Zostań [fanfik do Enzai].doc

(102 KB) Pobierz
Zostań

Zostań http://www.yaoi.pl/teksty/viewstory.php?sid=1531

autor: Vampircia

ostrzeżenia: +16

 

 

Jak co roku ludzie niecierpliwili się przed nadchodzącymi świętami. Upajali się perspektywą odpoczynku. Nareszcie mogli spędzić więcej czasu z rodziną, z dala od pracy. Oczywiście nie wszyscy mogli sobie na to pozwolić. Niektóre instytucje działały bez przerwy, ktoś musiał być pod ręką. Tak już skonstruowano społeczeństwo. Nie każdy zawsze otrzymywał to czego chciał.

- Przyszło zawiadomienie. – jeden ze strażników podał kopertę swojemu przełożonemu. Ten otworzył ją i przeczytał wiadomość.

- Tylko nie to, tylko nie to! – Durer zdenerwował się wyraźnie, czytając zawiadomienie.

- Odmówili panu urlopu? – spytał drugi strażnik.

- Właśnie nie! Dali mi go. Dali mi cholerne pięć dni wolnego!

Strażnik spojrzał na niego zmieszany.

- To źle? – spytał.

- Fatalnie! Założę się, że to jego sprawka. Zrobił to specjalnie.

Niższy rangą strażnik domyślał się, że chodzi zapewne o ojca Durera, ale mimo to, nie rozumiał wzburzenia blondyna.

- No przecież odpocznie pan. To chyba dobrze?

- Nie w tym roku. Zwali się cała rodzina. Dosłownie wszyscy. Będzie jeden, wielki zamęt.

Wcześniej jakoś udawało się unikać podobnej sytuacji. Owszem, rodzina przyjeżdżała na święta, ale nie wszyscy na raz. A teraz jednego dnia czekało go spotkanie ze wszystkimi braćmi, bratowymi, bratankami, nie wspominając o ciotkach, wujkach i innych. Przeszedł go dreszcz na samą myśl.

- Mamy na dziś zaplanowane jakieś tortury? – spytał chowając list do kieszeni.

- Chyba nie. Ostatnio spokój i nikogo nowego.

- Cholera, jak trzeba, to nigdy nie ma na kim odreagować. Znowu muszę coś zaimprowizować. – z tymi słowy odszedł nieco skwaszony.

 

Nadszedł ten upragniony (przez ogół) dzień dwudziestego piątego grudnia. Mimo, że Bollanet miał duży dom, Durer zastanawiał się jak zdoła pomieścić tych wszystkich gości. Przyszedł jako jeden z pierwszych, ale okazało się, że dziadek (pochodzący z Monachium) go wyprzedził.

- Witaj, Helmut. Ale ziąb, tyłek można sobie odmrozić. – wystękał starzec.

- Jestem Durer, nie Helmut. Helmut to był twój pies.

- Chodź, Helmut. Pokażę ci moją kolekcję martwych pająków.

- Nie, dzięki. Może później.

Z wyraźnym westchnieniem Durer usiadł na kanapie, czując już, że zapowiadają się bardzo długie święta.

- Napijesz się czegoś? – spytał go ojciec.

Durer popatrzył na niego wilkiem, wiedząc, że to przez niego znajduje się teraz w takiej sytuacji.

- Koniaku, dużo koniaku.

 

Niebawem pozostali zaczęli się zjeżdżać. Robiło się ciasnawo. Znaczy się, miejsca w pokoju starczyło, ale mimo to wydawało się, że jest dużo ciaśniej niż w rzeczywistości. Dwaj najstarsi bracia przyjechali z żonami i bachorami, których w sumie było sześć. O sześć za dużo. Gwóźdź do trumny wbiło pojawienie się ciotki Gertrude i jej białego pudla Fifi, z którym się nigdy nie rozstawała.

- Potrzymaj! Muszę się przywitać z twoim ojcem. – ciocia wcisnęła Durerowi pieska w ręce – Tylko uważaj, ma rozwolnienie.

W więzieniu był jak król, wszyscy musieli się go słuchać. Tutaj nie posiadał absolutnie żadnej kontroli. Czuł się osaczony i stłamszony. Stał się marionetką w rękach swoich zwariowanych krewnych. Gdyby chociaż Gerard przyjechał. Zawsze trzymali się razem, od najmłodszych lat. Może dlatego, że dzieliła ich mała różnica wieku. Gerard był starszy tylko o dwa lata. Choć i tak traktował swojego młodszego brata protekcjonalnie. Ale zawsze okazywał mu zrozumienie. Zdawał się najnormalniejszy ze wszystkich mimo, że traktowano go jak czarną owcę w rodzinie. Nie zrobił nic złego, ale zawsze jakoś się wyróżniał, a tego nie lubiano. Podczas gdy prawie wszyscy w rodzinie byli w jakiś sposób powiązani z policją i więziennictwem, on rzucił pracę strażnika, wyjechał i założył knajpę. Ojciec go nienawidził i nikt tak naprawdę nie wiedział czemu. Durer zaczynał się już martwić, że może Bollanet wcale go nie zaprosił. Jednak zazwyczaj robił to z grzeczności.

- Mamo, mamo, Lucien znowu dręczy kota! – krzyknęła najstarsza bratanica.

- Lucien, natychmiast zostaw tego kota!

Jak już wcześniej wspomniano, sześć bachorów, to o sześć za dużo. Ośmioletni Edouard umiał już robić gilotyny ze wszystkiego co mu wpadło w ręce, a pięcioletnia Isabelle ciągle zadawała głupie pytania.- Wujek, czemu masz takie dziwne plamy na ubraniu?

W tym momencie Durer zdał sobie sprawę, że niechcący oblał sobie winem nowiutką, białą koszulę. W końcu nie wytrzymał i poszedł na górę zaznać trochę spokoju. Położył się na łóżku, w pokoju gościnnym, a że wcześniej trochę wypił, szybko zasnął. Śniło mu się, że znowu ma nad wszystkim kontrolę i inni muszą go słuchać. Przyjemny sen przerwało mu pukanie do drzwi.

Zignorował to. Jeśli ktoś pomyśli, że go tu nie ma, to zostawi go w spokoju. Ale ktoś najwyraźniej był dociekliwy, bo usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Podniósł się, by powiedzieć coś niemiłego, ale zamilkł, gdy zobaczył kto wszedł do środka.

- Tutaj się schowałeś? A ja cię szukam po całym domu.

- Gerard...

- Ale się stęskniłem! – Gerard rzucił się bratu na szyję.

- Uh, mógłbyś się tak na mnie nie uwieszać?

- Kiedyś to ty się na mnie uwieszałeś.

- No właśnie: kiedyś.

Gerard nie zmienił się wiele. Z rysów byli do siebie podobni, ale Gerard miał brązowe włosy i niebieskie oczy. Usiadł obok Durera i wręczył mu paczkę.

- Kupiłem ci prezent.

Blondyn, zmieszany tym nagłym gestem, rozpakował paczkę i wyjął z niej wełniany szal o czarno-czerwonych barwach.

- Panują ostatnio duże mrozy, a ty zawsze byłeś lekkomyślny, więc stwierdziłem, że ci się przyda. – wyjaśnił starszy z braci.

- Dzięki.

- A ty wciąż sam? Czemu się nie ożenisz?

- Mógłbym o to samo spytać ciebie.

- Ale ja byłem pierwszy.

- Zejdź na dół, spójrz na tych idiotów z rozwrzeszczanymi bachorami, to sam sobie znajdziesz odpowiedź. Tak w ogóle działo się coś kiedy spałem?

- Pomyślmy. Edouard zgilotynował ulubionego pająka dziadka, więc dziadek urządził awanturę. Lucien znowu zaczął udawać Napoleona, a piesek cioci Gertrude zesrał się w salonie.

- Czyli nic godnego uwagi.

Gerard złapał brata za rękę żeby ściągnąć go z łóżka.

- Chodź, chyba nie będziesz tu siedział. Posiedzimy z nimi, a potem coś się wymyśli.

Gdyby kto inny poprosił, Durer pewnie by się nie zgodził, ale Gerard był kimś wyjątkowym. Razem zeszli na dół.  

Dwa dni grozy jakoś minęły. Bywało ciężko, ale wytrzymał. Mając świadomość, że zapewne nie czeka go nic podobnego aż do następnego roku, relaksował się leżąc na łóżku. Właściwie tylko częściowo na nim leżał, gdyż jego stopy znajdowały się na podłodze. Palił papierosa i gapił się w sufit. Nagle poczuł coś mokrego i ciepłego na palcach u stóp. Podniósł się i zauważył, że piesek cioci Gertrude liże mu stopy.

- Fifi, przestań go lizać, bo się jeszcze czymś zarazisz – ciotka przywołała zwierzę do porządku. Durer patrzył na nią z niedowierzaniem – Przyszłam się pożegnać, skarbie. – ucałowała go, pozostawiając po sobie ślady szminki i pudru.

Kiedy wyszła, Durer wytarł się z obrzydzeniem, ale cieszył się, że rodzina już się zbiera. Specjalnie podszedł do okna by zobaczyć odjeżdżający powóz. Jakiż to był piękny widok.

- Wreszcie spokój, co? – Gerard wszedł do pokoju.

- A ty nie jedziesz z nimi?

- Nie, ja zostaję na dłużej. Obecnie mam remont w knajpie, więc zrobiłem sobie wolne. Możemy dłużej pobyć razem. – Gerard wyłożył się z zadowoleniem na posłaniu, zakładając ręce za głowę.

- Nie sądzę. W poniedziałek wracam do pracy.

- No to przecież mogę cię odwiedzać.

I tak uczynił.

 

- To za co wypijemy? – Durer uniósł w górę kieliszek, podobnie jak jego brat. Kończyła się właśnie leniwa styczniowa sobota. Za oknem raz po raz zacinał to śnieg.

- Za to żeby dziadek przestał nazywać cię Helmut?

- Bardzo zabawne, pytam poważnie.

- A co ty proponujesz?

- Za to żeby Edouard zgilotynował Fifi.

- Popieram.

Kiedy opróżnili kieliszki, rozległo się pukanie do drzwi.

- Otwarte!

Jeden ze strażników wprowadził do środka młodego więźnia. Następnie zamknął za nim drzwi.

- Kazano mi posprzątać. – powiedział niepewnie chłopak.

- Nie musisz dziś sprzątać, Guys. – Durer uśmiechnął się z dziwną serdecznością – Możesz posiedzieć z nami.

Kiedy Durer był miły dla więźniów, czy raczej takiego udawał, znaczyło to, że planuje coś podłego. Gerard znał go bardzo dobrze, lepiej niż ktokolwiek inny. Nie zdziwił się, kiedy Durer przyparł Guysa do stołu i zaczął go molestować. Wsunął mu dłonie pod ubranie, obmacując brutalnie. Chłopak jęknął cicho, ale nie stawiał żadnego oporu. Tak, jakby dawno już stracił nadzieję, że może cokolwiek zdziałać. Durer nie zdjął z niego ubrania. Wolał się przyglądać. Z drwiącym uśmiechem kazał mu się rozebrać, co chłopak uczynił bez wahania, byle jak najszybciej mieć wszystko za sobą.  Gerard nie pochwalał takiego procederu, ale widział w swoim życiu już zbyt wiele, by się przeciwstawić. Po prostu stał i obserwował wszystko z beznamiętnym wyrazem twarzy. Durer w ogóle nie przejmował się jego obecnością.  Ponownie przyparł chłopaka do stołu i wziął siłą, na jego oczach. Nawet proponował mu by się przyłączył, ale Gerard odmówił. Z grobową miną spoglądał na łzy spływające po policzkach młodego więźnia. Na wykrzywioną w bólu twarz.  Durer nie uważał swoich poczynań za coś dziwnego. Dla niego świat był prosty. Dzielił się na tych, którzy mają kontrolę i na tych którzy tej kontroli podlegają. Podobnie sprawa się miała z seksem. Traktował go jak pojedynek, gdzie zawsze jest jeden wygrany, gdzie słabsza osoba cierpi, silniejsza triumfuje. Tylko Gerard znał przyczynę, tylko on wiedział, co spowodowało u jego brata takie podejście do życia. Dlatego nie próbował go zmienić, bo wiedział, że to bezcelowe. Zaakceptował go całkowicie. Nigdy nie umiałby go odrzucić.

Kiedy Durer skończył, wyrzucił zapłakanego chłopaka za drzwi, jak gdyby nigdy nic.

- Co się tak na mnie patrzysz? – spytał starszego brata – Dostają to na co zasłużyli.

- Przecież nic nie powiedziałem. - Gerard odparł spokojnie i wstał – Będę się już zbierał, ale jeszcze cię odwiedzę. Na razie. – założył kapelusz i wyszedł.

 

Rano Durera zastał w więzieniu pewne zamieszanie. Najwyraźniej coś go ominęło, a bardzo nie lubił gdy coś go omija, choć przecież nie mógł być na nogach dwadzieścia cztery godziny na dobę.

- Co się stało? – spytał jednego ze strażników.

- Belbet próbował uciec.

- Mam nadzieję, że go złapaliście.

- Oczywiście. Trzymamy go w sali tortur, stwierdziliśmy, że pan się tym zajmie.

Razem udali się do wspomnianej sali. Zamiast jednak od razu zabrać się do pracy, Durer rozkuł więźnia.

- Załatwię to na dziedzińcu. – wyjaśnił.

- Ale... jest przecież straszny mróz. – przejął się strażnik – Co jeśli zemrze z wyziębienia?

- To zemrze i więcej nie ucieknie. – Durer niezbyt delikatnie wyprowadził więźnia na zewnątrz. Belbet jak zwykle nie wiele miał na sobie. Długie włosy przysłaniały oczy i coś mamrotał od rzeczy, ale nikt nie przejmowałby się gadaniem obłąkanego.

Silnym ruchem Durer pchnął go na śnieg i dobył swojego bata. Zamierzał załatwić wszystko szybko i sprawnie, bo panował duży mróz, a on miał na sobie tylko mundur.

- Chyba już wspominałem, że nie zezwala się tu na żadne oznaki buntu. – to mówiąc wymierzył cios więźniowi. Uderzenie bata rozcięło skórę, podobnie jak każde następne.

Biczował go, mając przy tym niezły ubaw. Kropelki krwi barwiły na czerwono śnieg nieopodal. Belbet jednak nie krzyczał i znosił wszystko z zadziwiającym spokojem. Chyba przez te wszystkie lata zdążył się przyzwyczaić.

- Dobra, wstawaj! – Durer stwierdził, że wystarczy. Więzień jednak nie ruszył się – Powiedziałem „wstawaj”! – kopnął go, ale Belbet ani myślał wstać.

Durer miał już tego wszystkiego serdecznie dosyć. Bez wahania chwycił więźnia za włosy i pociągnął go do góry. Skończyło się to dla niego bardzo nieprzyjemnie. Belbet kopnął go w krocze i zaczął uciekać. Musiało minąć trochę czasu zanim Durer przestał zwijać się z bólu i podniósł się. Wyjął pistolet i strzelił w stronę uciekającego, ale chybił. Rzucił się w pogoń. Właściwie Belbet nie za bardzo miał dokąd uciekać, ale biorąc pod uwagę jego brak równowagi psychicznej, trudno było oczekiwać po nim logicznego działania.

Zbliżywszy się nieco bardziej do więźnia Durer wydał kolejny strzał, tym razem celny. Belbet upadł na śnieg, a szef straży spojrzał na jego zakrwawione ciało. Wyglądał na martwego. Zresztą trudno, by przeżył taki strzał.

- Nie żyje. – oznajmił wracając do budynku – Zabierzcie stamtąd jego ciało. I dajcie mi gorącej herbaty. Co za mróz.

 

Zgodnie z obietnicą Gerard wpadał od czasu do czasu do swego brata. Jednak zaczynał o niego coraz bardziej się martwić. Nie dość, że z każdym dniem Durera męczył coraz większy kaszel, to jeszcze dostawał gorączki. On sam twierdził, że nic mu nie jest i samo przejdzie, ale pewnego dnia prawie stracił przytomność na służbie i Gerard stwierdził, że musi wezwać lekarza.

- Poprosiłem waszego doktora, żeby cię zbadał. – zwrócił się do leżącego w łóżku brata, który nic nie odpowiedział. Najwyraźniej było mu już wszystko jedno.

- Czy mógłby pan zdjąć koszulę? – lekarz wyjął stetoskop, wyglądający jak słuchawka w postaci lejkowatej rurki i osłuchał pacjenta. Następnie wziął w palce jego nadgarstek i zmierzył mu puls – Czy przebywał pan ostatnio na mrozie bez odpowiedniego odzienia?

- Musiałem ścigać uciekiniera, my tu nie jesteśmy na wakacjach.

- Tylko spytałem. Długo pan go ścigał?

- A skąd mam wiedzieć? Nie goniłem go z zegarkiem w ręku. – Durera irytowały już te pytania.

Lekarz jeszcze zajrzał mu do gardła i przyjrzał się jego oczom. Następnie podał mu jakiś lek.

- Proszę to zażyć i nie wychodzić z łóżka. Wrócę tu za kilka dni. – doktor spakował swoje przyrządy do torby. Skinął na Gerarda, sugerując, że chce z nim porozmawiać na osobności. Oddalili się kawałek.

- I co mu jest? – spytał brat Durera z niepokojem.

- Zapalenie płuc. – oznajmił lekarz, niepocieszony, że musi postawić taką nieprzyjemną diagnozę.

Niepokój wzrósł, przekształcając się w strach. Pewnych rzeczy się nie zapomina, Gerard nigdy nie zapomniał, że jego matka zmarła na zapalenie płuc. Naprawdę miał nadzieję, że doktor się myli, ale nic na to nie wskazywało.

- Ale... wyzdrowieje, prawda?

- No cóż, to zależy jak silny jest organizm.

Wiele lat temu Gerard załatwił bratu tą pracę. Potem wiele razy się za to przeklinał, a teraz przeklinał się jeszcze bardziej.

- Czyli jakie daje mu pan szanse? – sam nie był pewien czy chce wiedzieć, ale żyć w nieświadomości też nie umiał.

- Trudno powiedzieć, to zależy od różnych czynników, ale nie znając dobrze jego organizmu, powiedzmy...., że pięćdziesiąt procent.

”Czyli jedna wielka loteria.” Pomyślał Gerard. Gdyby tylko mógł temu zapobiec. Ale rozważanie na ten temat nie miało teraz sensu.

- Dam panu listę zaleceń. Niech stosuje się do wszystkich. – powiedział doktor.

Gdy już Gerard go pożegnał, podszedł do łóżka i na nim usiadł, obserwując brata z bólem serca. Bardzo kaszlał i widać było, że czuje się fatalnie.

- Co ci powiedział? – spytał blondyn, gdy już udało mu się nabrać trochę tchu.

- Masz zapalenie płuc. – postanowił być szczery i nie owijać w bawełnę.

Przez moment Durer nie mówił nic, tylko wpatrywał się w niego, po czym zareagował w zupełnie niespodziewany sposób.

- No to się chłopaki w więzieniu ucieszą, jak wykituję. – stwierdził z sarkazmem i znowu dostał napadu kaszlu.

- A czemu miałbyś od razu wykitować? Będziesz leżeć w łóżku, brać lekarstwa i zobaczysz, że wszystko będzie dobrze. – poprawił mu pierzynę, żeby było mu jak najcieplej.

- Skoro tak twierdzisz...

- Nie martw się, zaopiekuję się tobą. Przy mnie wyzdrowiejesz. – starał się być dobrej myśli, ale wątpliwości pozostawały. Musiał jednak dać z siebie wszystko.    Śnieg padał za oknem. Pogoda nie zmieniała się, wciąż panował mróz. Była to bez wątpienia najmroźniejsza zima w Paryżu od 1797 roku, kiedy to całe miasto zostało sparaliżowane. Z powodu wielkiego zimna Gerard tym bardziej pilnował, by nie zgasło w kominku. Opatulił brata pierzyną, ale z powodu męczącej Durera cały czas gorączki nawet to niewiele pomagało.

- Zimno... mi... – stęknął chory, trzęsąc się z powodu dreszczy. Raz dygotał, raz się pocił. Albo było mu za zimno, albo za gorąco.

- Lepiej? – Gerard potarł jego ramiona – Zaraz dam ci coś ciepłego do picia.

Musiał mu pomóc usiąść i przytrzymać szklankę, żeby Durer dał radę się napić. W przeciągu zaledwie kilku dni osłabł strasznie. Czasami prawie tracił kontakt z rzeczywistością. Miewał halucynacje z powodu gorączki, majaczył coś, a Gerard nie mógł mu pomóc.

Gdy usłyszał pukanie do drzwi, nie spodziewał się, że po otwarciu zobaczy swego ojca.

- Tato...? – zdziwił się.

- Mój najmłodszy syn jest ciężko chory, a ty nie raczyłeś mnie nawet o tym poinformować? – wywarczał Bollanet.

Gerard zmarszczył brwi. Nie podobał mu się ten ton.

- Od kiedy to interesuje cię jego zdrowie?

- Od zawsze. A teraz przesuń się, tarasujesz mi przejście.

Wpuścił ojca do środka, aczkolwiek uczynił to niechętnie. Gdyby mógł, już piętnaście lat temu zabrałby Durera z dala od niego i już nigdy nie pozwalałby Bollanetowi się do niego zbliżyć. To on był źródłem całego zła. Wtedy jednak Gerard nie miał żadnej możliwości by temu zapobiec.

- Jak się czujesz? – Bollanet usiadł przy chorym.

Durer nie odpowiedział, tylko stęknął i przewrócił głową z boku na drugi bok.

- Nie pogadasz z nim. Nie widzisz, że ma gorączkę? – rzekł sucho starszy z braci.

Bollanet przyjrzał się przepoconemu i wymiętemu ubraniu Durera.

- Trzeba go przebrać. Podaj mi czystą koszulę. – polecił Gerardowi.

Bollanet oparł o siebie chorego i powoli zdjął z niego koszulę. Wtedy nastąpił przebłysk w umyśle Durera. Przed zmorzonymi chorobą oczami mignęło mu wydarzenie z czasów, gdy był nastolatkiem. Pamiętał te dłonie. Już dotykały go w podobny sposób, już rozbierały go kiedyś. To, co przez wiele lat spychane było w otchłań podświadomości, nagle wypłynęło na wierzch. Wszystkie stłamszone emocje i wspomnienia nagle znalazły ujście.

- Nie dotykaj mnie! – Durer krzyknął, próbując się wyrwać ojcu.

- Chciałem ci tylko zmienić koszulę.

- Zostaw! Zostaw mnie! Odejdź!

Już dawno nikt nie widział w oczach Durera takiego przerażenia. Gerard szybko podbiegł do łóżka, zaniepokojony wrzaskami brata.

- Co mu zrobiłeś? – spytał z wyrzutem ojca.

- Nic, zdjąłem mu tylko koszulę.

- Gerard! – rozległ się krzyk.

- Jestem tu. Co się stało? – starszy z braci wziął młodszego w ramiona.

- Zabierz mnie ze sobą... nie pozwól mu...

Gerard zdał sobie sprawę, że Durer majaczy, ale już kiedyś słyszał te słowa. Rozumiał już, co wywołało poprzednie krzyki.

- Wyjdź stąd. – rzucił groźnie ojcu.

- Co takiego?

- Wyjdź! Nie widzisz co narobiłeś? Myślałeś, że zapomniał? Że się pogodził?!

Bollanet spojrzał na Gerarda pełen pogardy, ale zdecydował się z nim nie kłócić.

- Nie myśl sobie, że możesz mi rozkazywać. Robię to tylko ze względu na niego. – to powiedziawszy Bollanet wyszedł.

Gerard objął brata raz jeszcze. Wciąż widział strach w jego oczach.

- Nie martw się, jesteś bezpieczny. Nikogo poza nami tu nie ma. – szepnął.

- On znowu to zrobi... zawsze to robi, jak jest pijany...

- Hej, to minęło. – Gerard wciąż szeptał kojącym głosem – To było dawno. Masz przywidzenia. On cię już nie skrzywdzi. Od wielu lat tego nie robił.

Mimo, że Gerard wcale nie stracił kontaktu z rzeczywistością, nagle sam poczuł się jak piętnaście lat temu. Wtedy tak samo obejmował brata, tak samo mówił mu kojące słowa. Ale wtedy było znacznie gorzej, wspomnienie gwałtu i poniżenia było wciąż świeże. Teraz stanowiło ono jedynie wzmocniony przez halucynacje zarys tamtych wspomnień. A jednak zło wyrządzone przez Bollaneta znów zawisło nad nimi jak cień.  

Nadszedł czas wizyty lekarskiej. Przez ostatnie dni niewiele się zmieniło. Gerard prawie nie sypiał. Starał się nie spuszczać brata z oczu. Martwił się o niego coraz bardziej. Musiał mu pomagać prawie we wszystkim, nawet w tak prostych czynnościach jak jedzenie, czy chodzenie do łazienki. Do tego powracające stany lękowe i gorączka nie ułatwiały sprawy. Co najgorsze nic nie zapowiadało poprawy.

- Podałem mu już chyba wszystkie możliwe lekarstwa. – oznajmił lekarz, odkładając stetoskop – Teraz prawie wszystko zależy od jego organizmu. Jak na razie nic się nie polepszyło.

- Jak to? Przecież robię wszystko zgodnie z zaleceniami. – zdenerwował się Gerard.

- Musi pan zrozumieć, że są rzeczy, na które nie mamy wpływu.

- On wyzdrowieje. – powiedział stanowczo.

Lekarz tylko westchnął i spakował rzeczy. Kiedy wyszedł, Gerard przygotował zimny kompres i przyłożył bratu do czoła. Durer oddychał ciężko. Miał zamknięte oczy, ale nie spał. Jego twarz lśniła od potu.

- Może mówić co chce, ale ja ciebie z tego wyciągnę. – wstał, by przynieść lekarstwa, gdy nagle poczuł dłoń brata zaciskającą się na jego nadgarstku.

- Czy ja umrę? – Blondyn spytał chwiejnym głosem. Sarkazm już dawno go opuścił.

- Nie, oczywiście, że nie umrzesz. W każdym razie nie w ciągu najbliższych lat.

- Gerard...

- Tak? – pochylił się nad chorym.

- Muszę ci coś powiedzieć.

- Co takiego?

Nagle Durer zaczął okropnie kaszleć i musiało minąć parę minut zanim mógł mówić dalej.

- Okłamałem cię... – stęknął - ...z tym zakładaniem rodziny. To nie dlatego, że mnie wkurzają bachory.

- O co ci chodzi? – Gerard zastanawiał się, czy Durer znowu majaczy, czy tym razem mówi świadomie.

- Nie chcę... zakładać rodziny, żeby... nie zrobić tego samego, co ojciec. – jego słowa zabrzmiały dziwnie, ale logicznie. Powoli Gerard zaczynał rozumieć, o co mu chodzi.

- Wcale nie byłbyś taki jak ojciec.

- Byłbym... nie rozumiesz... Tego się nie da kontrolować.

Gerard patrzył z bólem na brata. Nie chciał drążyć tego tematu.

- Wiesz, ja też nie zdradziłem ci prawdy. – szepnął, siląc się na uśmiech – Nie mam żony, bo... po prostu nie lubię kobiet. Nie pociągają mnie.

Chyba udało mu się odejść od tematu lepiej niż myślał, bo Durer niespodziewanie wybuchnął śmiechem. Nie jakimś gromkim śmiechem, ale stwierdzenie brata wyraźnie go rozbawiło. Gerard zaczął śmiać się razem z nim, ale wtem Durer znowu dostał ataku kaszlu.

- Prześpij się. To ci dobrze zrobi. – Gerard poprawił mu kompres i pogładził po twarzy.

 

Wizyta jednego ze strażników trochę go zaskoczyła. Zastanawiał się, czy go wpuścić ze względu na ciężki stan brata, ale stwierdził, że może fakt, iż ktoś się o niego martwi, poprawi mu humor.

- Ma pan pozdrowienia od całej straży. Bardzo nam pana brakuje i życzymy powrotu do zdrowia. Bez pana jest tak... no nie ma takiej dyscypliny. – strażnik czuł się skrępowany. Nigdy wcześniej nie widział swojego przełożonego w takim stanie. Durer patrzyła na niego przez wpół otwarte oczy i chyba naprawdę niewiele go obchodziło, co strażnik do niego mówi. – Moja żona upiekła dla pana ciasto. Położę na stole.

Gerard czekał aż strażnik sobie pogada i pójdzie. Na konwersację z Durerem i tak nie miał co liczyć. Żeby trochę ocucić brata, Gerard przemył mu twarz zimną wodą i zwilżył usta. Sądząc po minie strażnik poczuł się jeszcze bardziej nie na miejscu. Założył czapkę i pożegnawszy się, wyszedł.

- Widzisz? Potrzebują cię, więc musisz wyzdrowieć. – Gerard ostrożnie pomógł bratu wypić lekarstwo.

Zastanawiał się, kiedy to wszystko się skończy. Oczywiście miał na myśli dobry koniec. Złego nie chciał nawet brać pod uwagę. Zaprzysiągł sobie, że się nie podda.

 

W pokoju, poza braćmi, znajdował się jeszcze doktor i Bollanet. Stan chorego nie uległ żadnej poprawie i nawet Bollanet wyglądał na zdenerwowanego, kiedy lekarz badał jego syna.

- Pozwoli pan na chwilę? – lekarz i Bollanet wyszli za drzwi, nie zamykając ich.

Początkowo Gerard nie zwracał na nich uwagi, tylko siedział przy bracie i trzymał go za rękę, ale nagle usłyszał coś, co bardzo nim wzburzyło.

- Obawiam się, że teraz nie lekarza on potrzebuje, lecz księdza. – oznajmił doktor.

Gerard, zły i poruszony, podszedł do nich.

- Co to ma znaczyć? – spytał.

- Uspokój się, synu. Doktor ma rację.

- Rację w czym?

- Wiem, że ciężko to panu zrozumieć, ale pański brat umiera.

- Wcale nie umiera! Jak możecie spisywać go już na straty?! – wrzasnął Gerard i wszedł do pokoju, zamykając za sobą drzwi na klucz.

- Natychmiast otwieraj! – usłyszał, jak ojciec dobija się do środka, ale zignorował to.

- Mogą sobie wzywać księdza. Tutaj nikt nie wejdzie. – mruknął pod nosem i podszedł do brata. Widział w jego prawie nieobecnym wzroku ból i zwątpienie. Znowu się pocił i ciężko oddychał.

Przemył mu twarz mokrą gazą, podobnie jak szyję i ramiona. Cały czas starał się uśmiechać by dodać bratu otuchy. W słabym świetle świecy widział jego podkrążone oczy i bladą cerę.

- Boję się... – szepnął Durer.

- Nie masz czego się bać, bo jestem przy tobie. – Gerard ujął w dłonie jego rękę i ucałował. Przycisnął ją do swego policzka. Miał nadzieję, że brat nie widzi łez, które właśnie pojawiły się w jego oczach. Ucałował z osobna każdy palec jego dłoni.

- Dlaczego... jest tak zimno...

Gerard przytulił się do niego, by go trochę ogrzać.

- Śpij, poczujesz się lepiej. Spróbuj zasnąć. – bardzo delikatnie musnął jego usta swoimi, odgarnął mu z czoła mokre kosmyki – Kocham cię. – szepnął i przytulił się do niego.

 

Obudził się i zdał sobie sprawę, że całą noc spędził z głową opartą o ramię Durera. Spojrzał za okno. Na zewnątrz panowała piękna pogoda. Po wielu dniach śnieg wreszcie przestał padać i zza chmur wyjrzało Słońce. Jednak było za wcześnie by mógł mieć powody do radości. Przypomniał sobie o poprzedniej nocy i szybko przeniósł wzrok na brata. Durer wyglądał bardzo spokojnie. Aż za spokojnie jak na jego gust. Z trwogą przyłożył mu ucho do piersi i zaczął nasłuchiwać. Jakże wielka była jego ulga, gdy usłyszał miarowe bicie serca.

- Hej, obudź się. Obudź się. – poklepał go po twarzy.

Durer otworzył oczy i popatrzył na niego zaspanym spojrzeniem. Wciąż wyglądał na schorowanego, ale zdecydowanie lepiej niż poprzedniego dnia. Na dodatek przyłożywszy mu rękę do czoła, Gerard zauważył, że nie ma gorączki.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin