Knut Holst - Bażant.pdf

(6486 KB) Pobierz
412404486 UNPDF
KNUT HOLST
BAŻANT
Siedział na skraju lasu i spoglądał na łagodnie rozciągają-
cy się przed nim krajobraz w dolinie, przejrzysty i spokoj-
ny w świetle zapadającego zmierzchu, zwykły krajobraz.
Odróżniał wyraźnie zarysowane detale. Jakby patrzył na
obraz, który wisiał w tym miejscu od lat i obok którego
przechodziło się dotąd obojętnie. Spostrzegł w nim linie i
zarysy, które nagle wydały mu się czymś oczywistym. Wpro-
wadziło go to w nastrój lekiego podniecenia. Całość harmo-
nijnie się zlewała, a on był jakby szkłem, w którym wszy-
stko wyraźnie się odbijało.
Życie jest zwykłą rzeczą. Prostą. Nieskomplikowaną.
Jest bardzo przejrzyste.
Dobiegł go dźwięk. Szczekanie psa od strony zabudowań,
tętent na kamiennym moście, głosy ludzkie. Zwyczajne,
oczywiste odgłosy.
Czyż to nie samochód na drodze? Jasnoniebieski? Po-
wiódł za nim wzrokiem. Tak, samochód. Nie musiał to jed-
nak być właśnie tamten samochód. A nawet gdyby to był
właśnie tamten samochód. Gdyby? Wszystko można by wy-
jaśnić w trzech słowach. Załatwić zwykłymi słowami.
Źdźbło trawy łaskotało go w łokieć, sięgnął po nie. Rę-
ka dotknęła czegoś przelotnie, skurczyła się, zamarła. Strzel-
ba. A więc? Nie było w niej nic niezwykłego. Chyba tylko
to, że była stosunkowo nowa. Solidny kaliber, dwunastka,
dwururka. Ręka posuwała się dalej i natrafiła na stal. Przez
moment miał uczucie, że strzelba to długi czarny owad,
który ułożył się tuż obok niego tak, by czuł chłód ziejący
od niego. Czarny chłód.
412404486.002.png
Wszystkiemu winne było chyba zmęczenie. O tej porze
roku zwykle czuł się bardzo zmęczony. Strzelba była dosko-
nała, no i użyteczna. Czy kiedyś miał coś przeciwko strzel-
bie? No? Leżał sobie teraz najspokojniej w świecie i zupeł-
nie naturalnie. Wszystko było bardziej naturalne niż przy-
puszczał. Bardziej proste.
Samochód znikł w dole. Postanowił jeszcze chwilę posie-
dzieć, a potem przecież zawsze jeszcze mógł... to i owo... to
co najważniejsze... To prosta sprawa. Kilka kroków do la-
su, za pierwszy zwalony wichrem pień, nieumyślny strzał.
Po prostu. Tak.
Słychać było cykanie świerszcza.
Leśny gołąb zagruchał.
Przygryzał źdźbło trawy, nagle drgnął, bo tuż za nim w
trawie poderwał się bażant. Nie spojrzał w tę stronę. Znał
bażanta na pamięć. Przez chwilę czuł wyraźnie chłód czar-
nej stali leżącej w trawie. Opanował się i znów żuł trawę.
Bażant... bażant... tak.
Zwykła nazwa ptaka. Takie nic. Zwyczajne zero.
A przecież od zwykłego nic, zwyczajnego zera wszystko
się zaczęło... tak się zaczęło, teraz myśl o tym znów powró-
ciła. Trzeźwo do tego podszedł, jak do czegoś, co było już
poza nim, a jednak jeszcze powróciło. Dreszcz nim wstrząs-
nął. Piekielny bażant. Jasna cholera!
Poruszył się. Nie pomogło. Powróciło. Lecz z pewnością
wnet minie, jak morska choroba. W końcu wszystko się
wyjaśni. Nadejdzie spokój. Oczywiście. Przecież nie może
być inaczej.
Krajobraz leżący przed nim jakby zasnuła mgła.
No tak.
To zmęczenie. I tamto. Wnętrze. Tempo. Tak nagle-
Tak...
Nagle zobaczył wszystko jak na dłoni.
Pierwsze polowania stanęły mu przed oczyma. Niewie-
le miał lat, gdy pierwszy raz wziął udział w polowaniu na
bażanty. Nie czynił tego dobrowolnie, ojciec zabrał go z so-
bą. Jak psa. Zresztą jako jedynego psa. Musiał naganiać
i aportować, znajdywać zastrzelone brązowe kłębki na do-
412404486.003.png
okolnych polach. Dobrze się z tego zadania wywiązywał,
lecz nigdy nie znajdywał w tym przyjemności. Paraliżował
go strach, a jednocześnie nogi niosły go, postanowiły zro-
bić z niego dzielnego naganiacza. Pędziły naprzód, myśli
zaś pozostawały przy brązowych kłębkach, w których by-
ła jednocześnie śmierć i życie, były bowiem ciepłe choć
bezwładne. Ojciec strzelał celnie, nie pudłował. Nie mia-
ło to jednak wielkiego znaczenia. Najgorsze były same
kłębki. I tragedia poprzedzająca ów moment, gdy stawały
się kłębkami. Tragedia dźwięków. Nigdy nie przywykł do
jęku skrzydeł, gdy ptak zrywa się do lotu. Ale i to jakby
go niewiele obchodziło. Szokowało go to, gdy był dzieckiem.
A potem strzał, który brutalnie przerywał ucieczkę. I upa-
dek, zabity ptak spadał jak kamień na ziemię. Ptak spadał
w zarośla lub drzewa, przedzierał się przez gałęzie, jak
uderzenie młota. Stawał jak wryty, zapierało mu dech,
obezwładniało. Upadł. Ojciec wypalił od nowa. Nogi niosły
chłopca w miejsce, gdzie czekał na niego kłębuszek broczą-
cy krwią, okaleczony, w barwach strachu. Zawsze chwytał
go za nogi. Jak kurę. Była to zresztą kura. Swego rodzaju.
Kura kłębuszek. Ptak-kłębek.
Jeden jedyny raz słyszał matkę, zabierającą głos na temat
polowań: — Czy to odpowiednie dla chłopca? „Nauczy
się" — brzmiała odpowiedź.
Nauczył się. Nauczył się wszystkiego. To co wiąże się z
polowaniem. Nauczono go tego.
Wychodzili każdej niedzieli, myśliwy i naganiacz. Mało .
kiedy się bawił, musiał od tej myśli odwyknąć. Musiał wy-
konać swoje obowiązki. Pilnować swego, uczyć się. Szli w
milczeniu przez wysoką, sztywną trawę, która kłuła w oczy,
gdy się nieco pochylił. Pośród traw rozciągały się połacie
czerwonej naparstnicy. Siedziały na niej muchy błyszczą-
ce zielenią i kołysały się. Raz jeden popadł w zadumę nad
nimi, lecz ojciec natychmiast wyczytał zadumę w jego
oczach i rzekł oschle: — No, ty! — i ruszyli dalej. Na po-
lowanie.
412404486.004.png
POLOWANIE, tak — słowo to przepełnione było okrop-
nością. Wówczas. Przypominało w sposób nieprzyjemny
o uboju *. Mroczne sylaby, które rodziły panikę. Okazji
było sporo. Ubój odbywał się bowiem u nich często, bardzo
często, częściej niźli wymagała tego potrzeba, co najmniej
jakby to był sport. Ojciec był dobrym rzeźnikiem i sąsiedzi
często go zatrudniali, gdy tylko mu czas na to pozwalał.
Przy ławie rzeźnickiej był w doskonałej formie, wykony-
wał pracę sprawnie, szybko i spokojnie. Był panem siebie,
nożem i strzelbą po mistrzowsku władał. Był wirtuozem za-
bijania.
Z chłopcem rzecz miała się inaczej, ojciec dostrzegł to od
pierwszej chwili. Chłopiec był wrażliwy, ustępował. Trzeba
go więc było hartować. Świadomie. Krok za krokiem. Ojciec
uczepił się myśli, że chłopca trzeba przeformować, trzeba
nauczyć go tego, czego nie dała mu natura. Był gruntowny,
w tych jak i w innych rzeczach. Miał osiągnięcia, nauczył
się sam tego. Na ogół wiodło mu się we wszystkim. Taką
miał metodę, potrafił czekać. Czekać w nieskończoność. Za-
dowalać się drobnymi postępami. Drobnymi potwierdzenia-
mi swojej władzy. Swojej racji.
A więc mógł też poczekać z chłopcem, był pewien, że to
się opłaci. Na dłuższą metę... Trwał w niemej cierpliwości,
wynajdywał dla chłopca coraz to coś nowego, uczył go sztu-
ki zabijania maleńkimi etapami. Najpierw chłopak był wi-
dzem podczas uboju. Ojciec zmusił syna do tego. Bacznie
pilnował, by syn był przez cały czas obecny. Gdy chłopiec
podrósł, ojciec bez uprzedzenia dał mu pewnego dnia sie-
kierę do ręki i prosił, by poszedł do kurnika przynieść na
obiad kurzego mięsa. Chłopiec odmówił, nie nadawał się
do tego. — Nie potrafię! Nie mogę... ciemno tam. — Pój-
dziesz — powiedział ojciec. Może przecież spróbować, gdy-
by zaszła konieczność, może uderzyć kilkakrotnie. Potrafi
chyba zabić kurczaka?
Zrobił, jak ojciec kazał. Uderzył kilkakrotnie siekierą i
ronił łzy, lecz nie mógł przecież wrócić do domu bez kur-
412404486.005.png
czaka. Następnym razem poszło lepiej, wreszcie zabijał jed-
nym uderzeniem. Odkrył, że można nad tym przejść do po-
rządku dziennego, uderzając jakby we śnie. A może meto-
da była mimo wszystko nieodpowiednia. Zabijał dość spraw-
nie, lecz był jakby nieobecny duchem. Podczas zabijania
nie myślał o ptactwie. W przeciwnym razie ogarniała go
panika. Wybuchała z bezgłowych drgających kłębków mię-
sa. Zarażała go.
Potem przyszła kolej na ubój świni. Musiał być obecny,
musiał coś przytrzymać, biegł z miską lub wiadrem, w du-
żych szarych torebkach przynosił mąkę, by wsypać ją do
krwi parującej w korycie. Krew dymiła, parowała, stygła
powoli. Mieszał. Stał jakby w malignie i mieszał kijem w
mrocznej, ciemnej czerwieni, która buchała ze świni jak
z pompy. Razem z ogłuszającym rykiem. Ryk krwi, wszę-
dzie. Dokoła. Musiał to robić. Musiał się przyuczyć.
Po konfirmacji wiedział, że następnym razem będzie na
niego kolej, będzie musiał zabijać nożem. I tak też się sta-
ło. Ojciec zachował się tak, jakby to od dawien dawna by-
ło ustalone, niepisana umowa między nimi. Chłopiec wziął
do ręki dobrze zaostrzony nóż, widział, że ojciec go obser-
wował i wskazywał określone miejsce na zwierzęciu. Świ-
nia leżała spętana na ławie rzeźnickiej. Ryj miała związa-
ny. — No, chłopcze — powiedział ojciec zachęcająco. —
Chyba potrafisz...
Nie potrafił. Wiedział o tym. Lecz musiał. Musiał prze-
trwać. Nauczyć się. Uderzył, ryk przenikał go na wskroś
i obezwładniał, chciał uciec. Bezustanny ryk, jakby wył ktoś
raniony a nie związane tylko zwierzę. Było trudniej niż
sądził, musiał czynność powtarzać wielokrotnie, nie liczył
ile razy, wszystko mu się mieszało. Krew tryskała na nie-
go, a on stał i dobijał. Słyszał jak ojciec mówił: ... no, te-
raz. Powłócząc nogami odszedł i oparł się o ławę. Trząsł
się cały, póki nie przyszedł ktoś z domowników i nie zabrał
go do domu. Skowyt wisiał w powietrzu, w całym domu,
skowyt, którego sprawcą był on, on je uderzeniem wywo-
łał. Tak. — Mieszaj teraz — powiedzieli mu i pilnował
412404486.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin