25 - Koontz Dean - Przełęcz śmierci.rtf

(925 KB) Pobierz
Dean R

Dean R. Koontz

Przełęcz Śmierci

Przełożył Jacek Grabowski

(Hideaway)

Data wydania oryginalnego 1992

Data wydania polskiego 1994

 

 


Gerdzie.

Na zawsze.

 

 


CZĘŚĆ I

UŁAMEK SEKUNDY

 

Życie jest darem, który trzeba zwrócić,

a z jego posiadania winna brać się radość.

Jest diabelnie krótkie, to fakt.

Trudno się pogodzić z tym, że ta ziemska procesja

ku ostatecznej ciemności jest podróżą odbytą,

kręgiem zamkniętym, dziełem sztuki wyidealizowanym,

melodii słodkim rytmem, bitwą wygraną.

 

KSIĘGA ZLICZONYCH SMUTKÓW

 

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

1

 

Po drugiej stronie ciemnego wału gór cały świat grzmiał i szumiał. Wokół szalała burza, lecz Lindsey Harrison noc wydawała się martwa i głucha. Drżąc wcisnęła się głębiej w fotel.

Zwarte rzędy prastarych, wiecznie zielonych drzew porastały zbocza leżące po obu stronach szosy, ustępując czasami miejsca rzadkim skupiskom ogołoconych z liści klonów i brzóz, wyciągających ku niebu pokręcone, czarne konary. Jednak ani ten rozległy las, ani potężne skały, do których przywierał, nie łagodziły pustki mroźnej, marcowej nocy. Gdy honda zjeżdżała w dół krętą, niebezpieczną drogą, drzewa i kamienne zbocza zdawały się przepływać obok, jakby były tylko urojeniami pozbawionymi rzeczywistej treści.

Niesiony gwałtownymi podmuchami drobny, suchy śnieg padał ukośnie w snopy świateł reflektorów. Lecz burza także nie mogła wypełnić próżni.

Pustka, jaką odczuwała Lindsey, tkwiła wewnątrz niej. Noc, jak zawsze, wypełniał chaos tworzenia. Jedynym martwym miejscem była jej dusza.

Spojrzała na Hatcha. Pochylał się do przodu, lekko zgarbiony nad kierownicą, patrząc badawczo przed siebie z wyrazem twarzy, jaki dla każdego innego byłby nieodgadniony, lecz Lindsey po dwunastu latach małżeństwa z łatwością mogła odczytać, o czym on myśli. Hatch, świetny kierowca, nie przestraszył się złych warunków na drodze. Bez wątpienia myślał, tak jak i Lindsey, o długim weekendzie, który spędzili właśnie nad jeziorem Big Bear.

Jeszcze raz próbowali odzyskać we wzajemnych stosunkach tę beztroskę, która kiedyś była ich udziałem. I znów im się to nie udało.

W dalszym ciągu krępował ich łańcuch przeszłości.

Śmierć pięcioletniego syna spowodowała niewyobrażalne wręcz obciążenie emocjonalne. Myśl o dziecku napierała na umysł, szybko niszcząc każdą chwilę pogody ducha, miażdżąc każdy odruch radości. Jimmy nie żył od ponad czterech i pół roku - tyle trwało jego życie - a mimo to jego śmierć była dla nich równie wielkim ciężarem teraz, jak w dniu, gdy ponieśli tę bolesną stratę.

Hatch westchnął lekko i spojrzał przez zachlapaną przednią szybę. Oblepione śniegiem wycieraczki z trudem przesuwały się po szkle. Zwrócił wzrok na Lindsey i uśmiechnął się blado; był to zaledwie cień prawdziwego uśmiechu, wyprany z wesołości, raczej grymas pełen znużenia i melancholii. Wydawało się, że chciał coś powiedzieć, lecz widać zmienił zdanie i z powrotem skupił uwagę na szosie.

Trzy pasy drogi - dwa w górę, jeden w dół - majaczyły za ruchomą zasłoną śniegu. Droga prowadziła podnóżem zbocza, krótki odcinek prostej kończył się szerokim, zasłoniętym zakrętem. Nie wyjechali jeszcze z gór San Bernardino, droga stanowa jeszcze raz opadała stromo w dół.

Gdy wjechali w zakręt, krajobraz wokół nich się zmienił: zbocze po prawej stronie wzniosło się w górę pod nieco ostrzejszym kątem, po lewej stronie drogi ział czarny wąwóz. Brzeg przepaści otaczała biała, metalowa bariera, ledwo widoczna pod pokrywającym ją śniegiem.

Sekundę przed wyjściem z zakrętu Lindsey ogarnęło przeczucie niebezpieczeństwa. Powiedziała:

- Hatch...

Być może Hatch również coś wyczuł, gdyż w chwili, gdy Lindsey się odezwała, nacisnął delikatnie hamulec, zmniejszając nieco prędkość.

Tuż za zakrętem pochyły odcinek prostej blokowała stojąca ukosem duża, dostawcza ciężarówka z piwem. Zatrzymała się zaledwie piętnaście do osiemnastu metrów przed nimi, tarasując dwa pasy. Lindsey przemknęło przez myśl: “O Boże!”, lecz nie mogła wydać z siebie głosu.

Kierowcę ciężarówki, jadącego z dostawą do jednego z ośrodków narciarskich w okolicy, najwidoczniej zaskoczyła burza śnieżna, która rozpoczęła się pół dnia wcześniej niż przewidywali meteorolodzy. Opony wielkiego pojazdu, pozbawione przeciwśnieżnych łańcuchów, bezskutecznie kręciły się po oblodzonej nawierzchni, gdy kierowca desperacko walczył o odzyskanie kontroli nad swym osiemnastokołowcem.

Klnąc pod nosem, ale poza tym jak zawsze opanowany, Hatch zmniejszył nacisk na pedał hamulca. Nie odważył się wcisnąć go do oporu, nie chcąc ryzykować wprowadzenia hondy w śmiertelny korkociąg.

Kierowca dostawczego samochodu oślepiony blaskiem reflektorów spojrzał przez boczną szybę. Przez wirujące płatki śniegu Lindsey dostrzegła tylko blady owal twarzy mężczyzny i dwa czarne jak węgiel otwory w miejscach, gdzie powinny być oczy; upiorne oblicze, tak jakby za kierownicą tego pojazdu siedział jakiś złośliwy duch. Lub śmierć we własnej osobie.

Hatch kierował się ku zewnętrznemu z dwóch wznoszących się w górę pasów ruchu, jedynej nie zablokowanej części szosy.

Lindsey zastanawiała się, czy z przeciwnej strony jedzie jakiś inny pojazd, skryty przed nimi za ciężarówką. Nawet przy zmniejszonej prędkości nie przeżyliby czołowego zderzenia.

Pomimo wysiłków Hatcha honda zaczęła się ślizgać. Tył zarzucił w lewo i Lindsey stwierdziła, że odwraca się od tarasującego szosę samochodu. Równy, niekontrolowany ruch ślizgowy był podobny do zmieniających się w złym śnie obrazów. Ogarnęły ją mdłości i mimo że była przypięta pasami bezpieczeństwa, instynktownie oparła prawą rękę o drzwi, a lewą o tablicę rozdzielczą, napinając mięśnie.

- Trzymaj się - powiedział Hatch, skręcając kierownicę w tę stronę, w którą znosiło samochód; miał nadzieję w ten sposób odzyskać kontrolę nad pojazdem.

Honda obróciła się o trzysta sześćdziesiąt stopni w przyprawiającym o mdłości korkociągu, zupełnie jak karuzela bez muzyki: dookoła... dookoła... Znów ukazała się ciężarówka. Przez moment, gdy sunęli spiralą w dół, Lindsey była pewna, że ich samochód bezpiecznie prześlizgnie się obok wielkiego osiemnastokołowca. Teraz mogła już spojrzeć zza tego kolosa: droga poniżej była wolna.

W tym właśnie momencie Hatch zawadził przednim zderzakiem o tył ciężarówki. Rozległ się przeraźliwy zgrzyt metalu.

Honda zatrzęsło; zdawało się, że eksplozja odrzuciła pojazd od miejsca zderzenia. Samochód trzasnął tyłem w barierę. Zęby Lindsey uderzyły o siebie tak mocno, że poczuła w szczękach iskry bólu, dochodzące aż do skroni, a ręka przyciśnięta do tablicy rozdzielczej wygięła się boleśnie w nadgarstku. Jednocześnie pas bezpieczeństwa, przeciągnięty na ukos przez klatkę piersiową od prawego ramienia do lewego biodra, zaciągnął się nagle tak ciasno, że straciła dech.

Samochód odbił się od bariery z impetem nie wystarczającym do ponownego zderzenia się z ciężarówką, ale znów wykonał pełny obrót. Gdy ześlizgiwali się korkociągiem obok ciężarówki, Hatch walczył o odzyskanie kontroli nad samochodem, ale kierownica wyrywała mu się gwałtownie z rąk. Krzyknął czując, że zdziera mu skórę z dłoni.

Nagle ten dość łagodny spadek drogi wydał się jej stromym urwiskiem, przypominał śliską oblodzoną rynnę zjeżdżalni w wesołym miasteczku. Lindsey krzyknęłaby, gdyby tylko mogła. Mimo że pas bezpieczeństwa nieco się poluzował, linia bólu przecinała ukosem jej klatkę piersiową, uniemożliwiając zaczerpnięcie powietrza. W tym momencie wstrząsnęła nią wizja hondy ześlizgującej się do następnego zakrętu, przebijającej z trzaskiem barierę, spadającej w przepaść. Ten obraz był tak przerażający, że odczuła go jak uderzenie.

Gdy honda wyszła z drugiego obrotu, uderzyła całym bokiem po stronie kierowcy w barierę i zsunęli się jakieś dziewięć lub dwanaście metrów, nie tracąc z nią kontaktu. Przy akompaniamencie skrzypienia, piszczenia, zgrzytania metalu o metal strzeliły w górę fontanny żółtych iskier, unosząc się wśród płatków śniegu jak roje świetlików, które przedostały się przez pętlę w czasie i pojawiły się o niewłaściwej porze roku.

Samochód zatrzymał się, lewym przednim rogiem uniesiony w górę, najwidoczniej zahaczony o słupek bariery. Przez chwilę panowała cisza tak głęboka, że Lindsey poczuła się na poły ogłuszona.

Nigdy dotąd nie doznała tak obezwładniającego uczucia ulgi.

Wtedy honda znów się poruszyła.

Zaczęła się przechylać na lewo. Bariera ustępowała, być może osłabiona rdzą lub erozją pobocza.

- Na zewnątrz! - krzyknął Hatch, mocując się z zapięciem pasów bezpieczeństwa.

Lindsey nie starczyło nawet czasu na uwolnienie się z własnych pasów bądź chwycenie za klamkę u drzwi, gdy bariera się rozpadła i samochód zsunął się do wąwozu. Nawet wtedy, gdy to się już naprawdę działo, nie mogła uwierzyć. Umysł potwierdzał zbliżanie się śmierci, podczas gdy serce uparcie domagało się nieśmiertelności. Przez prawie pięć lat nie pogodziła się ze śmiercią Jimmy’ego, z tym większym trudem przychodziło jej zaakceptowanie bliskości własnego końca.

W brzęku odrywanych słupków balustrady honda ześliznęła się bokiem po zboczu pokrytym skorupą lodu, a następnie, gdy skarpa stała się bardziej stroma, zaczęła koziołkować. Lindsey przypięta pasami, rzucana boleśnie z boku na bok, z trudem łapała oddech. Jej serce tłukło się w piersi. Z nadzieją czekała na jakieś drzewo, głaz, cokolwiek, co powstrzymałoby upadek, lecz skarpa wyglądała na zupełnie gładką. Nie pamiętała, ile razy samochód przekoziołkował - może tylko dwa razy - ponieważ pojęcia góra i dół, lewo i prawo straciły jakiekolwiek znaczenie. Uderzyła głową w sufit tak mocno, że omal nie straciła przytomności. Nie wiedziała, czy to ona została podrzucona w górę, czy też dach zapadł się do środka na jej spotkanie, więc spróbowała głębiej wcisnąć się w fotel bojąc się, że podczas następnego obrotu dach może wgiąć się głębiej i zmiażdżyć jej czaszkę. Reflektory przecinały ciemność, w świetle tryskały fontanny śniegu. W tym momencie pękła przednia szyba, opryskując Lindsey rozbitym na drobne kawałeczki szkłem. Nagle wszystko pogrążyło się w zupełnej ciemności. Najwidoczniej wysiadły zarówno reflektory, jak i światła na tablicy rozdzielczej, odbijające się dotąd w błyszczącej od potu twarzy Hatcha. Samochód jeszcze raz przetoczył się na dach i tak już pozostał. W odwróconej pozycji ześlizgiwał się dalej w bezdenną przepaść z ogłuszającym hałasem, zupełnie jakby tysiąc ton węgla wsypywano do metalowej rynny.

Mrok był nieprzenikniony, gęsty, Lindsey miała wrażenie, że oboje z Hatchem znajdują się w pozbawionym okien budynku, spadającym z błyskawiczną szybkością po torach górskiej kolejki. Nawet śnieg, zazwyczaj błyszczący w ciemnościach, stał się niewidoczny. Zimne płatki kąsały jej twarz, gdy lodowaty wicher wciskał je przez ramę pozbawioną przedniej szyby, lecz Lindsey nie mogła ich ujrzeć, nawet gdy zmroziły jej rzęsy. Starając się opanować rosnącą panikę zastanawiała się, czy nie została oślepiona przez implodujące szkło.

Ślepota.

Tego obawiała się najbardziej. Była artystką. Czerpała natchnienie z tego, co zaobserwowały oczy, a jej cudownie zręczne ręce przetwarzały inspirację w dzieło sztuki. Cóż mógłby namalować niewidomy malarz? Na co mogłaby liczyć, gdyby nagle została pozbawiona zmysłu, na którym najbardziej polegała?

W chwili gdy zaczęła krzyczeć, samochód uderzył o dno wąwozu i przewrócił się z powrotem na koła, lądując w normalnej pozycji z mniejszym wstrząsem niż się spodziewała. Zatrzymał się prawie delikatnie, jakby stanął na miękkiej poduszce.

- Hatch? - powiedziała Lindsey zachrypniętym głosem.

Po kakofonicznym ryku, towarzyszącym ich zsuwaniu się po ścianie wąwozu, czuła się na poły ogłuszona, niezbyt pewna czy panująca wokół nadnaturalna cisza była prawdziwa, czy tylko jej się tak wydawało.

- Hatch?

Spojrzała na lewo, tam gdzie powinien się znajdować, ale nie mogła go dojrzeć - ani czegokolwiek innego. Była ślepa.

- O Boże, nie. Proszę.

Poczuła zawrót głowy. Miała wrażenie, że samochód obraca się i unosi jak latawiec w powietrzu, nurkujący w prądach termicznych pod letnim niebem.

- Hatch!

Brak odpowiedzi.

Kolejny zawrót głowy. Samochód kołysał się jeszcze mocniej niż przedtem. Lindsey ogarnął lęk, że straci przytomność. Jeśli Hatch jest ranny, może wykrwawić się na śmierć, gdy ona nie będzie w stanie mu pomóc.

Sięgnęła na oślep i dotknęła Hatcha, zwiniętego na fotelu kierowcy. Jego głowa była zwieszona na ramieniu, pochylona ku niej. Dotknęła twarzy męża, ale się nie poruszył. Coś ciepłego i lepkiego pokrywało prawy policzek i skroń. Krew. Z rany na głowie. Drżącymi palcami dotknęła jego ust i załkała z ulgą, gdy poczuła gorący oddech między lekko rozchylonymi wargami.

Był nieprzytomny, ale nie martwy. Macając bez powodzenia przy mechanizmie zwalniającym pasy bezpieczeństwa Lindsey usłyszała dźwięki, których nie umiała rozpoznać. Delikatne poklepywanie. Pożądliwe lizanie. Dziwny, płynny chichot. Zamarła na moment, skupiając się, by określić źródło tych obezwładniających hałasów.

Nagle bez ostrzeżenia honda przechyliła się w przód, przez rozbitą przednią szybę na kolana Lindsey wpadł strumień lodowatej wody. Gdy arktyczna kąpiel zmroziła ją do szpiku kości, zaskoczona straciła oddech; zdała sobie sprawę, że wcale nie ma zawrotów głowy. Samochód się poruszał. Unosił się na wodzie. Wylądowali w jeziorze albo w rzece. Prawdopodobnie w rzece. Powierzchnia jeziora nie falowałaby w ten sposób.

Zimny prysznic na krótko ją sparaliżował i spowodował, że skrzywiła się z bólu, lecz kiedy otworzyła oczy, mogła znów widzieć. Reflektory hondy rzeczywiście zgasły, lecz tarcze i wskaźniki na tablicy rozdzielczej wciąż jeszcze się jarzyły. Najwyraźniej stała się ofiarą ślepoty histerycznej, a nie rzeczywistego, fizycznego uszkodzenia.

Widziała niewiele, ale też niewiele było do zobaczenia na dnie spowitego mrokiem wąwozu. Odłamki lśniącego szkła obramowywały wybitą przednią szybę. Woda na zewnątrz szemrała i falowała lśniąc srebrzyście, na jej mrocznej powierzchni unosiły się skomplikowane naszyjniki, lodowe klejnoty. Brzegi rzeki tonęły w ciemnościach, tylko przypominające upiory płaty śniegu okrywały nagie skały, ziemię i zarośla. Honda zdawała się sunąć po rzece: woda sięgała do połowy wysokości maski, potem rozdzielała się w kształcie litery “V” i spływała po obu stronach tak, jak spływałaby po dziobie statku, chlupiąc o ramy bulajów. Płynęli w dół rzeki, za chwilę z pewnością prąd stanie się bardziej gwałtowny, znosząc ich na skały lub w stronę wodospadu. W mgnieniu oka Lindsey pojęła ekstremalność ich sytuacji, lecz wciąż jeszcze odczuwała taką ulgę z powodu cofnięcia się ślepoty, że była wdzięczna za widok czegokolwiek.

Wstrząsana dreszczami uwolniła się z krępujących ją pasów bezpieczeństwa i ponownie dotknęła Hatcha. W dziwnych plamach światła rzucanego przez lampki na tablicy rozdzielczej jego twarz była śmiertelnie blada: oczy zapadnięte, skóra woskowa, wargi pozbawione kolorów. Krew ciekła (ale, dzięki Bogu, nie tryskała) z rozcięcia na prawej stronie głowy. Potrząsnęła nim delikatnie, potem trochę mocniej, wołając jego imię.

Samochód znoszony był z prądem w dół rzeki. Nie będzie im łatwo - jeżeli w ogóle okaże się to możliwe - wydostać się z tej pułapki. Zwłaszcza teraz, gdy zaczął poruszać się szybciej. Ale przynajmniej muszą być przygotowani, aby wygramolić się na zewnątrz, gdy dopłynie on do jakiejś skały lub zatrzyma się na chwilę przy jednym z brzegów. Szansa ucieczki może trwać krótko.

Hatch nie dawał się docucić.

Raptownie samochód przechylił się ostro do przodu. Lodowata woda znów chlusnęła przez roztrzaskaną przednią szybę; była tak zimna, że podziałała trochę jak wstrząs elektryczny, paraliżując Lindsey na moment.

Przód samochodu zanurzył się teraz głębiej. Woda ciągle wlewała się do środka, wznosząc się szybko ponad kostki Lindsey, do pół łydki. Tonęli.

- Hatch! - krzyczała potrząsając nim mocno, nie zważając na jego rany.

Rzeka wlewała się do wnętrza, podnosząc się już do poziomu foteli. Piana, w której załamywało się bursztynowe światło padające z tablicy rozdzielczej, wyglądała jak girlandy złotawych, bożonarodzeniowych świecidełek.

Lindsey uklękła na swoim fotelu i spryskała wodą twarz Hatcha w desperackiej nadziei, iż przywróci mu w ten sposób przytomność. Lecz on pogrążył się w głębszych pokładach nieświadomości niż podczas zwykłego, spowodowanego wstrząsem omdlenia; być może w śpiączce tak głębokiej, jak oceaniczny rów.

Wirująca woda sięgała teraz dolnej krawędzi kierownicy.

Lindsey zapamiętale szarpała pasy bezpieczeństwa Hatcha próbując je z niego zerwać, niejasno rejestrując gorącą falę bólu, który odczuła zdzierając sobie kilka paznokci.

- Hatch, do diabła!

Woda sięgała do w połowy kierownicy i honda prawie znieruchomiała. Była teraz zbyt ciężka, by poddać się stałemu naciskowi znajdującej się za nią wody.

Hatch miał sto siedemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i ważył siedemdziesiąt dwa i pół kilograma. Był przeciętnych rozmiarów, ale równie dobrze mógłby być olbrzymem. Stanowił teraz balast odporny na jej wszelkie wysiłki, był praktycznie nie do poruszenia. Ciągnąc, pchając, szarpiąc pasy Lindsey walczyła, by go uwolnić. Zanim w końcu udało jej się go wyplątać, woda podniosła się już powyżej tablicy rozdzielczej, wyżej niż do połowy jej klatki piersiowej. Hatchowi sięgała jeszcze wyżej, tuż pod brodę, ponieważ osunął się w fotelu.

Rzeka była przeraźliwie lodowata i Lindsey czuła, że ciepło wycieka z jej ciała jak krew tryskająca z rozerwanej tętnicy. Równocześnie ciało drętwiało z zimna, czuła ból mięśni.

Mimo wszystko z zadowoleniem przyjęła podnoszący się poziom wody, który nada Hatchowi pewną wyporność i tym samym ułatwi wymanewrowanie go spod kierownicy i wydostanie przez rozbitą przednią szybę na zewnątrz. Przynajmniej taki miała plan. Lecz gdy pociągnęła Hatcha, wydawał się cięższy niż kiedykolwiek. Woda sięgała już jego warg.

- Ruszaj się, do diabła - powiedziała z wściekłością. - Bo się utopisz.

 

2

 

Bill Cooper, któremu w końcu udało się ściągnąć z drogi swój pojazd, zaczął wzywać pomoc przez radio CB. Odezwał się jakiś kierowca, który oprócz radia CB dysponował także telefonem komórkowym i obiecał powiadomić władze pobliskiego miasteczka Big Bear.

Bili odwiesił słuchawkę aparatu, wyjął spod siedzenia wielką latarkę na sześć baterii, wyposażoną w długi uchwyt, i wyszedł z kabiny. Na zewnątrz szalała burza śnieżna. Zimny wiatr przenikał przez podbitą wełną kurtkę z denimu, lecz ostry chłód zimowej nocy był niczym w porównaniu z przerażeniem, jakie ogarnęło go na widok hondy zsuwającej się wraz z uwięzionymi w niej pasażerami w dół szosy, tuż przy krawędzi rozpadliny. Żołądek Billa przeszył lodowaty skurcz strachu.

Mężczyzna przebiegł w poprzek przez śliską nawierzchnię i popędził skrajem szosy do wyrwy w balustradzie. Miał nadzieję, że ujrzy hondę poniżej, zahaczoną o jakiś pień. Lecz na zboczu nie było ani jednego drzewa. Po poprzednich burzach pozostała tylko gładka pokrywa śniegu, na której widniał ślad pozostawiony przez ześlizgujący się pojazd.

Billa ogarnęło obezwładniające poczucie winy. Znowu pił. Niedużo. Tylko parę łyków z piersiówki, którą nosił przy sobie. Wtedy, gdy rozpoczynał jazdę pod górę, miał pewność, że jest trzeźwy. Teraz nie był już tego taki pewien. Czuł się... niewyraźnie. I nagle głupotą wydało mu się wyjeżdżanie z dostawą przy tak szybko pogarszającej się pogodzie.

Otchłań rozwierająca się pod jego stopami sprawiała wrażenie bezdennej, i ten widok wywołał w Billu uczucie, że ogląda miejsce potępienia, do którego sam trafi, gdy zakończy się jego własne życie. Sparaliżowało go także poczucie daremności, które czasami opanowuje nawet najlepszych z ludzi - chociaż im zazwyczaj zdarza się to w sypialni o trzeciej nad ranem, gdy dręczeni poczuciem samotności gapią się na pozbawione znaczenia cienie na suficie.

Wtedy rozchyliła się na moment zasłona śniegu i jakieś trzydzieści lub czterdzieści metrów poniżej ujrzał dno wąwozu, nie tak głęboko, jak się tego obawiał. Przeszedł przez wyłom w balustradzie, mając zamiar zsunąć się w dół stromego zbocza i pomóc pozostałym przy życiu. O ile tacy się tam jeszcze znajdowali. Zawahał się jednak stojąc na wąskiej półce na krawędzi stoku, ponieważ po whisky miał zawroty głowy, ponadto nie mógł dojrzeć miejsca, w którym zatrzymał się samochód.

W dole, wśród śniegu, wiła się czarna wstążka. Tu urywały się ślady pozostawione przez pojazd. Bili w zdumieniu mrugał oczami; chwilę trwało, nim przypomniał sobie, że w dole płynęła rzeka.

Samochód wpadł do wody.

Po niezwykle obfitych opadach śniegu kilka tygodni temu temperatura się podniosła, wywołując przedwcześnie prawdziwie wiosenne roztopy. Rzeka płynęła nieprzerwanie, gdyż zima wróciła niedawno i nie zdążyła ponownie skuć jej lodem. Woda miała zaledwie kilka stopni powyżej zera. Pasażerowie - nawet jeśliby przetrwali wypadek i uniknęli śmierci przez utonięcie - i tak by szybko zamarzli.

O Chryste, gdybym był trzeźwy, to przecież przy takiej pogodzie bym zawrócił. Jestem zarozumiałym błaznem, pomyślał. Zapijaczonym dostawcą piwa, który nie ma nawet na tyle rozsądku, żeby przy piwie pozostać.

Błazen, z powodu którego umierają ludzie. Poczuł, że zbiera mu się na wymioty.

Wpatrywał się w napięciu w ciemny wąwóz, aż wreszcie dojrzał po prawej stronie tajemniczy blask, jakby pochodzący z innego świata, dryfujący jak widmo z biegiem rzeki. Bursztynowe światło przygasało i ponownie rozjaśniało się w padającym śniegu. Bili pomyślał, że muszą to być wewnętrzne światła znoszonej w dół rzeki hondy.

Skulony pod uderzeniami lodowatego wiatru, trzymając się kurczowo balustrady, by się nie pośliznąć i nie wypaść poza krawędź, Bili przemykał zboczem w tym samym kierunku, co unoszony z prądem samochód. Starał się nie stracić go z oczu. Pojazd dryfował początkowo szybko, potem wolniej, coraz wolniej. Wreszcie się zatrzymał, być może zablokowany przez wystające z dna rzeki skały lub jakiś występ na brzegu.

Światło gasło powoli, zupełnie jakby akumulator się wyczerpywał.

 

3

 

Mimo że Hatcha nie krępowały już pasy bezpieczeństwa, Lindsey nadal nie mogła go poruszyć, być może dlatego, że jego ubranie zaczepiło się o coś, czego nie mogła dojrzeć, lub jego stopa zaklinowała się pod pedałem hamulca albo wygięła się do tyłu i została uwięziona pod fotelem.

Woda sięgała powyżej nosa Hatcha. Lindsey nie mogła już wyżej unieść głowy męża. Teraz oddychał rzeką.

Puściła jego ciężkie, bezwładne ciało. Miała nadzieję, że brak powietrza spowoduje, iż Hatch zacznie się krztusić i kaszleć, i w końcu odzyska przytomność. Zresztą nie miała już sił, by dłużej z nim walczyć. Intensywny chłód zmroził ją do szpiku kości. Z przerażającą szybkością traciła czucie w kończynach.

Samochód znieruchomiał. Spoczywał na dnie rzeki całkowicie wypełniony i obciążony wodą, tylko pod płytką kopułą dachu znajdował się bąbel powietrza. Chcąc złapać oddech, wcisnęła swą twarz w tę przestrzeń.

Wydawała z siebie wywołane przerażeniem dziwne dźwięki, podobne do beczenia zwierzęcia. Próbowała się opanować, ale nie była w stanie.

Dziwaczne, przefiltrowane przez wodę światło z tablicy przyrządów zaczęło blaknąć, z bursztynowego stawało się mętnożółte.

Mroczna część jej duszy chciała się poddać, opuścić ten świat i przenieść się do lepszego. Miała wrażenie, że słyszy własny cichy głosik, mówiący: “Nie walcz, przecież nie ma już po co żyć, Jimmy jest martwy od tak dawna, od tak bardzo dawna; teraz Hatch jest martwy lub umierający... Po prostu odpuść, poddaj się, może obudzisz się z nimi w Niebie...”. Głos był urzekający, hipnotyczny.

Przemknęło jej przez myśl, że powietrza może starczyć najwyżej na kilka minut, może nawet krócej. Jeśli natychmiast się nie wydostanie, to umrze w samochodzie.

“Hatch nie żyje, płuca ma pełne wody, za chwilę stanie się pokarmem dla ryb, więc odpuść, poddaj się... O co ci chodzi, Hatch nie żyje...” - odezwał się głosik.

Zaczerpnęła powietrza, które szybko nabrało cierpkiego, metalicznego posmaku. Była w stanie wciągać tylko małe hausty, tak jakby jej płuca wyschły i skurczyły się.

Jeśli w ciele Lindsey pozostała jeszcze odrobina ciepła, to nie zdawała sobie z tego sprawy. Czuła, że zamarza, jej żołądek skręcił się w ataku nudności, lecz nawet wymioty podchodzące do gardła były lodowate; za każdym razem, gdy je w sobie dławiła, czuła się tak, jakby przełykała ohydną breję zimnego śniegu.

“Hatch nie żyje, Hatch nie żyje...”

- Nie - zaprotestowała ze złością chrapliwym szeptem. - Nie. Nie.

Takie zaprzeczenie obudziło w niej gniew, podobny do gwałtownej burzy: Hatch nie może być martwy. To nie do pomyślenia. Nie Hatch, który nigdy nie zapomniał o urodzinach czy o rocznicy ślubu; który kupował jej kwiaty zupełnie bez powodu, nigdy nie tracił p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin