Daniken Erich von - Czy się myliłem.doc

(902 KB) Pobierz
Czy sie myliłem

ERICH VON DÄNIKEN

 

 

 

CZY SIĘ MYLIŁEM?

 

Nowe wspomnienia z przyszłości - Rozmowa z moimi Czytelnikami

 

 


Jednym z najmilszych doświadczeń w życiu

Jest być celem nie będąc trafionym.

Winston Churchill (1874-l968)

 

Przed mniej więcej dwudziestu laty napisałem swoją pierwszą książkę. W ciągu następnych dwóch lat od tego momentu proponowałem ją kolejno 25 (słownie: dwudziestu pięciu) niemieckojęzycznym wydawnictwom. Z miłą sercu regularnością po jakimś czasie znajdowałem w skrzynce na listy maszynopis z dołączonym do niego stereotypowym liścikiem zaczynającym się od słów: “Żałujemy bardzo... nie mieści się w naszym profilu...” itd. Wreszcie w odruchu rozpaczy wysupłałem ostatnie pieniądze, wsiadłem do mojego rozklekotanego volkswagena i pojechałem do Hamburga, aby zaproponować panu doktorowi Thomasowi von Randow, ówczesnemu redaktorowi działu naukowego tygodnika “Die Zeit”, wydrukowanie przynajmniej kilku fragmentów mojej książki. Doktor von Randow zaprotegował mnie telefonicznie w wydawnictwie Econ - u pana Erwina Bartha von Wehrenalp - i kilka dni potem znalazłem się w Dusseldorfie przed jego wielkim biurkiem. Spojrzał na mnie sceptycznie znad szkieł okularów i oświadczył:

- Możemy ewentualnie zaryzykować skromny nakład, powiedzmy: nie więcej niż trzy tysiące egzemplarzy.

W lutym 1968 Wspomnienia z przyszłości ukazały się na księgarskim rynku.

W tym czasie redaktorem naczelnym szwajcarskiego tygodnika “Die Weltwoche” był nieżyjący już dziś dr Rolf Bigler - młodemu podówczas Jurgowi Ramspeckowi podlegały materiały odcinkowe. (Pan Ramspeck jest dziś zastępcą redaktora naczelnego tego tygodnika.) Obydwaj panowie byli zafascynowani moją książką i przedrukowali ją w całości.

Wywołało to istną lawinę. W krótkim czasie w samej tylko Szwajcarii sprzedano 20000 egzemplarzy książki, sukces rozciągnął się poza granice mojego kraju na Republikę Federalną i Austrię. W marcu 1970 roku wydawnictwo Econ wypuściło trzydzieste wydanie Wspomnień, co dało w sumie 600 tysięcy egzemplarzy. Licząc z wydaniami kieszonkowymi i klubowymi Wspomnienia z przyszłości miały na samym tylko obszarze niemieckojęzycznym łączny nakład ponad 2,1 miliona egzemplarzy. Książkę przełożono na 28 języków, ukazała się w 36 krajach, na jej podstawie nakręcono flm pod tym samym tytułem. Po jego emisji w telewizji amerykańskiej, w Nowym Świecie wybuchła epidemia “Dänikenitis” (określenie magazynu “Time”). Poruszony przeze mnie temat “Czy nasi przodkowie byli świadkami wizyty z Kosmosu?” stał się powszechnym przedmiotem dyskusji.

Wraz z falą sukcesów pojawiła się również fala krytyki. W książce zatytułowanej Czy bogowie byli astronautami? profesor Ernst von Khuon zebrał artykuły siedemnastu naukowców. Część tekstów była jednoznacznie negatywna, część zaś utrzymana w tonie łagodnej przychylności. Od tego momentu na całym dosłownie świecie jak grzyby po deszczu pojawiać się poczęły książki żerujące na moim powodzeniu. Wśród nich zdarzały się produkty zupełnie żałosne. W telewizyjnych dyskusjach, prowadzonych nie wiadomo dlaczego pod szyldem audycji “naukowych”, bardzo często dochodziło do wypowiedzi niewiele mających wspólnego z naukowością. Jak powiada Norman Mailer: “Jeśli idzie o krytyków, to odnosi się czasem wrażenie, iż niektórzy mylą maszynę do pisania z krzesłem elektrycznym”. Ja tę egzekucję przeżyłem.

Czy pisząc Wspomnienia z przyszłości myliłem się w zasadniczych punktach?

Byłem - do czego każdy nowicjusz ma pełne prawo - naiwny, porwany tematem i o całe niebo mniej samokrytyczny, niż stałem się później w wyniku własnych rozważań i wskutek ataków całej rzeszy krytyków. Bardzo często dawałem się ponieść entuzjazmowi, aż nadto chętnie akceptowałem informacje, które wydawały mi się przydatne - przy późniejszych weryfikacjach bywałem jednak czasem niemile zaskoczony. Zdarzało mi się też oprzeć na pracach poważnych autorów naukowych, by zostać potem pouczonym, iż poglądy owego pana dawno już zostały podważone. Wskutek takich właśnie przypadków okrzyknięto mnie wszem i wobec autorem “podważonym”, odwieszając moje poglądy na wątłym haku. Haczyk tkwiący w tego rodzaju sądach podważających moje tezy był i jest nadal ten sam: otóż moi antagoniści - tak samo jak ja - reprezentują całkowicie osobiste poglądy i mają pełne prawo, tak jak i ja, przy nich pozostać.

Oto przykłady:

Napisałem wówczas o mapach tureckiego admirała Piri Reisa, które podziwiać można w pałacu Topkapi w Istambule, co następuje: “Równie precyzyjnie wyrysowane są tam wybrzeża Północnej i Południowej Ameryki”. Zdanie to zostało potem podważone, ponieważ istotnie kontury obu Ameryk widoczne są jedynie w ogólnych zarysach. Ta zaakceptowana przeze mnie korekta w żadnej jednak mierze nie odbiera mapom Piri Reisa ich sensacyjnego charakteru, ponieważ pokazują one linię brzegową Antarktydy, która przecież ukryta jest pod warstwą wiecznych śniegów i lodu. Jednym z czekających na odpowiedź pytań pozostaje, w jaki sposób tego rodzaju dzieła kartograficzne mogły powstać w czasach Kolumba.

Swego czasu zacytowałem informację, jakoby w Chinach znaleziono w jednym z grobów pod Szu-Szu fragmenty aluminiowego pasa, podczas kiedy de facto - taką wiadomość otrzymałem z Chin - chodziło o specjalnie hartowany stop srebra. Podobnie czas skorygował informację o prastarym żelaznym obelisku w Indiach, który nie ulega korozji mimo wystawienia na działanie atmosfery - obelisk zaczął w kilku miejscach rdzewieć, sam to widziałem.

W związku z postaciami, obrazami i wydarzeniami opisanymi w powstałym około 2000 lat przed Chrystusem sumeryjskim eposie Gilgamesz, zastanawiałem się, czy wspomnianej w nim Bramy Słońca nie należałoby łączyć ze słynną Bramą Słońca w Tiahuanaco na płaskowyżu boliwijskim, co byłoby potwierdzeniem tezy o pokonywaniu przez naszych praprzodków olbrzymich odległości. Wkrótce sam doszedłem do wniosku, że takie spekulacje to czysty wymysł: Brama Słońca z Tiahuanaco otrzymała swoją nazwę dopiero od współczesnych archeologów, a jak się nazywała przed tysiącami lat, nie wie nikt.

Podczas mojej pierwszej podróży do Egiptu w roku 1954, mój przyjaciel z akademika Mahmud Grand, mieszkający w Kairze, powiedział mi, że niewielka wysepka na Nilu w pobliżu Assuanu nazwana została Elefantyna, ponieważ widziana z lotu ptaka przypomina sylwetkę słonia. Informacja ta utkwiła w szarych komórkach dziewiętnastolatka prawdopodobnie dlatego, że już wówczas pasowała do mojego późniejszego spojrzenia na świat. Dziś wiem już, że obok tej południowej twierdzy granicznej Egiptu przechodziły po prostu wyprawy zdążające do Nubii na słoniach.

Wszystko to są przykłady pomyłek, których było w mojej pierwszej książce znacznie więcej, przyznałem się do nich, ale nie spowodowało to zawalenia się żadnego z zasadniczych filarów gmachu myślowego, jaki udało mi się stworzyć. Jeśli chodzi o tego rodzaju pomyłki, to trzeba zważyć, że w owym czasie stawiałem kroki po nie odkrytej ziemi. Postępowałem w moim odczuciu bardzo uczciwie, ponieważ każde pytanie zaopatrywałem przysługującym mu pytajnikiem, było ich w sumie 323. Moi jakże skrupulatni zazwyczaj krytycy raczyli tę okoliczność przeoczyć.

Przyjąłem zasadę, by w miarę możliwości informować tylko i wyłącznie o rzeczach, których sam dotknąłem, które sam widziałem i sfotografowałem. Jest to zasada, której nie trzymają się niekiedy nawet prace naukowe, jak przyszło mi się z czasem przekonać.

Istnieją także książki pisane przez naukowców i techników, które - w całości, bądź częściowo - potwierdzają moje tezy! Niechętnie, ale jednak potwierdzają. O tym, jak z Szawła można przemienić się w Pawła, opowiada w swojej książce Joseph F. Blumrich, który w okresie swego nawrócenia kierował wydziałem projektów NASA w Huntsville. Oto co pisze:

“Cała sprawa zaczęła się od rozmowy telefonicznej pomiędzy Long Island i Huntsville. Nasz syn, Christoph, opowiadał nam między innymi, tak na zasadzie co by wam tu jeszcze powiedzieć', że właśnie przeczytał niesłychanie interesującą książkę, którą my też koniecznie musimy przeczytać i w której chodzi o przybyszy z Kosmosu, którzy odwiedzili Ziemię. Tytuł miał brzmieć Wspomnienia z przyszłości. Autor? Nie jaki Erich von Däniken. Jako posłuszni rodzice poszliśmy za radą naszego oczytanego syna i zamówiliśmy rzeczone dzieło.

Jeśli o mnie chodzi, to zgodziłem się je zamówić, ponieważ wiem, że tego rodzaju książki zawsze są pasjonującą lekturą. Czasami są wręcz ekscytujące. W odległych czasach, krajach i regionach świata, o których niewiele wiemy, potrafią się dziać wspaniałe rzeczy. Jako inżynier zajmujący się od roku 1934 budową samolotów, od lat jedenastu zaś projektujący wielkie rakiety nośne i satelity, wiedziałem oczywiście z góry, że to wszystko brednie. Jasna sprawa! No i po jakichś sześciu czy siedmiu tygodniach nadeszła z Niemiec zamówiona książka, a z nią parę innych. - Cóż, Däniken może poczekać.

Kiedy przyszedł czas na niego, pierwsza zaczęła czytać moja żona. Dziś nie pamiętam już, co wtedy robiłem czy czytałem. Pamiętam za to bardzo dokładnie, że niezliczoną ilość razy przerywała mi moje niezwykle oczywiście ważne rozmyślania okrzykami zdziwienia i pełnymi entuzjazmu stwierdzeniami, że koniecznie, ale to koniecznie muszę tę książkę przeczytać! No i oczywiście przytaczała mnóstwo cytatów.

Ja tylko uśmiechałem się z wyżyn mojej wiedzy.

I tak na nasze piękne amerykańskie Południe zawitał listopad, a z nim dzień, kiedy nie mogłem już odkładać lektury Dänikena. Musiałem przynajmniej do niego zajrzeć i chociażby wyrywkowo przeczytać.

Było to wieczorem, gdzieś tak drugiego, a może trzeciego listopada. Nigdy nie zapomnę godzin spędzonych nad tą książką!

Czytam więc sobie, uśmiecham się i śmieję w głos, i powoli zaczynam się trochę złościć, że dałem się namówić na lekturę, bo przecież z góry wiedziałem, czego mogę się spodziewać!

Wtedy natrafiłem na to miejsce, gdzie Däniken pisze o przeżyciach proroka Ezechiela. Byłem zachwycony: nareszcie coś technicznego, coś, do czego mogę się ustosunkować na gruncie moich zawodowych doświadczeń. Wszystko wskazywało na to, że jest dostatecznie dużo szczegółów i będę mógł to sprawdzić! Wystarczy podejść do regału, wyjąć Biblię i udowodnić żonie i sobie samemu, dlaczego ten Däniken absolutnie nie może mieć racji.

Zamknąłem książkę, położyłem ją niezbyt delikatnie na stole i wyjaśniłem mojej zdumionej małżonce, co zaraz zrobię.

Takie było przynajmniej moje przekonanie.

Zacząłem znowu czytać, tym razem proroka Ezechiela, o którym do tego wieczora wiedziałem tylko tyle, że istniał. Zaraz w pierwszym rozdziale natrafiłem na zdanie: Ich nogi były proste, a stopa ich nóg była jak kopyto cielęcia i lśniły jak polerowany brąz. To był werset siódmy.

Dla lepszego zrozumienia tego, co teraz nastąpi, muszę wspomnieć pokrótce o mojej pracy zawodowej. Otóż w latach 1962/64 kierowałem grupą, która miała za zadanie znalezienie rozwiązań konstrukcyjnych dla nowych, nieznanych dotychczas wymogów i warunków. Jednym z zadań było przebadanie wsporników, na jakich osiadać by miał hipotetyczny lądownik księżycowy. Zaprojektowaliśmy sprężynujące łapy do jednorazowego użytku oraz 'stopy', których forma i wielkość gwarantowałyby odpowiednie rozłożenie ciężaru oraz stabilność w miejscu lądowania. Na koniec sporządziliśmy szczegółowe plany konstrukcyjne, wsporniki zostały wykonane w warsztatach i przeprowadziliśmy drobiazgowe próby. Z powodu tych prac, które ciągnęły się z przerwami około półtora do dwóch lat, wygląd tych elementów konstrukcyjnych był mi doskonale znany. Wsporniki zbliżonej konstrukcji mógł też obejrzeć każdy na zdjęciach bądź w telewizyjnych transmisjach z lądowania na Księżycu załogi Apolla.

Jak sobie to później uświadomiłem, Ezechiel musiał wszystko to, co widział, opisywać jako obraz. Mówi on o obłokach, żywych istotach i twarzach, ponieważ były to jedyne dostępne mu środki wyrazu. Nie miał świadomości technicznej, która pozwoliłaby mu rozumieć, co widzi i opisuje. Skoro więc widział coś jakby proste nogi i zaokrąglone stopy, to po prostu to w ten sposób opisał - nie wiedząc nawet, że dokonuje opisu technicznego w bezpośredniej formie.

A zatem to, co przeczytałem w siódmym wersecie Księgi Ezechiela, po raz pierwszy zawierało technicznie wykonalne i przynajmniej z pozoru poprawne rozwiązanie techniczne.

Uśmieszek zniknął mi z twarzy. Zapałałem ogromną ciekawością, bo zakładając, że ten opis jest rzeczywiście prawdziwy, to co można w nim jeszcze znaleźć? Przez jakiś czas wszystko szło łatwo i sprawnie. Jeśli nogi były rzeczywiście nogami, to nic łatwiejszego, jak przyjąć, że skrzydła były rzeczywiście skrzydłami, a mianowicie łopatami wirników nośnych, ramiona zaś były ramionami mechanicznymi. A jeśli to wszystko: skrzydła, ramiona, nogi i stopy naszkicować razem z fragmentem cylindrycznego korpusu, to otrzymamy twór, którego wygląd uzasadnia dezorientację proroka, przypisującego mu początkowo podobieństwo do człowieka, zastąpione później określeniem “istota żywa”.

Wielkim znakiem zapytania pozostał w końcu już tylko wygląd zasadniczego korpusu tego pojazdu kosmicznego. Opis Ezechiela przekazuje tylko jego optyczne podobieństwo do helikoptera. Szukałem i próbowałem. Razem z żoną porównywaliśmy teksty z różnych wydań Biblii, które mieliśmy w domu, i odkryliśmy kolejne opisy w dalszych rozdziałach Księgi Ezechiela. Nigdzie jednak nie znalazłem lepszych punktów zaczepienia dla szukanego przeze mnie rozwiązania.

Mój zapał był już na tyle mocny, że nie zniechęciłem się i nie powróciłem do negatywnego nastawienia, z jakim przystępowałem do lektury. Było już dobrze po północy, kiedy nagle przypomniałem sobie o pewnej nowej formie latającego pojazdu, z której opisem zetknąłem się przed laty. Rzecz była wręcz niesamowita: zastosowanie tej formy dosłownie z miejsca usunęło wszelkie wątpliwości co do kształtu opisywanego u Ezechiela pojazdu! Byliśmy podnieceni i znajdowaliśmy coraz to nowe fragmenty tekstu zgadzające się z domniemanym przez nas kształtem pojazdu kosmicznego. Nadal jednak nie mieliśmy decydującego dowodu. Otwartym pozostawało pytanie, czy taki twór zdolny jest do lotu? Sprawa jednak stała się już bardzo poważna.

Przede wszystkim zaraz następnego dnia dokonałem wstępnych obliczeń sprawności układu przy szacunkowo zakładanej wadze elementów. Już to pierwsze obliczenie okazało się rozstrzygające, ponieważ wynikało z niego jednoznacznie, że konstrukcja faktycznie jest wykonalna. Pozostała jeszcze cała ogromna praca obliczeniowa, niezbędna do tego, by w pełni udowodnić prawdziwość opisu. Zagłębiając się coraz bardziej w materię zagadnienia stwierdziłem, że opis podany przez Ezechiela jest nader precyzyjny. Był to dla mnie niezwykle emocjonujący i fascynujący okres.

Książkę Dänikena także przeczytałem do końca.

Z uśmiechem. Tyle że jego przyczyna była już zupełnie inna.

We Wspomnieniach z przyszłości pisałem: “Przyznaję, że spekulacja to materia poprzetykana wieloma dziurami. 'Brak dowodów' można powiedzieć. Przyszłość pokaże, ile z tych dziur można będzie zapchać”.

Kilka z nich można zapchać już teraz. Nie zdołałbym tego dokonać bez słów otuchy, bez przyjacielskich rad i pomocy. Szczególne podziękowania winien jestem profesorowi doktorowi Harry'emu Ruppe z Wydziału Technologii Kosmicznej Politechniki Monachijskiej, który służył mi wieloma cennymi wskazówkami. Panu Profesorowi Wilder-Smithowi dziękuję za umożliwienie mi zapoznania się z wynikami jego badań nad powstawaniem życia, które ukazały mi zaskakujące konsekwencje moich hipotez. Dziękuję profesorowi Ernstowi von Khuon za jego inicjatywę, by poddać moją teorię naukowej dyskusji. Przy okazji niniejszej książki moje szczególne podziękowania należą się profesorowi Rolfowi Ulbrichowi z Wolnego Uniwersytetu Berlińskiego za jego przekłady z rosyjskiego oraz profesorowi Dileepowi Kumarowi Kandżilalowi z Kalkuty, za jego wspaniały referat.

Publikując tę moją dwunastą z kolei książkę winien jestem jednak słowa podziękowania głównie i przede wszystkim moim wiernym Czytelnikom, od których otrzymałem dwanaście tysięcy listów, co dodało mi odwagi i zachęciło do dalszej pracy, ponadto czterdziestu dwóm wydawcom z całego świata, którzy podejmując na początku ryzyko wydania moich książek, obecnie czynią to z radością, ponadto kierującemu Wydawnictwem Bertelsmann panu Peterowi Gutmannowi, pod którego skrzydła obecnie powracam. Dziękuję mojemu współpracownikowi Willemu Dunnenbergerowi, który okazał się wspaniałym towarzyszem podróży i znakomitym tropicielem śladów w różnych bibliotekach. Dziękuję Ulrichowi Dopatce z głównej biblioteki uniwersytetu w Zurychu, który potrafił wyczarować dla mnie najbardziej nieosiągalne woluminy. Dziękuję mojej żonie Elisabeth, która po z górą dwudziestu latach naszego małżeństwa nadal z pogodną wyrozumiałością znosi wszelkie zamieszanie w naszym domu.

Pierwsze zdanie Wspomnień z przyszłości brzmiało: “Napisanie tej książki wymagało pewnej odwagi - przeczytanie jej wymaga odwagi nie mniejszej”.

Jest to również mottem Nowych wspomnień z przyszłości. Chciałbym jeszcze przekazać Państwu na drogę słowa Goethego: “Przeciwnicy sądzą, że nam zaprzeczają powtarzając swoje zdanie i nie zważając na nasze!” Feldbrunnen, w czerwcu 1985 r

 

I. NOWE WSPOMNIENIA Z PRZYSZŁOŚCI

 

Przyszłość ma wiele imion.

Dla słabych jest czymś nieosiągalnym.

Dla bojaźliwych jest czymś nieznanym.

Dla odważnych jest szansą.

Victor Hugo (1802 -1885)

 

Młody człowiek w mundurze US Air Force nie był zbyt rozmowny. Krótko i zwięźle, a zarazem z wyczuwalną niechęcią odpowiadał na moje podyktowane ciekawością pytania. Było to o ósmej rano drugiego sierpnia 1984 roku. Jechaliśmy Colorado Highway 115. Mój milczący kierowca wprowadził chevroleta na asfaltową, krętą, górską trasę. Nie pytając go o nic, sam stwierdziłem spoglądając na licznik, że ujechaliśmy pięć kilometrów, zanim dotarliśmy do niepozornego budyneczku - Cheyenne Mountain Complex. Przed niewielkim budynkiem rozciągał się olbrzymi parking. Gdzie się podziali kierowcy tych niezliczonych samochodów?

Przy wejściu do tego niedużego budynku powitała mnie pani K. Cormier, wiceszef wydziału US Space Command do spraw kontaktów ze środkami masowego przekazu. Wzięła moją torbę i aparaty fotograficzne i przekazała je sierżantowi, który prześwietlił je, jak podczas rutynowej kontroli bezpieczeństwa na lotniskach. Sprawdzono mój paszport, a potem do tropikalnej koszuli przyczepiono mi na wysokości piersi plakietkę z numerem i datą. Po przejściu tunelu rentgenowskiego i dwojga drzwi z drucianej siatki, które otwierały się i zamykały bezszelestnie, wdrapaliśmy się do zielonego wojskowego autobusu, który zakręciwszy elegancko wjechał do rzęsiście oświetlonego tunelu w skale. Wkrótce zatrzymał się przed prawdopodobnie największymi i najgrubszymi drzwiami sejfu na świecie: to wysokie na trzy metry, szerokie na cztery, grube na metr i osadzone w granicie stalowe monstrum waży 25 ton! Po kolejnej kontroli dokumentów otworzyły się niecałe trzydzieści metrów dalej kolejne drzwi tego samego kalibru. Zafascynowany przypatrywałem się, jak bezszelestnie otwierają się i zamykają.

- Te napędzane hydraulicznie i elektromagnetycznie drzwi zamykają się hermetycznie w ciągu zaledwie 7 sekund - wyjaśniła pani Cormier.

Zdumiony stanąłem w wykutym w skałach podziemnym hangarze, w którym z powodzeniem można by dokonywać przeglądu kilku jumbo jetów równocześnie. Dowiedziałem się, że z masywu górskiego wykruszono za pomocą materiałów wybuchowych siedemset tysięcy ton granitu, ilość, którą w przypadku wątpliwości spokojnie można zaokrąglić w górę, ponieważ tutaj wolą raczej nie dopowiedzieć niż przesadzić. Żeby nic się nie zmarnowało, wydobyto te masy granitu na zewnątrz, gdzie posłużyły jako podłoże dla parkingu na skalistym terenie.

Ściany i sufity tuneli, sztolni łącznikowych i hal zabezpieczone są stalowymi siatkami przed osypywaniem się skał, aby zaś uodpornić na tąpnięcia same skały, wbito w granit 11 tysięcy stalowych bolców o długości dochodzącej do 11 metrów.

Jest to jedna z najpotężniejszych i najmniej znanych współczesnych budowli. Składa się z piętnastu trzypiętrowych stalowych konstrukcji, spoczywających na 1319 stalowych sprężynach, z których każda waży pół tony. “Domy” tej stalowej technicznej wioski nie mają żadnego bezpośredniego kontaktu ze skałą, nie stykają się też ze sobą nawzajem. Elastyczne połączenia mają za zadanie wytłumienie wszelkich ewentualnych wstrząsów powstałych w wyniku trzęsienia ziemi bądź eksplozji atomowej i zagwarantowanie swobodnego “pływania” budowli.

Podczas zwiedzania centrum przestałem się też dziwić, do kogo mogą należeć te niezliczone samochody na parkingu: ich właściciele stanowią sześciotysięczną armię Space Command, z której kilkaset osób pracuje w podziemnym centrum dowodzenia w górach Cheyenne pod Colorado Springs, czyli w mózgu amerykańskiej sieci kontroli przestrzeni kosmicznej.

Pani Cormier powiedziała coś do telefonu. Jak za sprawą zaklęcia Alibaby “Sezamie, otwórz się!”, płynnie otwarły się jakieś drzwi i weszliśmy do zaciemnionego pomieszczenia. Na dwóch poziomach siedziało tam kilkunastu mężczyzn mających przed sobą ekrany monitorów i komputerowe klawiatury. Na lekko ukośnej ścianie widniały zarysy kontynentów poprzecinane delikatnymi, rozgałęziającymi się liniami.

 

Gdzie jest salut 6?

 

- Co tu się odbywa? - spytałem pełniącego służbę oficera, kiedy moje oczy oswoiły się już z tym dziwnym światem.

- Kontrolujemy orbity wszystkich satelitów krążących wokół Ziemi - brzmiała odpowiedź.

- Wszystkich? Nie tylko waszych...?

- Nie. Nie przesłyszał się pan. Wszystkich! - uśmiechnął się oficer.

- Czy możemy przeprowadzić jakąś próbę?

- Bardzo proszę. Na pewno nas pan nie zaskoczy.

- W takim razie proszę powiedzieć, gdzie jest teraz Salut 6?

Oficer nachylił się do jednego z kolegów i szepnął mu coś do ucha. Kilka uderzeń w klawisze i na wielkim ekranie pojawiła się krzywa, która wydłużała się w ślimaczym tempie.

- Salut 6 to nie satelita, tylko stacja orbitalna, z którą wielokrotnie łączyły się już inne radzieckie pojazdy kosmiczne - wyjaśnił mój oficer, kiedy patrzyliśmy na krzywą obrazującą orbitę. - Wystrzelono ją 29 września 1977 roku.

Punkt na końcu krzywej zatrzymał się.

- Widzi pan, to obrazuje obecną pozycję stacji Salut 6. Znajduje się ona teraz dokładnie nad Węgrami.

- Czy to są symulowane obliczenia przypuszczalnej orbity, czy też Salut 6 naprawdę porusza się po orbicie wyznaczonej przez tę wydłużającą się powoli krzywą?

- Jest to aktualny czas i aktualna pozycja - powiedział oficer uśmiechając się wyrozumiale.

Dowiedziałem się, że “tam w górze” znajduje się ponad 15 tysięcy obiektów, wliczając w to fragmenty rakiet i inny złom kosmiczny. Po regularnych orbitach krąży natomiast wokół Ziemi 5312 satelitów. Oficer z dumą pokazuje mi jedyny w wolnym świecie Space Catalogue, katalog kosmiczny, który wygląda niemal jak staroświecki re jestr; ujęte w nim jest szczegółowo każde wystrzelenie kolejnego satelity oraz moment jego ponownego wejścia w atmosferę.

Oczywiście nie ma tutaj urzędników w zarękawkach. Wszystko jest skomputeryzowane. Bank danych US Space Command nie ogranicza się do zwykłego katalogowania satelitów, zawarta jest w nim także pełna ich charakterystyka: czy jest to satelita cywilny, czy wojskowy, jakie jest jego przeznaczenie, czy ma stałą orbitę, czy wszystkie urządzenia na pokładzie funkcjonują prawidłowo? Zaś za jednym naciśnięciem guzika ekrany pokazują pozycje wszystkich 5312 satelitów w dniu 2 sierpnia 1984 roku! Od tego dnia trochę ich zresztą przybyło...

Komputery potrafią pokazać nie tylko stan na dziś. Za pomocą specjalnego kodu można uzyskać symulację przyszłych pozycji w dowolnym dniu. Kiedy na początku 1983 roku radioaktywny satelita radziecki Kosmos 1402 zaczął się zataczać na swojej orbicie, zespoły komputerów US Space Command w mgnieniu oka obliczyły, w którym miejscu wejdzie w atmosferę, i podały ewentualny rejon jego upadku. Jak się dowiedziałem, przedmioty o średnicy około jednego metra mają 59 szans na przedostanie się przez gęste warstwy atmosfery. Większe rozpadają się na kawałki i na ekranach monitorów wygląda to tak, jakby nastąpił atak rakietowy z powietrza.

Pierwszym wymiarem, w jakim poruszał się człowiek, był ląd, potem morze, potem powietrze, dziś jego “żywiołem” staje się Kosmos. Rosjanie mają pod tym względem nieporównanie bogatsze doświadczenia od Amerykanów. Gdyby policzyć godziny i dni, Rosjanie od roku 1977 mieli swoich kosmonautów na orbicie przez całe sześć lat, Amerykanie natomiast zaledwie 300 dni.

 

Tam, gdzie utopia staje się rzeczywistością

 

W stalowym centrum dowodzenia w górach Cheyenne utopia dawno już stała się rzeczywistością. Cała armia najwspanialszych matematyków, nawet gdyby składała się z samych Einsteinów, przez lata nie zdołałaby dokonać tego, co za sprawą komputerów zabiera kilka sekund. Kiedy jakiś radziecki szpieg kosmiczny podleci zbyt blisko amerykańskiego satelity, komputery w mgnieniu oka wszczynają alarm.

Space Command ostrzega również zaprzyjaźnione państwa, od Japonii przez Europę aż po Indie, mające swoje satelity na orbitach wokółziemskich. Tu wylicza się bezkolizyjne orbity przekazując dane instytucjom cywilnym i wojskowym. Również daty startu i orbity promu kosmicznego pochodzą z tej granitowej góry. W Kosmosie panuje spory ścisk, więc bezkolizyjne orbity są w cenie. Dzięki szybkiej informacji STS 4 wyminął w odległości 12 km odłamek rakiety, zaś STS 9 przeleciał o 1300 m od wraka jednego z satelitów radzieckich.

Kontrola najbliższego Ziemi obszaru Kosmosu jest szczelna. W roku 1984 NASA zgubiła dwa umieszczone na orbicie przez prom kosmiczny stosunkowo małe satelity. Space Command odnalazła je w mgnieniu oka.

Przekazano mnie kolejnemu oficerowi.

- Witamy serdecznie - powiedział. - Na naszej załodze spoczywa wielka odpowiedzialność. Bardzo proszę, aby nie przeszkadzał pan nikomu... i proszę nie mówić zbyt głośno.

Znajdowaliśmy się w centrum wczesnego ostrzegania. Panowała tu atmosfera wielkiej biblioteki uniwersyteckiej, tyle że nie było tu książek, lecz komputery i ekrany monitorów, zaś całe pomieszczenie było zaciemnione i zaopatrywane w przefiltrowane, pozbawione bakterii powietrze, czystsze niż gdziekolwiek na świecie.

Do tego momentu żyłem w mylnym przeświadczeniu, że płynący w zanurzeniu okręt podwodny jest niemożliwy do wykrycia. Tutaj przekonano mnie, że jest inaczej: tak jak można dokładnie ustalić pozycję każdego satelity czy jego odłamka, tak można zlokalizować dowolny okręt podwodny, niezależnie, czy stoi na kotwicy w jakimś porcie, czy płynie w zanurzeniu po dowolnym morzu świata. Jest tylko jeden wyjątek: jak dotąd nie udawało się wyśledzić bardzo małych łodzi, powiedzmy jednoosobowych. Jestem pewien, że tylko do czasu.

- Mamy system czujników rozmieszczonych na wszystkich kontynentach, pod wodą i w Kosmosie - wyjaśnił mi oficer. - Czujnikom tym, wiązce szukającej, jak w urządzeniach radarowych, czy też detektorom podczerwieni na satelitach, nie ujdzie żaden start rakiety nawet wówczas, gdyby część z nich została uszkodzona. Same czujniki rozmieszczone w Kosmosie dostarczają przez okrągłą dobę około 20 tysięcy informacji. Gdy tylko jakiś czujnik zarejestruje coś niezwykłego - może to być też wybuch wulkanu czy pożar buszu - z szybkością światła przekazuje tę informację do centralnego komputera, a więc bezpośrednio tutaj, do ośrodka wczesnego ostrzegania. Komputer analizuje meldunek i wyświetla szczegóły bezpośrednio na tych pięciu wielkich ekranach. Dla unaocznienia szybkości działania podam panu przykład. Balistyczny atak rakietowy trwa, w zależności od miejsca stacjonowania odpalanej rakiety, do 1800 sekund, w tym czasie pociski dotrą do kontynentu amerykańskiego. Jeśli założymy, że rakiety wystrzelono z okrętu podwodnego, to w zależności od pozycji tego okrętu czas na ostrzeżenie może się skrócić nawet do 600 sekund.

Komputery podają nam od razu, które czujniki zgłosiły dane zdarzenie, wyświetlają czas startu, dokładną pozycję, z jakiej wystrzelono rakietę, szybkość startową, kierunek lotu, o jaki typ rakiety chodzi i mnóstwo innych szczegółów. Jeśli mamy stąd wysłać sygnał ostrzegawczy, musimy mieć całkowitą pewność, że nie chodzi o jakieś zakłócenia techniczne czy fałszywy alarm...

- W jaki sposób to stwierdzacie?

- Mamy tu telefony bezpieczeństwa. Nie trzeba wybierać żadnego numeru. Wystarczy podnieść słuchawkę, a po drugiej stronie od razu odzywa się właściwa placówka. Mamy takie połączenia ze wszystkimi ważniejszymi ośrodkami dowodzenia. Gdy komputery wyświetlają na ekranach dalsze szczegóły, my już siedzimy przy telefonach. Musimy się upewnić, że ośrodki dowodzenia na Grenlandii, na Alasce czy w Arabii Saudyjskiej mają te same informacje co my. Jednocześnie komputer wysyła zapytania do innych typów czujników (wszystko to jest już zaprogramowane), które reagują na przykład nie na podczerwień, ale na poziom promieniowania czy na bodźce optyczne...

- Chce pan przez to powiedzieć, że wiecie od razu, czy dana rakieta jest uzbrojona, czy też nie? - zapytałem.

- Przecież musimy! W jaki sposób moglibyśmy inaczej odróżnić atrapy od prawdziwych głowic?

Zaniemówiłem. Niedoinformowany obawiałem się dotąd, że jedna jedyna omyłkowa wystrzelana rakieta może wywołać trzecią wojnę światową, i aż do tej chwili sądziłem, że jeden zwichnięty komputer może wciągnąć cały świat w atom...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin