17 - Koontz Dean - Inwazja.rtf

(2067 KB) Pobierz
Dean KOONTZ

Dean KOONTZ

Inwazja

Z angielskiego przełożył KRZYSZTOF SOKOŁOWSKI

 

Książkę tę poświęcam Timowi i Serenie Powersom oraz Jimowi i Viki Blaylock, ponieważ oni też są robotnikami w tej winnicy i dlatego, iż uważam, że tak dziwna opowieść powinna być zadedykowana dziwnym ludziom.

 

O, widziałem ja aktorów, nawet rzęsistymi przyjmowanych oklaskami, którzy, a nie chcę być zbyt surowym, ni z ruchu, ni z akcentu niepodobni ani do chrześcijanina, ani do poganina, ani nawet do człowieka.

William Szekspir Hamlet akt III, scena 2, przel. Leon Ulrich

 

Nadzieja to słup

Wspierający świat.

Nadzieja to marzenie

Budzącego się człowieka.

Pliniusz Starszy

 

Trzymam stronę niezdecydowanych, afirmujących życie samo w sobie.

Oliver Wendell Holmes, Jr.

 

Część pierwsza

Oczy Zmierzchu

 

...cicha, smutna muzyka ludzkości...

William Wordsworth

 

Ludzkość nie zawsze jest piękna. Niektórzy najgorsi mordercy bywali piękni. Słowo „ludzkość” nie zawsze brzmi pięknie i pieści ucho, bo każdy komiwojażer potrafi nakazać wężowi tańczyć, a niektórzy nie są zbyt ludzcy. Człowiek okazuje swoje człowieczeństwo, gdy jest przy tobie, kiedy go potrzebujesz, kiedy przytula cię do serca, kiedy obdarza dobrym słowem, kiedy nie czujesz przy nim samotności, kiedy potrafi skłonić cię, byś walczył w jego wojnie. Na tym polega człowieczeństwo, jeśli już chcecie wiedzieć. Gdyby na świecie było go choć odrobinę więcej, moglibyśmy wydostać się z bagna, w którym tkwimy... a przynajmniej przestać się w nim pogrążać, co robimy od tak dawna.

Anonimowy wędrowny kaznodzieja

 

1

Wesołe miasteczko

 

Tego roku w Dallas zamordowano prezydenta. Położyło to kres naszej niewinności, pewnemu sposobowi myślenia i życia, a niektórzy, pogrążeni w rozpaczy, twierdzili nawet, że umarła także nadzieja. Jednak choć spod opadających jesienią liści ukazuje się szkielet drzewa, wiosna przywraca lasom życie. Umiera ukochana babcia, lecz stratę wynagradza dzieciom to, że wchodzą w świat silne i w ciekawsze życie. Kres tego dnia jest początkiem następnego. W nieskończonym wszechświecie nic się nie kończy, nie ostatecznie, a już z pewnością nie kończy się nadzieja. Z popiołów starych czasów rodzą się nowe, narodziny zaś to nadzieja. Rok po zabójstwie prezydenta narodzili się Beatlesi, nowy kierunek we współczesnej sztuce, na zawsze zmieniający sposób patrzenia na świat, a także zdrowa nieufność do władz. Jeśli jednocześnie w żyzną ziemię wsiano ziarna wojny, to powinniśmy czerpać z tego lekcję, że - jak nadzieja - strach, ból i rozpacz są naszymi nieodłącznymi towarzyszami w marszu przez życie. Odbieramy naukę, która nie pójdzie w las.

Na teren wesołego miasteczka wtargnąłem w szóstym miesiącu siedemnastego roku życia, w najciemniejszych godzinach sierpniowej nocy, ponad trzy miesiące przed zabójstwem w Dallas. Zdarzenia następnego tygodnia miały zmienić mnie tak głęboko, jak zabójstwo Kennedy’ego zmieniło naród, choć gdy wjechałem na ogrodzoną, opustoszałą drogę, nie wyglądała ona na miejsce zdolne zmienić czyjeś przeznaczenie.

Była czwarta rano. Wesołe miasteczko nie funkcjonowało od dobrych czterech godzin. Właściciele zamknęli diabelski młyn, karuzelę z samolocikami, tor samochodzików elektrycznych i inne poważniejsze atrakcje. Zamknięte były stoiska półnagich tancerek, namiociki siłaczy, miejsca, gdzie można było nielegalnie zagrać w pokerka i te, gdzie rzucano lekkimi piłeczkami do butelek. Światła zgasły, muzyka umilkła, po jarmarcznym przepychu nie pozostał ślad. Klienci wrócili do domów, więc ci, którzy zarabiali na klientach, także znikli w przyczepach stojących na łączce na południe od ich miejsca pracy. Krasnale, dziwki i dziewczęta od tańca erotycznego, naganiacze, właściciele atrakcji takich jak rzucanie piłeczką w butelkę i narzucanie na nią gumowego krążka, facet zarabiający na życie sprzedażą waty cukrowej i kobieta mocząca jabłka w karmelu, kobieta z brodą trój oki mężczyzna i wszyscy inni spali lub cierpieli na bezsenność, lub kochali się, zupełnie jakby byli zwykłymi, przeciętnymi obywatelami... którymi na tym świecie rzeczywiście byli.

Księżyc w trzeciej kwadrze, wędrujący przez skraj nieboskłonu, nadal był wystarczająco wysoko, by rzucać na ziemię srebrzysty, śnieżny blask, niezbyt pasujący do gorącej, dusznej, cmentarnej atmosfery sierpniowej nocy w Pensylwanii. Spacerując po terenie miasteczka i chłonąc atmosferę miejsca, ze zdziwieniem zauważyłem, jak blade są moje dłonie w tym niesamowitym świetle; jak u trupa, jak u ducha. To wówczas wyczułem śmierć czającą się w miejscu jarmarcznych rozrywek, karuzeli i namiotów, a także to, że wesołe miasteczko będzie miejscem zbrodni, że w udeptaną ziemię wsiąknie wiele krwi.

Chorągiewki na namiotowych linkach wisiały w ciężkim, nieruchomym powietrzu. Trójkąty, jakże barwne w promieniach słońca lub jaskrawym blasku dziesiątków tysięcy elektrycznych żarówek, teraz, wyżęte z kolorów, przypominały stado nietoperzy wiszących nad wysypanym trocinami przejściem. Minąłem nieruchomą karuzelę, zamarły w galopie tabun, kare ogiery, siwe klacze, palomino, pinto, mustangi, pędzące w miejscu, jakby rzeka czasu opływała ich wyspę i mknęła dalej. Na metalowych, przebijających konie prętach iskrzyły się plamki księżycowego światła niczym kropelki metalicznego lakieru, srebrząc zimny, martwy mosiądz.

Prowadząca do wesołego miasteczka brama była zamknięta, więc przeszedłem przez wysokie ogrodzenie. Czułem się z tego powodu winny, zupełnie jakbym zamierzał coś ukraść. Dziwne, nie byłem przecież złodziejem i z całą pewnością nie zamierzałem nikogo skrzywdzić.

Za to byłem mordercą poszukiwanym przez policję w Oregonie, ale krew przelana tam, po przeciwnej stronie kontynentu, nie budziła we mnie wyrzutów sumienia. Zabiłem wuja Dentona siekierą bo byłem za słaby, żeby udusić go gołymi rękami. Nie czułem żalu ani skruchy. Wuj Denton był jednym z nich.

Policja jednak mnie ścigała i nawet tu, blisko pięć tysięcy kilometrów od miejsca zbrodni, nie czułem się bezpieczny. Od dawna nie używałem prawdziwego imienia i nazwiska, Carl Stanfeuss. Najpierw byłem Danem Jonesem, potem Joem Dannem, Harrym Murphym i wreszcie Slimem MacKenzie’em. Slimem postanowiłem pobyć jakiś czas, spodobał mi się, było to nazwisko, które mógłby nosić kumpel Johna Wayne’a w którymś z wielkich westernów Księcia. Zapuściłem włosy, ale pozostały kasztanowate. Niewiele mogłem zrobić, żeby zmienić wygląd zewnętrzny. Jeśli wystarczająco długo pozostanę na wolności, czas dokona dzieła. Stanę się innym człowiekiem.

W wesołym miasteczku szukałem schronienia, anonimowości, dachu nad głową, trzech posiłków dziennie oraz jakichś pieniędzy; na to wszystko zamierzałem uczciwie zarobić. Pewnie można było nazwać mnie mordercą, ale morderca czy nie, wydawałem się sobie najmniej groźnym desperado, jaki kiedykolwiek pojawił się na zachodzie.

Tej pierwszej nocy rzeczywiście czułem się jak złodziej. Oczekiwałem, że lada chwila rozlegną się krzyki, wybuchnie hałas, ktoś wybiegnie z labiryntu namiotów, stoisk z hamburgerami i kiosków z watą cukrową. Teren z pewnością był strzeżony, ale do tej pory nie zauważyłem ani jednego ochroniarza. Szedłem przed siebie, nasłuchując warkotu samochodowego silnika; ot, taka nocna wycieczka po wesołym miasteczku braci Sombra, drugiej pod względem wielkości objazdowej atrakcji Stanów Zjednoczonych.

Zatrzymałem się wreszcie przy wielkim kole diabelskiego młyna, które ciemność i księżycowy blask zmieniły w coś strasznego, przerażającego. Nie przypominało już maszyny, zwłaszcza zaprojektowanej do bawienia ludzi. Wyglądało raczej jak ogromny szkielet potężnej, prehistorycznej bestii. Dźwigary, podpory i potężne, krzyżujące się belki rozporowe wydawały się zrobione nie z drewna i metalu, lecz tkanki kostnej, wapnia oraz innych minerałów. Przede mną leżały ziemskie resztki gnijącego lewiatana, wielkiego jak smok, wyrzucone przez fale na plażę samotnej wyspy.

Stałem pośrodku wzoru srebra i czerni, w cieniu rzucanym na ziemię przez martwe straszydło. Zajrzałem do jednego z dwumiejscowych koszy. Nie żywiłem żadnych złudzeń; diabelski młyn miał do odegrania istotną rolę w najważniejszych wydarzeniach mego życia. Nie wiedziałem jak, kiedy, gdzie, ale byłem pewien swego. Zdarzy cię tu coś ważnego i strasznego. Co do tego nie miałem żadnych wątpliwości.

Trafne przeczucia są częścią mojego daru - nie najważniejszą nie najużyteczniejszą nie zdumiewającą nawet nie przerażającą. Mam też inne zdolności, używam ich, choć nie rozumiem. Talenty te ukształtowały moje życie, ale nie rozumiem ich i nie potrafię posługiwać się nimi według własnej woli. Mam Oczy Zmierzchu.

Patrząc na diabelski młyn, nie widziałem nimi szczegółów strasznej czekającej mnie przyszłości. Zalała mnie tylko fala przerażających uczuć, doznań i obrazów. Strach, ból, śmierć... Zachwiałem się, omal nie padłem na kolana. Z trudem chwytałem oddech, serce biło mi w piersi, jakby chciało wyrwać się na wolność, jądra skurczyły się i znikły w podbrzuszu; przez chwilę byłem pewien, że poraził mnie piorun.

I nagle wszystko minęło. Resztki energii psychicznej spłynęły po mnie, pozostała tylko lekka wibracja, którą rozpoznać mógł wyłącznie ktoś taki jak ja. Złowroga wibracja emanująca z diabelskiego młyna, jakby promieniował on śmiercionośnymi cząsteczkami zgromadzonej w nim zabójczej energii, trochę tak, jak w parny dzień czujemy nadchodzącą burzę, nim jasna błyskawica przyniesie pierwszy grzmot.

Znów mogłem oddychać. Serce zwolniło do niemal normalnego rytmu. Duszna, gorąca, sierpniowa noc już wcześniej sprawiła, że nim wszedłem na teren wesołego miasteczka, moją twarz pokryła cieniutka warstwa potu, lecz teraz pot strumieniami ściekał mi po całym ciele. Wytarłem twarz podkoszulkiem.

Trochę z nadzieją, że uda mi się lepiej zrozumieć owo niejasne, ulotne przeczucie niebezpieczeństwa, a trochę z chęci okazania, choćby samemu sobie, że nie straszna mi aura zła, bijąca z wielkiego diabelskiego młyna, postanowiłem spędzić ostatnie godziny nocy tu, pod młynem, w jego fioletowo-czarnym cieniu rozjaśnionym srebrzystym blaskiem księżyca. Zrzuciłem z ramion plecak, rozwinąłem śpiwór; powietrze było tak ciepłe i parne, że użyłem go wyłącznie jako materaca. Położyłem się na wznak. Patrzyłem na górujący nad wszystkim w okolicy szkielet młyna, po czym przeniosłem wzrok na gwiazdy, widoczne i nad jego łukiem, i pomiędzy kratownicą konstrukcji. Choć próbowałem, nie wyczułem tchnienia przyszłości, na własne oczy widziałem jednak zawstydzające bogactwo niebios, ich ogrom.

Czułem się samotny jak nigdy.

Nie minął kwadrans, a poczułem senność. Zasypiałem już, oczy same mi się zamykały, gdy usłyszałem jakiś dźwięk, dobiegający od strony pustej teraz głównej alei miasteczka, z bardzo bliska. Ostry szelest, trzask, jakby ktoś nadepnął na rzucone na ziemię opakowanie batonika. Usiadłem, nadstawiłem uszu. Trzask nie powtórzył się już, ale zastąpił go odgłos ciężkich kroków na ubitej ziemi.

W następnej chwili zza jednego z namiotów, w którym występowały skąpo odziane panienki, pojawiła się postać zaledwie widoczna w mroku, przebiegła przejściem i znikła po drugiej stronie diabelskiego młyna niewiele ponad pięć metrów od miejsca, w którym położyłem się na spoczynek, i znów pojawiła się, oświetlona blaskiem księżyca, tym razem przy wielkim ciągniku Caterpillar. Był to mężczyzna, potężny mężczyzna, chyba że cienie otaczające go niczym obszerny płaszcz sprawiały, że wydawał się większy niż w rzeczywistości. Odszedł, nieświadom mojej obecności. Nie widziałem jego twarzy, ale gdy tylko go dostrzegłem, poderwałem się na równe nogi, drżąc na całym ciele. Porażający upał sierpniowej nocy znikł, jakby go nigdy nie było. Czułem tylko przenikliwy chłód. Niewiele zobaczyłem, to prawda, ale i to wystarczyło. Ostrze strachu przeszyło mnie na wylot. Był jednym z nich.

Wyjąłem z buta nóż. Obróciłem go w dłoni, na ostrzu błysnął blask księżyca. Zawahałem się. Próbowałem sobie wytłumaczyć, że powinienem zwinąć śpiwór, spakować się i wynieść stąd jak najszybciej; poszukać schronienia gdzie indziej.

Och, byłem jednak tak zmęczony ucieczką, tak spragniony własnego miejsca na ziemi! Zmęczyły mnie tysiące kilometrów szos, tysiące małych miasteczek, tysiące spotykanych po drodze obcych ludzi, wiele tysięcy zmian. Przez kilka ostatnich miesięcy smażyłem hamburgery w kilkunastu miejscach, w kilkunastu wynosiłem śmiecie, a wszyscy wokół powtarzali mi, że życie jest o wiele piękniejsze, gdy zwiążesz się z organizacją, E. James Strates, Bracia Vivina, Royal American czy Bracia Sombra. Teraz, gdy dotarłem po ciemku tak daleko, chłonąc bodźce zarówno fizyczne, jak i psychiczne, tym bardziej chciałem tu zostać. Oprócz złowrogiej aury otaczającej diabelski młyn, oprócz przeczucia, że przyjdzie dzień, gdy poleje się tu krew i padnie trup, wesołe miasteczko promieniowało także innymi, lepszymi wrażeniami; czułem, że mógłbym znaleźć tu szczęście. Chciałem zostać w wesołym miasteczku braci Sombra bardziej niż czegokolwiek w życiu.

Potrzebowałem domu.

Potrzebowałem przyjaciół.

Miałem zaledwie siedemnaście lat.

Lecz... jeśli miałem zostać, on musiał zginąć. Nie sądzę, bym mógł mieszkać, pracować, żyć w wesołym miasteczku, wiedząc, że żyje w nim także jeden z nich. Trzymałem nóż przy boku.

Poszedłem za nim. Minąłem ciągnik, obszedłem koło fortuny, ostrożnie przekroczyłem grube kable wysokiego napięcia. Szedłem powoli, starając się nie stąpnąć na jakiś śmieć, nie zdradzić mu swojej obecności, tak jak on zdradził swą obecność mnie. Powoli postępowaliśmy w mrok, ku uśpionemu centrum wesołego miasteczka.

 

2

Goblin

 

Zamierzał zrobić komuś krzywdą, jak to zwykle oni. Przemykał się przez archipelag nocy, omijał wyspy księżycowego, światła, wolał trzymać się cieni. Przystawał tylko wówczas, gdy musiał się rozejrzeć, przeskakiwał od jednej plamy cienia do drugiej. Oglądał się za siebie, ale nie zauważył mnie ani nie wyczuł.

Szedłem za nim środkiem głównego przejścia, a nie którąś z równoległych alejek. Mijaliśmy najważniejsze atrakcje: kolejkę górską namiociki z grami i jedzeniem, przeszliśmy między Tip-Topem i młynem. Obserwowałem go zza uśpionych nocą; generatorów benzynowych, ciężarówek i w ogóle wszechobecnego tu sprzętu technicznego. Okazało się, że zmierza do otwartego pawilonu z elektrycznymi samochodzikami. Przystanął przed nim, po raz ostatni rozejrzał się dookoła, wszedł na dwa schodki, otworzył bramkę, przeszedł przez obwieszone światełkami wejście i znikł wśród małych pojazdów rozrzuconych po drewnianym torze, stojących tam, gdzie zostawił je ostatni klient, od barierki do barierki.

Być może powinienem schronić się gdzieś w cieniu, przyjrzeć mu się przez dłuższą chwilę, może nawet zorientowałbym się, czego chce. Wydawało się to rozsądne, oczywiście, w owych czasach wiedziałem o przeciwniku mniej niż dziś i przydałaby mi się każda informacja poszerzająca zakres mej, pożal się Boże, wiedzy. Ale nienawiść do goblinów... inaczej nie potrafiłem ich nazwać... przewyższał tylko strach, który we mnie budziły. Bałem się, że oczekiwanie odbierze mi resztkę odwagi. Cicho, bardzo cicho - nie był to jakiś mój szczególny talent, lecz raczej konsekwencja tego, że miałem siedemnaście lat, byłem zwinny i w znakomitej kondycji - podszedłem do toru i za goblinem wkradłem się do środka.

Dwumiejscowe samochodziki były małe, sięgały mi nieco ponad kolana. Z tyłu każdego z nich wyrastał pręt dotykający rozpostartej u góry metalowej siatki, z której czerpały energię pozwalającą każdemu z nich poruszać się w kierunku, jaki nada mu szalony kierowca, i zderzać ze wszystkimi innymi, prowadzonymi przez podobnych mu szaleńców. Kiedy wesołe miasteczko otwierało swe podwoje i w przejściu kłębił się tłum, tu był zwykle najgęściejszy. Powietrze rozdzierały przeraźliwe wrzaski i okrzyki zwycięstwa, zwiastujące kolejny atak samochodziku na samochodzik, teraz jednak panowała tu nienaturalna cisza, jak na karuzeli z zamarłymi w galopie końmi. Ponieważ za niewielkimi samochodzikami nie sposób było się ukryć, a jeździły po drewnianym torze wznoszącym się nieco ponad ziemię, co sprawiało, że każdemu krokowi towarzyszyło głuche echo, wyraźnie słyszalne w nieruchomym nocnym powietrzu, goblin nie mógł poruszać się bezszelestnie.

Nieprzyjaciel nieświadomie bardzo mi pomagał. Koncentrował się wyłącznie na celu, który przywiódł go tu w księżycową noc; zapewne uspokojony tym, że bez kłopotów dotarł aż tak daleko. Widziałem go; klęknął przy samochodziku stojącym w połowie prostokątnego toru. Oglądał coś bardzo dokładnie, przyświecając sobie latarką.

Podszedłem powoli, jak najciszej. W bursztynowym, odbitym świetle latarki dostrzegłem, że to istotnie potężny egzemplarz. Gruba szyja, potężne bary, potężne mięśnie, wyraźnie widoczne pod materiałem obcisłej kraciastej koszuli.

Oprócz latarki goblin przyniósł ze sobą także płócienną torbę z narzędziami. Rozwinął ją, położył obok siebie na torze. Każde narzędzie miało swoje miejsce w kieszonce; błyskały w świetle latarki słabym odblaskiem żelaza i stali. Pracował szybko, nie czyniąc zbędnego hałasu, ale cichy zgrzyt i pisk metalu trącego o metal wystarczał, by zagłuszyć dźwięk mych kroków.

Miałem zamiar zbliżyć się na jakieś dwa metry i rzucić na niego jednym skokiem, zadać cios nożem w szyję i przeciąć mu tętnicę szyjną, nim zorientuje się, że ma towarzystwo. Hałasował, owszem, a ja poruszałem się cicho jak kot, ale i tak zorientował się, że nie jest sam, kiedy byłem dobre cztery, pięć metrów od niego. Odwrócił się, porzucając to, czym się zajmował. Widziałem jego zdumione, sowie oczy.

Latarka, oparta o gruby gumowy zderzak elektrycznego samochodziku, oświetlała jego twarz, łagodząc rysy od brody do czoła na linii włosów, zamazując je, rzucając niesamowite cienie wydatnych kości policzkowych, sprawiając, że oczy wydawały się wręcz nieprawdopodobnie zapadnięte. Lecz nawet bez tych niesamowitych efektów świetlnych stwór i tak wyglądałby okrutnie ze swym kościstym czołem, brwiami zrośniętymi nad wydatnym nosem, wystającą szczęką i cienkimi ustami, które w wielkiej twarzy wydawały się cieńsze, niż były w rzeczywistości.

Nóż trzymałem przy boku, zasłonięty ciałem, więc goblin ciągle nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Z pewnością siebie, zrodzoną z jakże typowego dla jego gatunku poczucia wyższości nad rodzajem ludzkim - cechę tę zaobserwowałem u wszystkich spotkanych goblinów - uciekł się do blefu.

- Co jest? - spytał ochrypłym głosem. - Co tu robisz? Pracujesz? Nigdy cię nie widziałem. Gadaj, o co ci chodzi?

Serce waliło mi tak, jakby chciało wyrwać się z piersi, czułem mdlący strach. Patrzyłem na niego... i widziałem to, czego nie widzieli inni. Pod powłoką ludzkiego ciała widziałem goblina.

Najtrudniej mi wytłumaczyć właśnie to, ów dar dostrzegania bestii pod jej ludzkim przebraniem. Nie jest bowiem tak, że dysponuję zdolnością psychicznego widzenia, zdejmującą maskę z kryjącego się pod nią przerażającego potwora. I nie jest tak, że potrafię odrzucić iluzję człowieczeństwa, by spojrzeć wprost na złowrogiego iluzjonistę, który jest pewien, że zdołał mnie oszukać. Nie, ja widzę jednocześnie i potwora, i iluzję, za którą się ukrywa, człowieka nałożonego na istotę jak żywcem wyjętą z nocnego koszmaru. Może najlepiej wyjaśnię to przez analogię do sztuki garncarstwa. W galerii w Carmel, w Kalifornii, widziałem kiedyś wazę ze wspaniałą przezroczystą czerwoną polewą, świecącą niby żar w otwartych drzwiczkach potężnego pieca. Tworzyła ona magiczną głębię, fenomenalne złudzenie trójwymiarowości czarownego świata, potężnych królestw innej rzeczywistości... na płaskiej glinianej powierzchni. Kiedy patrzę na goblina, widzę go mniej więcej w ten sposób. Jego ludzka forma jest na swój sposób prawdziwa i rzeczywista, lecz to tylko powłoka, pod którą rozciąga się inne królestwo.

Także tu, w pawilonie elektrycznych samochodzików, pod czarodziejską powłoką człowieka ujrzałem demona.

- No, gadaj! - warknął goblin. Nadal klęczał. Nie nauczył się bać zwykłych ludzi, z doświadczenia wiedział, że nie mogą mu zaszkodzić. Skąd miał wiedzieć, że nie jestem zwykłym człowiekiem? - Pracujesz tu? Zatrudnili cię bracia Sombra? A może zwykły z ciebie głupi gówniarz, wtykający nos w nie swoje sprawy?

Ukryty w ludzkim ciele stwór wydawał się krzyżówką świni i psa. Miał ciemną plamistą skórę w odcieniu i naturze starego mosiądzu. Jego głowa przypominała łeb owczarka niemieckiego, pysk wypełniały spiczaste zęby i zakrzywione kły, ani świńskie, ani psie, raczej gadzie. Nos o drżących, mięsistych nozdrzach wydawał się bardziej świński niż psi. Małe, złośliwe czerwone oczka były ślepiami wściekłego knura, skóra wokół nich, nierówna i żółtawa, ciemniała, miejscami stawała się wręcz zielona niczym skrzydła żuka. Gdy mówił, widziałem w jego ustach długi, częściowo zwinięty jęzor. Goblin miał ludzkie dłonie, z pięcioma palcami, z których każdy wyposażony był w dodatkowy staw, tylko kostki były większe, grubsze. I - co znacznie gorsze - palce kończyły się czarnymi, wygiętymi szponami, spiczastymi i bardzo ostrymi. Jego ciało przypominało psie, jak gdyby jakiś wybryk natury kazał psu przybrać pionową pozycję człowieka. Wydawało się w jakiś sposób wdzięczne, z wyjątkiem zbyt szerokich barów i muskularnych ramion, które wyglądały tak, jakby przez nadmiar kości nie mogły wykonać płynnego ruchu.

Kilka chwil upłynęło w absolutnej ciszy, zaniemówiłem ze strachu i obrzydzenia na myśl o krwawej jatce, w jaką zmienię to miejsce. On wahanie wziął zapewne za zmieszanie spowodowane poczuciem winy, bo znów zaczął na mnie pokrzykiwać i chyba bardzo się zdziwił, kiedy zamiast uciekać lub niezdarnie się usprawiedliwiać, nagle go zaatakowałem.

- Potworze! Demonie! Wiem, kim jesteś - syknąłem przez zęby, wznosząc nóż do ciosu.

Mierzyłem w szyję, w pulsującą tętnicę. I chybiłem. Trafiłem go wysoko w ramię, ostrze przebiło mięśnie i chrząstki, utkwiło pomiędzy kośćmi. Goblin tylko jęknął z bólu, nie wył ani nie krzyczał. Moje słowa go zdumiały.

Jak ja nie lubił, kiedy mu przerywano.

Udało mi się wyrwać nóż z rany, nim upadł między samochodziki. Wykorzystałem okazję i uderzyłem po raz drugi. Gdyby był zwykłym człowiekiem, już by przegrał, przynajmniej na chwilę sparaliżowany strachem, przerażony gwałtownym atakiem. Ale... nie z człowiekiem przecież walczyłem, lecz z goblinem. Przebranie ludzkiego ciała mogło ograniczać jego ruchy, lecz w żaden sposób nie ograniczało czasu reakcji do ludzkiego. Błyskawiczny refleks kazał mu podnieść jedną potężną rękę, a jednocześnie zgarbił się, wciągnął głowę w ramiona, jakby był żółwiem, i osiągnął zamierzony skutek: uniknął drugiego ciosu. Udało mi się zaledwie drasnąć go w bark i czubek głowy. Z pewnością nie wyrządziłem mu krzywdy.

Nie zdążyłem się cofnąć, kiedy mój przeciwnik przeszedł z defensywy do ataku. No i miałem problem. Skoczyłem na niego, przycisnąłem do samochodziku, próbowałem wbić mu kolano w krocze, znaleźć choć odrobinę miejsca, by zadać kolejny cios, ale zdążył zablokować moją nogę. Złapał mnie za podkoszulek. Wiedziałem, że wolną ręką sięgnie do oczu, upadłem więc na wznak, przerzucając go przez siebie zgiętą opartą na jego piersi nogą. Podkoszulek rozdarł się na całej długości, ale byłem wolny, wreszcie wolny. Potoczyłem się między dwa samochodziki.

Na wielkiej genetycznej loterii, dzięki której Bóg zarządza światem, wygrałem nie tylko dary psychiczne, lecz także naturalne zdolności fizyczne. Zawsze byłem bardzo szybki i zręczny. Gdyby nie to, nie przeżyłbym pierwszej walki z goblinem (wujkiem Dentonem), by już nie wspomnieć o tej koszmarnej walce w wesołym miasteczku.

Podczas tej szalonej bójki latarka spadła z gumowego zderzaka jednego z samochodzików, potoczyła się po drewnianej podłodze i zgasła, pozostawiając nas walczących wśród cieni. Widzieliśmy siebie wyłącznie w słabym, srebrzystym blasku malejącego księżyca. Zaledwie poderwałem się na nogi i przykucnąłem, niemal gotów do ataku, on już skakał na mnie długim susem; widziałem tylko mlecznobiały błysk jednego z jego ślepi, jakby pokrytego kataraktą.

Zadałem cios od dołu do góry. Cofnął się błyskawicznie, ostrze minęło czubek jego nosa o kilka milimetrów. Zdołał złapać mnie za przegub ręki, w której trzymałem nóż. Był wyższy i silniejszy. Przytrzymał moją rękę nad głową.

Uderzył mnie w gardło z siłą zdolną zmiażdżyć tchawicę. Nie trafił, zdążyłem odwrócić się, pochylić głowę, oberwałem w kark. Tak czy inaczej był to straszliwy cios. Dławiłem się, niezdolny zaczerpnąć oddechu. Z oczu ciekły mi łzy, przymknąłem je i wyraźnie dostrzegłem ciemność znacznie głębszą niż mrok otaczającej mnie nocy. Znalazłem się w sytuacji wręcz rozpaczliwej. Panika dodała mi jednak sił. Widziałem, jak odchyla ramię, by zadać kolejny cios. Nagle zaniechałem walki. Przycisnąłem się do niego mocno, można powiedzieć, że nawet przytuliłem, osłabiając w ten sposób siłę jego uderzeń. Udało mi się go powstrzymać, odzyskałem jednocześnie oddech... i nadzieję.

Przepychaliśmy się po drewnianym parkiecie, obracaliśmy, zataczaliśmy, lewą ręką nadal blokował moją wzniesioną prawą. Musieliśmy wyglądać jak para zwariowanych aktorów z wodewilu, tańczących francuski taniec apaszów, kiepsko i bez muzyki.

Zbliżyliśmy się do drewnianych sztachet otaczających tor. Bladosrebrzyste światło księżyca było tu nieco jaśniejsze. Z niezwykłą siłą przebiłem wzrokiem ludzką powłokę potwora, może nie dzięki księżycowemu blaskowi, lecz raczej dlatego, że moja moc nagle się zwiększyła. Jego maska pobladła i znikła, pozostawiając po sobie tylko ledwie widoczne linie i płaszczyzny; sprawiała wrażenie wyrzezanej w krysztale. Pod tym przezroczystym kostiumem obrzydliwe rysy i wstrętne ciało psa - świni pojawiły mi się wyraźniejsze, znacznie bardziej rzeczywiste i żywe niż kiedykolwiek, znacznie bardziej rzeczywiste i żywe, niżbym sobie życzył. Z zębatego pyska wystawał długi jęzor, rozdwojony jak u węża, nierówny, pokryty guzami i brodawkami, ciemny i lśniący. Pomiędzy górną wargą a nosem dostrzegłem coś, co na pierwszy rzut oka wziąłem za zaschnięty śluz, a co okazało się teraz skupiskiem łuskowatych znamion, małych cyst i włochatych brodawek. Grube, rozdęte nozdrza stwora drgały. Cętkowana skóra pyska wyglądała niezdrowo, a nawet gorzej, wydawała się gnić.

I oczy...

Co za oczy!

Czerwone, z pokrytymi rysami, jakby pękniętymi źrenicami. Wlepione we mnie, straszne, nieruchome; walczyłem z goblinem, lecz przez chwilę miałem wrażenie, że wpadam w nie jak w bezdenne studnie wypełnione płomieniem. Wyczuwałem nienawiść tak straszną że niemal paliła, ale w ślepiach bestii dostrzegłem coś więcej niż tylko wściekłość i gniew. Było w nich zło starsze od ludzkiej rasy, o wiele starsze, czyste jak gazowy płomień, tak potworne, że zdolne spalić człowieka, tak jak spojrzenie Meduzy zamieniało w kamień najdzielniejszych wojowników. Jednak gorsze nawet od wściekłego zła było widoczne w spojrzeniu potwora szaleństwo tak wielkie, że nie poddawało się ludzkiemu rozumieniu i słowom, chociaż wzbudzało w ludziach strach. Spojrzenie płonących ślepi w jakiś sposób przekazywało mi, że nienawiść do ludzkości nie jest tylko jednym z objawów choroby bestii, lecz samą chorobą jądrem jej szaleństwa, i że wszystkie plany, które snuje w chorym umyśle, wszystkie podejmowane przez nią działania nie mają celu innego niż sprowadzenie cierpienia i śmierci na każdego mężczyznę, kobietę i dziecko, z którym przyjdzie się jej zetknąć.

Bliskość goblina, te jego straszne oczy, sprawiła, że z obrzydzenia aż mnie zemdliło. Nie puszczałem go jednak, przyciskałem się do niego; gdybym cofnął się o krok, zginąłbym na miejscu. Przycisnąłem do siebie potwora jeszcze mocniej, odbiliśmy się od sztachet, zrobiliśmy kilka kroków w stronę środka toru.

Potwór zaciskał lewą rękę na mojej prawej niczym imadło. Miażdżył kości, jakby chciał sprawić, by pozostał po nich tylko wapniowy pył... a przynajmniej bym puścił nóż. Ból był straszny, ale nie poddałem się, utrzymałem broń. Mimo ogarniającego mnie obrzydzenia ugryzłem goblina w twarz, w policzek, a potem odgryzłem mu ucho.

Nie krzyczał, tylko sapnął. Nie pragnął zwracać na nas uwagi co najmniej tak bardzo jak ja, jeśli nie bardziej, wykazał się także stoickim spokojem, któremu nie miałem szansy dorównać. Zdołał wstrzymać okrzyk, gdy wypluwałem odgryzione ucho, ale nie był aż tak odporny na ból i strach, by nadal walczyć z tym samym zapałem. Osłabł nagle, cofnął się, uderzył plecami w słup podtrzymujący dach nad torem. Wolną ręką przesunął po krwawiącej gębie, macał nią głowę, rozpaczliwie szukając ucha, którego, już przy głowie nie było. Nadal ściskał moją prawą rękę, ale już nie tak mocno jak poprzednio. Zdołałem mu ją wyrwać.

Być może był to dobry moment na zadanie decydującego ciosu, ale dłoń miałem tak zdrętwiałą, że niemal całkowicie straciłem w niej czucie. Atak byłby czystą głupotą mogłem upuścić nóż w decydującym momencie, a to oznaczałoby nieuchronną śmierć.

Udławiłem się obrzydliwą krwią goblina, mało brakowało, a zacząłbym wymiotować. Cofnąłem się szybko o kilka kroków, przełożyłem nóż do lewej ręki, a prawą zacząłem potrząsać, by przyspieszyć obieg krwi. Na przemian to otwierałem, to zaciskałem palce. Poczułem mrowienie, oznakę, że za kilka chwil odzyskam nad nią władzę.

Oczywiście stwór nie miał zamiaru dać mi tych kilku chwil. Zaatakował z furią tak straszną, że gdyby płonęła, rozświetliłaby całe wesołe miasteczko. Musiałem cofnąć się za dwa samochodziki, przeskoczyć przez trzeci. Zaczęliśmy krążyć po pawilonie. Role odwróciły się; kiedy tu wszedłem, mogłem zaatakować znienacka, a teraz on był kotem, bezuchym, lecz niezłomnym, w pełni zdolnym do walki, ja zaś myszą o niesprawnej łapie. I jakkolwiek poruszałem się z szybkością zręcznością i sprytem zrodzonym z dogłębnego poczucia własnej śmiertelności, udawało mu się to, co zawsze udaje się kotu polującemu na mysz: mimo wszystkich moich zabiegów bezlitośnie skracał dystans.

Wszystko to działo się w niesamowitej ciszy. Słychać było tylko stukot kroków na drewnianym parkiecie, suchy zgrzyt butów na drewnie, łomot zderzających się samochodzików, które od czasu do czasu przesuwaliśmy, gdy opieraliśmy się o nie, by utrzymać równowagę w naszym rytualnym tańcu, i ciężki oddech. Nie było gniewnych słów, krzyków, gróźb ani próśb. Nie wołaliśmy o pomoc. I żaden z nas nie chciał uradować przeciwnika, jęcząc z bólu.

Odzyskałem już pełnię władzy w prawej ręce. Przegub ciągle miałem spuchnięty i obolały, ale uznałem, że mogę spróbować czegoś, czego nauczył mnie niejaki Nerves MacPhearson, pracujący w wesołym miasteczku w Michigan, ani trochę tak wspaniałym jak to. Wczesnym latem spędziłem tam kilka tygodni, ukrywając się przed policją z Oregonu. Nerves był moim przewodnikiem, nauczycielem i mentorem; bardzo mi go brakuje. A przede wszystkim wspaniale rzucał nożem.

Przekazał mi wiele, zarówno w dziedzinie teorii, jak i praktyki. Choć w końcu rozstałem się z nim i pojechałem dalej, nie zaniedbałem ćwiczeń. Przez setki godzin doskonaliłem umiejętności, można powiedzieć, że studiowałem broń. Nie byłem jednak wystarczająco dobry, by wybrać rzut nożem jako podstawową formę ataku. Biorąc pod uwagę, że goblin miał nade mną przewagę wzrostu i siły, gdybym chybił lub nawet tylko go zranił, stałbym się całkowicie bezbronny.

Teraz jednak, po krótkiej walce wręcz, wiedziałem już, że nie jestem dla niego równorzędnym przeciwnikiem i że moją jedyną szansą jest dobry, celny rzut. Goblin chyba nie zauważył, że przekładając nóż do prawej ręki, ująłem go za ostrze, a nie rękojeść, i kiedy przebiegłem przez pawilon, ustawiając się tak, by nie było między nami samochodzików, uznał, że wpadłem w panikę i próbuję uciec. Pobiegł za mną, nie zważając już na własne bezpieczeństwo, triumfujący, pewny zwycięstwa. Słyszałem jego ciężkie kroki za plecami, zatrzymałem się w odpowiednim momencie, obróciłem, w mgnieniu oka oceniłem pozycję swoją i przeciwnika, kąt, odległość... i rzuciłem nożem.

Sam Ivanhoe w najważniejszej chwili życia nie wystrzeliłby strzały tak precyzyjnie, jak ja cisnąłem nożem. Obrócił się w powietrzu dokładnie tyle razy, ile powinien, i trafił tam, gdzie powinien. Wbił się w gardło goblina po rękojeść, a ponieważ miał piętnastocentymetrowe ostrze, jego czubek prawdopodobnie przebił szyję mojego przeciwnika na wylot. Goblin zatrzymał się, zachwiał, szczęka mu opadła. W księżycowym świetle nie widziałem go wyraźnie, ale wystarczająco dobrze, by dostrzec zdumienie zarówno w oczach człowieczej maski, jak i płonących ślepiach demona. Pojedynczy, cienki strumień krwi, czarnej w otaczającej nas ciemności, wytrysnął mu z pyska. Zacz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin