryb, trzysta mil od portu, nie mieliby prawie nic do roboty; wystarczyło pilnować żagli i sterować cholerną łajbą.

- Ach, więc nie jesteśmy jedynymi spryciarzami, którzy przypłyną z pełną ładownią - rzekł Shamus do Arana. Widząc sceptyczny wyraz twarzy kompana, Shamus wyszczerzył zęby w uśmiechu i wskazał ręką na północ, gdzie na niebieskawoszarej linii widnokręgu pojawiła się ciemna plamka.

- Szkoda, że nie mamy większej ładowni - odparł beztrosko Aran. - Wyczyścilibyśmy te wody, zanim oni zdążyliby się tu pojawić! - Stary kapitan zakończył swoją tyradę, mocno klepiąc marynarza po plecach.

Shamus zachichotał.

„Szyper” nadal radośnie pruł fale. Panował rześki chłód i bezchmurna pogoda, morze nie było zanadto wzburzone, a ryby łowiono już raczej dla zabawy niż z obowiązku. Dopiero nieco później tego popołudnia Aran zaczął się niepokoić. Plamka na horyzoncie znacznie się powiększyła i kapitan stwierdził ze zdziwieniem, że na pojedynczym maszcie z reją nie widać żagla. Nie była to, zatem łódź rybacka z Bae Colthwyn. Statek poruszał się jednak, i to bardzo szybko, i wydawało się, że płynie w taki sposób, aby przeciąć drogę „Szyprowi”.

Toomes zwrócił łajbę mocniej na lewo, żeby płynęła na zachód.

Po kilku chwilach obcy statek również zmienił kurs.

- Co o tym myślisz? - zapytał Shamus, dołączywszy do Toomesa, który stał za sterem.

- Nic nie myślę - odparł ponuro Aran Toomes. - I to właśnie daje mi do myślenia.

W tym momencie załoga „Szypra” widziała już pianę z boku nadpływającego statku. Tak wzburzona woda mogła oznaczać tylko jedno: intensywną pracę wioślarzy. Na całym Morzu Grzbietowym tylko jedna rasa używała łodzi, które miały takie wiosła i żeglowały w ten sposób.

- Huegoci? - zapytał Shamus.

Aran Toomes nie mógł zmusić się do udzielenia odpowiedzi.

- Co oni robią tak daleko na południowym wschodzie? - zadał retoryczne pytanie Shamus.

- Nie wiemy, czy to Huegoci! - wrzasnął na niego Aran Toomes.

Shamus zdrętwiał i umilkł. Nie odrywał oczu od swego kapitana. Człowiek, który potrafił szydzić z wieloryba grzbietowego, był najwyraźniej mocno podenerwowany samą myślą, iż nadpływająca łódź może należeć do Huegotów.

- Tylko oni potrafią tak szybko wiosłować - zauważył ktoś z załogi. Zdążono już zapomnieć o linie do połowów.

Aran Toomes przygryzł dolną wargę, usiłując znaleźć jakąś odpowiedź.

- Pięknie płynie - stwierdził Shamus, nie spuszczając wzroku z obcego statku. Mówił prawdę. Galery huegockich barbarzyńców były starannie zbudowane i nie miały sobie równych na północnych morzach. Dwudziestokilkumetrowe, pełne wdzięku galery były zarówno solidne, jak i szybkie, i pruły wzburzone morze bez najmniejszego trudu.

- Opróżnić ładownię - zadecydował Aran Toomes.

Na twarzach pozostałych siedmiu marynarzy malowały się różne emocje, od zapału po niedowierzanie. Kilku członkom załogi ta komenda wydawała się niemożliwa, absurdalna. Bardzo się narażali, wypływając tak daleko od portu na południowy zachód, a podejmowali to ryzyko tylko w nadziei na obfity połów. Czyżby ich kapitan chciał wyrzucić teraz wszystkie złowione ryby?

Jednak czterej mężczyźni, włącznie z Shamusem McConroyem, który miał już kiedyś do czynienia z dzikimi Huegotami, poparli rozkaz. Załadowany kilkoma tonami ryb, „Szyper” nie mógł przegonić huegockiej galery. Nawet opróżnienie ładowni niczego nie gwarantowało. Mogli tylko liczyć na to, że utrzymają obecną pozycję tak długo, aż huegoccy wioślarze się zmęczą, ale i wtedy tamci mieli jeszcze do dyspozycji żagiel.

- Opróżnić ją całkowicie! - ryknął Aran i załoga wzięła się do roboty.

Toomes analizował kierunek wiatru. Wiało z południa. Nie było to korzystne, zważywszy, że uniezależnieni od wiatru Huegoci nadpływali z północy. Gdyby Toomes chciał obrócić „Szypra”, natrafiłby na silny opór wiatru i praktycznie nie mógłby ruszyć z miejsca.

- Zobaczmy, jak dobrze potrafisz skręcać - mruknął kapitan i ponownie skierował łajbę na północ. Ten manewr miał go zbliżyć do jednostki Huegotów - gdyby „Szyper” przetrwał to jedno zwarcie i zdołał uniknąć tarana, który niewątpliwie wystawał z dziobu galery, huegocki statek musiałby zawrócić, gdy tymczasem łódź Toomesa płynęłaby z wiatrem.

Dzieliła ich już odległość kilkuset metrów. Toomes widział krzątaninę na górnym pokładzie barbarzyńców - potężni mężczyźni biegali tam i z powrotem. Zauważył wysoki, wygięty dziób, wyrzeźbiony na podobieństwo wilka.

Potem ujrzał dym, który nagle podniósł się ze środka galery. Przez chwilę kapitan myślał, że pokład w jakiś sposób się zapalił albo, że któryś z galerników sabotuje poczynania huegockich bandytów. Jednak szybko uświadomił sobie, co naprawdę zaszło, i zrozumiał, że jego ukochanej łajbie zagraża niebezpieczeństwo większe niż sądził.

- Schowajcie się za ścianę! - krzyknął do załogi, kiedy statki dzieliło już zaledwie sto metrów i można było dojrzeć krwiożercze miny Huegotów opartych o nadburcie.

Nadbiegł Shamus z wielką tarczą, którą przechowywał w ładowni, postawił ją w taki sposób, żeby jak najlepiej osłonić kapitana stojącego za sterem, a potem przykucnął obok niego.

Początkowo Toomes zamierzał podpłynąć znacznie bliżej huegockiej galery, żeby móc wykonać gwałtowny skręt w lewo albo w prawo, w zależności od tego, która opcja zapewniałaby więcej miejsca między manewrującymi łajbami. Musiał jednak działać szybciej. Widok wysoko unoszącego się czarnego dymu utwierdzał go w tym przekonaniu.

Skręcił w prawo, na sterburtę, i gdy lewy bok huegockiej galery zaczął hamować w wodzie, ściągając ją do lewej burty, Toomes ponownie skręcił w lewo. Jeszcze nigdy nie manewrował „Szyprem” tak ostro. Wydawało się, że poczciwa łajba waha się, że całkowicie zatrzymuje się w wodzie. Jękowi masztu towarzyszył trzask belek. Ale zdołała się obrócić. Jej żagle na moment opadły, lecz po chwili wydął je wiatr i pomknęła w nowym kierunku. Miły zbieg okoliczności sprawił, iż od tej pory „Szyper” kierował się wprost na Bae Colthwyn.

Z galery Huegotów wytrysnął grad płonących strzał, za którymi ciągnęły się smugi ciemnego dymu. Większość pocisków spadła za blisko albo całkowicie chybiła celu, ale jeden trafił w dziób „Szypra”, a kolejny utkwił w krawędzi masztu i żagla od prawej burty.

Shamus McConroy natychmiast tam pognał, by walczyć z płomieniami. Dwaj inni członkowie załogi nadbiegli z wiadrami i ugasili ogień, zanim zdołał wyrządzić poważniejsze szkody.

Stojący za sterem i niespuszczający oczu z wroga Aran Toomes nie odczuwał satysfakcji. Teraz huegocka galera mocno sunęła lewą burtą, podczas gdy prawy bok uderzał w wodę z odwrotnej pozycji, obracając dwudziestokilkumetrową łódź jak gigantyczny kabestan.

- Za szybko - mruknął stary Aran, ujrzawszy ów niewiarygodny manewr. Uświadomił sobie, że trudno będzie „Szyprowi” umknąć przed niszczącym taranem. Mimo wszystko Aran nie zbaczał z obranego kursu. Teraz nie mógł już wykonać ostrzejszego manewru ani ponownie skręcić w prawo.

Płynęli prosto. Wiatr dął w żagle „Szypra”, wiosła młóciły wodę po obu stronach galery Huegotów. Mała łódź rybacka minęła dziób barbarzyńskiej galery i zaczęła się od niej oddalać. Tamci wciąż wykonywali obrót. Przez chwilę wydawało się, że śmiały manewr „Szypra” ocali łajbę.

Ale wtedy z pokładu przeciwników wystrzelono kolejne płonące strzały, które miały do pokonania zaledwie dziesięć metrów wody. Ponad połowa z nich ugrzęzła w żaglach. Shamus, który wciąż naprawiał zniszczenia spowodowane pierwszą salwą, został postrzelony w plecy, tuż pod łopatką. Zatoczył się do przodu, podczas gdy jego towarzysz zawzięcie okładał go po grzbiecie, próbując zdusić uparte płomienie.

Ogień był dla Shamusa McConroya najmniejszym problemem. Marynarz dosięgną! steru, a właściwie przewrócił się nań, oparł całym ciałem i spojrzał z bliska na zaciętą twarz Arana Toomesa.

- Chyba dostałem w serce - rzekł Shamus, wyraźnie zaskoczony, i w chwilę potem zmarł.

Aran ułożył mężczyznę na pokładzie. Obejrzał się tylko raz. Zobaczył, że żagle „Szypra” płoną, a wyprostowana galera szybko zbliża się do łodzi. Spieniona woda po obu jej bokach świadczyła o intensywnej pracy wioślarzy.

Toomes popatrzył na Shamusa, biednego Shamusa, i w tym momencie gwałtownie się zachwiał i stracił równowagę, bowiem niszczycielski taran rozłupał ster „Szypra” i z całej siły wyrżnął o kadłub statku.

W jakiś czas później - wydawało się, że upłynęło zaledwie kilka sekund - półprzytomny Aran Toomes uświadomił sobie, że jest taszczony po pokładzie i wciągany na huegocką galerę. Zdołał otworzyć oczy i patrzył, jak „Szyper” z uniesionym wysoko w górę dziobem i już zatopioną rufą cicho zanurza się pod wodę, zabierając ze sobą ciała Shamusa i Tłustego Solarny'ego, starego wilka morskiego, który żeglował z Aranem od dwudziestu lat.

Kiedy stracił z oczu ten straszliwy widok, znowu skupił się na tym, co działo się wokół. Usłyszał głosy domagające się śmierci jego i pięciu pozostałych jeńców.

Wtedy zabrzmiał inny głos, nie tak tubalny i burkliwy, górujący zdecydowanie nad resztą. Pozostali podekscytowani Huegoci milkli jeden po drugim.

- Ci ludzie nie pochodzą z Avon - powiedział właściciel owego głosu - lecz z Eriadoru. Z silnej, dobrej rasy, są zbyt wartościowi, by ich zabijać.

- Na galery! - ryknął jakiś Huegot, a pozostali szybko podchwycili to hasło.

Kiedy Aran został podniesiony, spojrzał na mężczyznę, który go ocalił. Nie był to człowiek drobny, ale z pewnością daleko mu było do zwalistych Huegotów. Silny i ogorzały, miał charakterystyczne cynamonowe oczy.

Ten mężczyzna był Eriadorczykiem!

Aran chciał coś powiedzieć, ale zabrakło mu i sposobności, i siły.

Nie zdołał też ocenić swego położenia. Oszczędzono jego i pozostałych członków załogi, ale Aran Toomes przeżył wiele, wiele lat i nasłuchał się opowieści o potwornym losie huegockich galerników. Nie wiedział, czy podziękować temu jegomościowi, czy napluć mu w twarz.


Rozdział 2

DYPLOMACJA

- Wyłaź z tego łóżka, Oliverze! - zabrzmiał okrzyk, po którym dał się słyszeć donośny łomot. - Zbudź się, ty niewydarzony nicponiu!

Siobhan jeszcze raz uderzyła dłonią w zamknięte drzwi, a potem zacisnęła pięści i, dając upust frustracji, gderliwie pokrzykiwała na całe gardło.

- Dlaczego nie pojechałeś z Luthienem? - zapytała i ponownie walnęła w drzwi.

W końcu jednak energia wysmukłej i pięknej kobiety półelfa wyczerpała się. Odwróciła się i oparła plecami o drzwi, odgarnęła z twarzy długie, pszeniczne włosy i wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić. Ranek zaczął się już na dobre. Siobhan była na nogach od kilku godzin, zdążyła się wykąpać i zjeść śniadanie, zadbała o przygotowania w sali audiencyjnej, omówiła strategię z królem Brind'Amourem, a nawet potajemnie spotkała się z krzatem Shuglinem, żeby przekonać się, jakie nieoczekiwane przeszkody mogą stanąć na ich drodze.

A Oliver, który pozostał w Caer MacDonald, żeby pomóc jej we wszystkich tych poczynaniach, jeszcze nawet nie wygramolił się ze swej puchowej pościeli!

- Naprawdę nie chcę tego robić - rzekła Siobhan, a potem potrząsnęła głową, gdyż uświadomiła sobie, że po kilku dniach spędzonych z Oliverem coraz częściej zdarza się jej mówić do siebie. Odwróciła się, żeby stanąć twarzą do drzwi, uklękła na jedno kolano, wydobyła cienkie dłuto i płaski kawałek metalu. Siobhan była członkinią Przecinaczy, złodziejskiej szajki elfów i półelfów, która terroryzowała kupców Caer MacDonald, gdy miasto znajdowało się pod kontrolą sługusa Greensparrowa, księcia Morkneya. Siobhan często przechwalała się, że potrafi otworzyć każdy zamek, i teraz ponownie dowiodła słuszności swych słów, zręcznie manewrując dłutem, aż jej czujne elfie uszy usłyszały szczęk otwieranych drzwi prowadzących do pokoju niziołka.

Zdała sobie sprawę, że teraz czeka ją niebezpieczniejsza część zadania. Oliver również należał do grona słynnych złodziejaszków. W dodatku wymuskany niziołek często ostrzegał ludzi, żeby nie wchodzili nieproszeni do jego prywatnego pokoju. Powoli i delikatnie S...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin