Wszechból Istnienia.txt

(2 KB) Pobierz
I też boję się otworzyć oczy o brzasku
By nie wydać wrzasku, skomleć jak zwierze
Bezczelnie zarzynane na ostatniš wieczerze
Kiedy w wierze, dzi bez wiary, no a jutro

Wietrzy przyszłoc paskudnš, czy może lepszš
Dalej pieprzš, bierz to, we to zaciniętš pięciš
Nie otwartš rękš, spotkam się ze mierciš
mierci się nie boję, lecz przeraża mnie ból

Królowa i jej król, będzie jej towarzyszył
Chciałem szukać przyczyn, szukajcie a znajdziecie
W sobie dziecie co w odwecie tworzy równoległe wiaty
Ten za ciasny, ten za duży, więc na kredyt i na raty

Elementy układanek łšczy w dziwnš całoć
Trochę inne postrzeganie, za fantazmš
Fantazmaty a nie kraty, czarno-biała cela
Ilu z was się poniewiera w takim schemacie

Zmówić pacierz, grzechy odpuszczone macie
Ja ich sobie nie odpuszczam, cały czas trawiš
Mnie od rodka, dla nich to zabawš, przykre
Skończyć tę gonitwe? nie i basta

Dalej jazda, musisz kurwa gnać do przodu
Bo jak cię przegoniš to spierdolisz się ze schodów
Połamiesz sobie nogi, próżno tedy szukać drogi
Gdy ruszyć się nie możesz a nikt nie poda dłoni

Rzeczywistoć znienawidzona, chciałbym skonać
Przez bezdroża czarna zorza aspiracje chowa
Moja głowa, moje słowa, me poroża, no i prozak
Sucha, beznamiętna kora pokrywa jak skóra

Pasuje jak ulał, a gdy nadejdzie jesień
Spróchniałego mnie znajdziecie pod listowiem
Pokrytego szronem w cieniu cisu i tęsknoty
Za wiatem urojonym jak te wszystkie z mojej głowy




Być poetš swojej egzystencji?
Wiersze nie znoszš szuflad, ja też łaknę atencji
Przychodzš noce, odbite w tafli atramentu
Wtedy czuję masę lęku, że zabraknie epitetów

Kto porwie je przez komin mojej wyobrani
Pożre je i wzgardzi obliczem zimnych liter
Pochwyci je za grdykę jak przebudzona strzyga
Wcišgnie do leża, gdzie resztę łupów trzyma

Głęboko pod taflę, co słów rozlewa się Gehennš
W końcu wyjdš białe maski za swš Królewnš
Kiedy spotkam je na pewno i co wtedy będzie ze mnš
Czy w jawę trafię czy w rzeczywistoć sennš

Tak rozległš jak mogiły tonšce w konwulsjach
Gdy pochłania je próżnia znowu milczy wieta trójca
Czekam na swój pogrzeb, bo kiedy tam trafię
Do piekła poetów okradzionych przed rozstaniem

Z materialnym wiatem ze wszystkich alegorii
To rozkopię groby każdej z tych historii
By szukać metafor zagrzebanych pod zwłokami
Choć kurhany tak podobne, nie jestemy tacy sami

Swe wszechistnienie przecie każdy ukształtował
Nie swego losu kowal, to by było zbyt proste
Gdyby połamane miecze traktował za ripostę
wiat wymierza nam chłostę, oddamy mu co trzeba

Gdy do życia przywrócimy poezję rodem z piekła
Czas się brać do dzieła, nie ma na co czekać
Gdy zejdš aniołowie zaleje ich rzeka
Niespełnionych słów, które w naszym żywocie

Zalęgły się jak larwy, wykarmione przez agonię
Co ugięły się w pokłonie przed płaczšcš wierzbš
Jestem martwym poetš, a moje dziecko 
To szećdziesišt cztery wersy zapisane krwiš diablęcš
Zgłoś jeśli naruszono regulamin