Frank Jaeger (Jæger) - Wieczór z Faustem.pdf

(9917 KB) Pobierz
412377897 UNPDF
frank jaeger
WIECZÓR Z FAUSTEM
Szaroniebieskie spodnie wiszą na nim. Brzegi przy kie-
szeniach są brudne, nogawki zagniecione w wielu miej-
scach, choć nieznacznie. Widocznie spał w nocy niespokoj-
nie, albo może nie miał zupełnie pewnej ręki, gdy wieczo-
rem wygładzał je pod prześcieradłem. Mankiety są szero-
kie, źle przyszyte, dwoma jedynie ściegami, i wystrzępione
0 buty, bo nigdy nie zdobył się na to, aby zabezpieczyć je
tasiemką. I są za luźne w pasie. Gdy znalazł te spodnie
1 kupił je, i dumnie w nich spacerował główną ulicą pro-
wincjonalnego miasta, przeglądając się w szybach sklepo-
wych, wystarczająco dużych, aby zmieścić całą jego postać,
wtedy trzymały się pewnie w biodrach, były obcisłe. A te-
raz na nim wiszą, wiszą... Nie brakuje ani jednego guzika,
więc pewno materiał się rozciągnął. A może on sam stracił
na wadze, może schudł?
Koszula wysuwa się ze spodni i wygląda jak worek. Jest
jednak praktyczna, bo w paski, nie widać więc zbyt do-
kładnie, że już od dawna domaga się prania. Kołnierzyk
położył na umywalce. Właśnie kiedy zabierał się do umycia
go mydłem do rąk i szczoteczką do paznokci, usłyszał szpa-
ka. Podszedł do okna, otworzył je i trochę się wychylił.
Założył nogę na nogę, czubkiem lewej stopy dotknął pod-
łogi. Splótł ramiona i oparł się na nich na parapecie. Nie
miał na sobie kołnierzyka, nie zwrócił więc większej uwa-
gi na to, że powinien się ostrzyc, bo kołnierzyk w jednym
miejscu praiwie już się przetarł, właśnie w tym najbardziej
dokuczliwym miejscu, gdzie jego brzeg ociera się o skórę
na szyi.
412377897.002.png
Ma szerokie ramiona, powinien trzymać się prosto i, je-
żeli chce mieć z nich pełną korzyść, ściągnąć je bardziej
do tyłu. Koszula wysuwa się i wydyma, spodnie są powy-
pychane i wiszą na nim, ale te skrzyżowane nogi! i ta sto-
pa, którą tak swobodnie i tak wyniośle opiera czubkiem
0 podłogę!
Szpak siedzi taim na drzewie i ćwierka. Na pewno szpak.
A ten, którego przed chwilą, gdy stał przy umywalce, prze-
pełniała troska z powodu cienia brudu na kołnierzyku, któ-
ry zamartwiał się rachunkiem, bo przewidywał, że będzie
mu trudno go zapłacić, zmienił pozycję, podniósł głowę
1 napotkał swoje oczy w lustrze, parę zmęczonych oczu, po-
zbawionych blasku. Zobaczył włosy, które zaczęły cofać się
ze skroni, i trochę obwisłą skórę na podbródku, co świad-
czyło o dawnych lepszych czasach i o tym, że teraz nie jest
już dość elastyczna. Już nie młody, powiedziało mu lustro,
już nie zupełnie młody. I wtedy w tych już nie młodych
oczach zamigotała iskra, błysk czystej młodości, której mo-
że nikt prócz niego nie zauważyłby, nikt obcy by jej nie
dojrzał, ze sceny byłaby niedostrzegalna, chyba, że jej zja-
wienie się podałby do wiadomości blaskiem w głosie,
drgnięciem w modulacji, jakimś akcentem, czy ruchem. Na
filmie, no tak, kamera może uchwycić w spojrzeniu naj-
bardziej nawet nikły błysk.
Szpak na dworze. Próbuje świadomie wywołać ten błysk
w oczach, żeby był wyraźnie widoczny, uśmiecha się, lecz
uśmiech pozostaje na ustach, w mięśniach warg, nie do-
ciera do oczu. Nie tego chciał. Odłożył na bok kołnierzyk
i szczoteczkę do paznokci, podszedł ze zdecydowaniem do
okna i otworzył je na rozcież. Ciepło od pieca i dym papie-
rosów zaczęły przesuwać mu się pó plecach, a chwasty przy
zasłonach zakołysały się. Po piersiach i żołądku przeciągnął
chłód. Wziął chwast w dwa palce i bawiąc się nim wyjrzał
przez okno. Na dole, na słupie telegraficznym wisi to ogło-
szenie. Brudnożółty strzęp, który widział już w tylu miej-
scach, na tylu obdrapanych restauracyjnych drzwiach.
Czame ohydne litery na pożółkłym papierze i niedorzecz-
nie wykropkowana linia, miejsce na nazwę miasta i datę:
412377897.003.png
FAUST
Artysta teatralny
przybywa do... w... dnia... o godzinie...
Przyjechał na ten plac wczoraj ostatnim autobusem z
Odense. Zwlekał... bo Odense to przecież MIASTO, ze świa-
tłami, sklepami, ludźmi, kawiarniami... Ale zabrakło mu
pieniędzy na hotel. Dostał bilet na zapasowe miejsce tuż za
kierowcą. W samochodzie było gwarno, okna pokrywała
szara wilgoć, ale nad ramieniem kierowcy mógł patrzeć
na drogę, bo na przedniej szybie dwie szumiące wycieracz-
ki utrzymywały bez pary dwie łukowate wstęgi. Czarna,
wilgotna, połyskliwa szosa, wzdłuż rowów strzyżone drzewa
i nierealne smugi świateł autobusu, które skromnie kur-
czyły się, gdy nadjeżdżał ktoś z przeciwnej strony. Za sobą
w ciemności słyszał gwar, bulgoczący wiejski język, częste
wybuchy śmiechu. Poprawił mu się humor, lub raczej na-
brał tego dziwnego humoru, który nie jest ani dobry ani
zły, waha się dziwnie między kompletną beznadziejnością
i zuchwałym Cą ira! Odwrócił się do sąsiada, którego nie-
wyraźnie widział, do szerokiego w ramionach, na czarno
ubranego zwalistego chłopa, który pykał fajkę i tęgimi
udami w opiętych spodniach przytrzymywał sękaty kij.
Odwrócił się do niego, żeby powiedzieć coś wesołego, ale
ten człowiek nie był zachęcający, wystarczał widocznie sam
sobie, miał zamknięte oczy choć nie spał, bo dym z ust wy-
puszczał w regularnych odstępach. Słowa utknęły aktorowi
w gardle, umarły mu w piersiach, zatrzasnęły się w nim
gniewne i złe. Poczuł ociężałość, rozpacz i beznadzieję.
Autobus zatrzymywał się często: w małych miasteczkach,
przed samotnymi pojedynczymi domami lub przy niewi-
docznej drodze, której istnienie zdradzało dalekie niewi-
doczne światło. Pewnie ktoś siedział przy tym świetle, na
kogoś czekał, może w ciepłej kuchni, gdzie szumiała na
piecu kawa, a na półmisku na stole piętrzyło się domowe
ciasto. Nagle kierowca odezwał się, odwracając się na fo-
telu: „No, jesteś już w domu, Mario". Zapalił górną lampę.
„Chyba już się nagadałaś, a tam czekają na ciebie z kawą".
Wszyscy się roześmieli, a Maria wysiadła z autobusu tyl-
412377897.004.png
nym wejściem zabierając ze sobą tobołki z przejażdżki do
miasta. „Dobranoc" powiedziała, a cały autobus zawołał:
„dobranoc, Mario". Aktor uśmiechnął się i spostrzegł swój
uśmiech w podłużnym lusterku nad kierowcą. Zgasł razem
ze światłem, gdy autobus znów ruszył.
Wszyscy wiedzieli, że wysiądą, kiedy będą musieli. Mo-
gli wygodnie siedzieć i spokojnie rozmawiać, bo kierowca
pamiętał o nich. I na każdego ktoś w domu czekał ze świat-
łem, z kawą i ciastem własnego wypieku.
— Niech pan pamięta zatrzymać się dla mnie przy karcz-
mie — rzekł aktor i pochylił się nieznacznie nad ramie-
niem szofera. Odpowiedzią było spojrzenie w lusterku
i kiwnięcie głową.
Wszystko co się tu dzieje, może ci być potrzebne, myś-
lał, może być częścią twojej sztuki, może stać się częścią
twojej sztuki. Musisz zapamiętać sposób bycia tych ludzi,
ton ich głosów, ich rozmowy i twarze. Może ci się to kie-
dyś przydać. I zapamiętał wszystko.
Do miasta było tak daleko, że gdy tam dojeżdżali, został
prawie sam. Autobus zatrzymał się przed gospodą, za-
mkniętą i ciemną w tę wilgotną noc. „Dziękuje za prze-
jazd" rzekł, gdy wysiadał, zabierając walizkę. „Dobranoc"
odpoiwiedział kierowca i ruszył. Czerwone światełko koło
rury wydechowej, którą wypływał gorący dym, oddalało
się coraz bardziej.
Musiał dzwonić długo, i długo naciskał mały guzik po
prawej stronie drzwi, zanim w gospodzie obudziło się ży-
cie. Ktoś gwałtownie otworzył okno nad jego głową i za-
spany głos spytał, co się dzieje. Powiedział swoje nazwisko
„O co chodzi?" usłyszał nad sobą niezainteresowany głos.
Człowiek ten oświetlił mu potem drogę do pokoju na
górce, na strychu wozowni, po spadzistej drabince do ma-
łego zimnego od wilgoci pokoiku. Nie oczekiwali go wcześ-
niej jak rano. Dziewczęta odjechały do domu, a żona już
spała, musi więc poczekać na jedzenie aż do następnego
dnia. Zaliczka? Nieee. Czy ma napalić w piecu? Pokoik
był przeznaczony na lato; ogrzewał go mały oporny pie-
cyk na trzech nóżkach, który zaczął dymić, gdy gospodarz,
412377897.005.png
mamrocząc opryskliwie rozpalał w nim i układał brykiety.
Niewielka przestrzeń na szczycie stromej drabinki wydzie-
lona przepierzeniem z tarcicy na pustym strychu wozowni.
Tapety w różyczki. Głębokie łóżko z deskami po bokach,
przytrzymującymi pościel. Przed niskim oknem stół i krze-
sło, które odsunął teraz na bok, żeby zobaczyć szpaka. Okno
ocienione było pogniecioną zasłoną w niebieską kratkę, na
którą natychmiast zwrócił uwagę, bo przywiodła mu na
myśl lato. Gdyby mógł siedzieć tu na górze za stołem, w
czerwcowy wieczór, jak prawdziwy gość, bez tego ogłosze-
nia na słupie telegraficznym, i cieszyć oczy widokiem całej
ulicy. Na przednim planie na lewo stoją zabudowania gos-
pody, wysokie i długie, przed nimi na pokruszonym drobno
żwirze stoliki, może będą też parasole? Okno otwarte tak
jak teraz; dochodziłyby do niego ciepłe dźwięki miasta,
chłodny powiew trzepotałby lekko zasłonami, łagodny po-
wiew znad lipowej alei.
Gdy tej mocy położył się do łóżka, w pokoju było jeszcze
bardzo zimno i (bardzo wilgotno. Nie zdejmował bielizny
ani koszuli, a mimo to marzł aż mu dzwoniły zęby. Długo=
obracał się i przekręcał, w końcu przypomniały mu się
spodnie, które ułożył pod prześcieradłem. Z brykietów uno-
sił się trujący dym.
Kiedy się rano obudził było tu cieplej. Wyskoczył z łóż-
ka, w wiadrze na opał znalazł drewno i brykiety, napalił
i wtedy dopiero się umył. Pogoda była słoneczna i w ostrym
świetle dnia zobaczył brud na kołnierzyku. Dwie szerokie
smugi. I wtedy usłyszał szpaka.
Wiosna była aż dotąd bezlitośnie zimna. Widzi jednak
pewne zmiany w pogodzie. Słońce świeci, i choć było go
dużo i do tej pory, teraz jest cieplejsze, świeci mocniej,
prawda? Szpak go podpatruje. Bez wątpienia.
Ustawił stopy jedną przy drugiej, zgiął lekko prawe ko-
lano, oparł się na łokciach. W takiej pozycji stał kiedyś
Goethe w Rzymie. Tak ułożył stopy, właśnie w ten sposób,
kiedy Tischbein go rysował. Tylko tyle, że to rzymskie
okno miało z pewnością wyższy parapet, i Goethe stał tro-
chę swobodniej, bo ja przecież prawie leżę. Nooo, mimo to
jednak.
412377897.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin