Bajki o rzeczach i nierzeczach.doc

(142 KB) Pobierz
Bajki o rzeczach i nierzeczach

Tajemnica

 

Karolina miała swoją Tajemnicę. Trzymała ją w szufladzie biurka. Ale pewnego dnia Tajemnica znikła.

 

Szukała jej wszędzie, nie znalazła. Ani w domu, ani na podwórku, ani nigdzie. Dzieci jeździły na rowerach, deskorolkach, grzebały się w piasku - nikt Tajemnicy nie widział. W piasku była tylko zniszczona łopatka, podarte plastikowe torebki i kawałek szkła. Lecz Tajemnicy ani śladu.

 

- Jak wyglądała? - pytali wszyscy.

- To tajemnica - odpowiadała Karolina.

 

I nikt nie umiał jej pomóc.

W końcu pomyślała, że porwało ją jakieś zwierzę albo Dziwna Istota.

Zgoda, Dziwne Istoty może wcale nie istnieją. Ale kto w takim razie mógł porwać Karolinową Tajemnicę?

 

Pies? Wiadomo, że on poluje tylko na kości i inne śmieci. Kot? Kotów cudze Tajemnice nie interesują. Dość mają własnych. Ptak? No może ptak... Zadarła głowę. Słyszała je wszędzie, ale niebo było puste. Musiały siedzieć w krzakach, na gałęziach drzew, na dachu śmietnika. Schowały się tak dokładnie, bo zawiniły? Już ona im pokaże!

 

Pobiegła do domu po okruszki, wysypała na chodnik. Przybiegł tylko pręgowany kot Tygrys. Był mądry i wiedział, że gdzie okruszki, tam zaraz będą ptaki. Ale tym razem i on się pomylił. Nie przyleciały.

 

- Czekasz na ptaki? - spytała pani Agnieszka, sąsiadka. - Pochowały się, bo idzie na burzę. Widzisz, jakie niebo?

 

Nie wiadomo czemu Karolina wolała nie mówić już o Tajemnicy. Westchnęła tylko i wróciła do domu.

 

Po chwili lunął deszcz. Schowali się wszyscy, nie tylko ptaki. Na podwórku w mgnieniu oka rozlały się ogromne kałuże. Karolina stała przy oknie i patrzyła, patrzyła.

 

Nagle aż podskoczyła. Spomiędzy chmur wyrwał się cienki jak igła promień słońca i kałuże rozbłysły. Na jednej pojawiła się i znikła tęczowa bańka. Niepodobna do niczego na świecie, chyba tylko do Karolinowej Tajemnicy. Chciała pobiec na dół i ją złapać, ale wiedziała, że nie warto. Kolorowa kula zniknie, ale po chwili może zjawić się nowa. I nowa, i nowa, bez końca.

 

Jak tamtego dnia, gdy w słońcu puszczała mydlane bańki. Jedna była tak piękna, tak niezwykła, że postanowiła ją zachować, i nie mówiąc nic nikomu pozwoliła jej wlecieć do pustej szuflady biurka. I dzisiaj zobaczyła, że jej tam nie ma.

 

Teraz już Karolinie nie było smutno. Jeżeli bańkę naprawdę porwały Dziwne Istoty - w końcu dlaczego by nie? - niech się nią cieszą do woli. Ona zawsze może sobie zrobić nowe Tajemnice, i za każdym razem coraz piękniejsze.

Kiedy tylko zechce.

 

O włóczce, swetrach i Nocy Czarów

 

Był sobie raz sweter, który chciał być włóczką. A raczej kilkoma włóczkami, gdyż był to sweter w różnych kolorach. Cały w przepiękny obraz pokazujący niebieskie niebo, zieloną łąkę i bawiące się na niej zajączki. Ale swetra nie obchodziły żadne włóczkowe obrazy ani to, jak bardzo się mogą one podobać dzieciom, którym mama kazała się ciepło ubrać. Wolał zostać włóczką, i już.

 

Sweter należał do pewnej dziewczynki imieniem Weronika. Nosiła go często, kiedy była całkiem mała. Aż z tego noszenia na łokciach swetra zrobiły się dziury, a na brzuchu - tuż obok bawiących się zajączków - pojawiła się wielka plama po frytkach z keczupem, której niczym nie można było wywabić. Wreszcie Weronika urosła i sweter stał się dla niej za mały, a że był tak zniszczony, nie można go było oddać innemu dziecku. Pewnego dnia dziewczynka niespodziewanie znalazła sweter w głębi szafy i postanowiła go spruć.

 

Będę miała mnóstwo pięknej włóczki - pomyślała. - Zrobię sobie z niej coś zupełnie innego, supermodnego i nic a nic nie dzidziusiowatego.

 

I rzeczywiście po jakimś czasie udało jej się zrobić nowy sweter, zupełnie niepodobny do poprzedniego. Był luźny, dłuższy z tyłu, a krótszy z przodu, a w dodatku o nierównych bokach. Jego kolory też nie przypominały już ani nieba, ani łąki, ani zajączków. Falowały i mieszały się ze sobą jak woda.

 

Także ten sweter, chociaż w nowym kształcie, wcale nie był z siebie zadowolony. Wolałem być włóczką - wołał bezgłośnie - wolałem być włóczką, czy nikt tego nie rozumie? - Ale, rzecz jasna, nikt go nawet nie słyszał.

 

Tymczasem moda się zmieniła i nie nosiło się już luźnych wdzianek, lecz obcisłe pulowerki. Weronika więc czym prędzej spruła drugi sweter i zrobiła z niego trzeci, z krótkimi rękawami. I chociaż miała więcej wprawy, sweterek wyglądał gorzej, bo włóczka była trochę zużyta. Czuł się też jeszcze bardziej fatalnie niż poprzednio. Nie tylko dlatego, że ciągle marzył o pozostaniu włóczką, ale że od tego prucia i przerabiania bolało go, jeżeli tak można powiedzieć, całe ciało.

 

Weronika też nie lubiła go za bardzo i w końcu spruła sweter zupełnie, bez żadnego pomysłu, co zrobić z włóczką. Była ona zresztą już tak poprzerabiana na wszystkie strony, pozrywana i pozwiązywana, poplątana i poskręcana, tak sfilcowana od ciągłego prania, że nie nadawała się już do niczego. Wreszcie dziewczynka wypchała nią poduszkę.

 

I tak w końcu włóczka była zadowolona. Leżała sobie cichutko w poduszce i gdy Weronika spała, szeptała jej do ucha bajki i wiersze.

 

O tym, jak kura-noc zniosła jajko księżyca, z którego wykluł się pisklak - słońce.

 

O czarownicy i wilkołaku, którzy chcieli straszyć dzieci, a że im się to nie udawało, z rozpaczy zmienili się w robaczki.

 

O Łamadze i Bałaganie, którzy zakochali się w sobie i wzięli ślub.

 

O drzewie, które umiało chodzić, i o kamieniu, który umiał fruwać...

 

Ale potem budził się dzień, Weronika wstawała i nie słuchała już żadnych opowieści, a włóczce nudziło się leżeć samotnie i milczeć. A że była trochę zaczarowana - może przez to niebo, łąkę i zajączki, którymi była dawniej - doskonale wiedziała, kiedy ma nadejść Noc Czarów. Staje się to jeden, jedyny raz w roku.

 

Tej akurat nocy nie opowiadała dziewczynce żadnych bajek, tylko rzuciła na nią zaklęcie mocnego snu. I przez dziurkę w poduszce (którą na szczęście Weronika zszyła niedokładnie) wydostała się na zewnątrz.

 

Pomagał jej księżyc i księżycowe strachy, drzewo i zakochany w nim wiatr, kamienie, którenocą zmieniają się w zwierzęta, i rosnące w lesie krasnoludki - bo wszyscy oni lubili słuchać opowieści o sobie. I podczas gdy cicho nucili specjalne Noco-Czarowe zaklęcia, włóczka trzy razy okręciła się wokół siebie, zatańczyła i zaśpiewała, zaczarowała się i sama z siebie zrobiła włóczkową dziewczynkę. Małą i miękką, kolorową i śmieszną: zupełnie jak prawdziwą. Nie chciała być już więcej ani swetrem, który chciał być włóczką, ani włóczką, która nie chciała być swetrem - chciała pozostać sobą, czyli dziewczynką jak lalka, lalką jak dziewczynka.

 

Wreszcie położyła się na płaskiej poduszce tuż obok głowy Weroniki i szepnęła jej do ucha:

 

- Jestem twoją przyjaciółką!

 

A potem, bardzo zmęczona, zasnęła.

 

I tak Weronika nie miała już ani włóczki, ani swetra, który mogłaby z niej zrobić, ani nawet miękkiej poduszki. Miała za to lalkę-przyjaciółkę. Nazwała ją Filka i zupełnie, ani razu, nie przyszło jej do głowy, żeby ją pruć czy przerabiać. W ogóle nie myślała o niej, że jest z włóczki. Ucałowała ją radośnie i z poduszki, którą kiedyś wypychała, uszyła Filce kołderkę.

 

Filka, podobnie jak zaczarowana włóczka, z której była zrobiona, nie umiała mówić tak, żeby ją wszyscy słyszeli. Ale z Weroniką i tak rozmawiało się jej wspaniale. To znaczy nocą nadal opowiadała lalka, ale za to w dzień - dziewczynka. Opowiadały sobie wzajemnie.

 

O tym, jak co noc myszka zamienia się w księżniczkę i nigdy na odwrót.

 

O bazyliszku, który przegląda się w lusterku księżyca.

 

O drzewie i wietrze, które dzielą się jednym cieniem.

 

O włóczce, która sama zaczarowała się w lalkę, i dziewczynce, która o tym opowiada... i jeszcze mnóstwo, mnóstwo innych historii.

 

I nie wiadomo, która z nich wierzyła w nie bardziej.

 

Moja mama jest czarownicą

 

Moja mama nie jest taka jak inne. Ma brązowe włosy do ziemi i oczy piękne jak u kota. Bardzo o siebie dba: włosy nakręca na gałązki, usta maluje zieloną szminką, a paznokcie lakierem czarnym jak futerko kreta. Na głowę wkłada coraz to inny kapelusz. Ale niepotrzebnie, bo i tak ją kocham. I chciałabym nauczyć się od niej chociaż trochę dziwnych rzeczy, ale ona mówi, że na to jeszcze za wcześnie. Muszę więc chodzić do normalnego przedszkola i uczyć się normalnych liter.

 

W przedszkolu można wytrzymać, ale jest nudno. Ciągle to samo: śniadanie, obiad i leżakowanie, a potem podwieczorek. Stale te same nudne zabawki i nudne drabinki w ogródku. Ledwie raz wybrałyśmy się z dziewczynami obok na kwaśne jabłka, a już była awantura. I jeszcze panie powiedziały, że powinnam się cieszyć, że mnie nie bolał brzuch. Nic nie rozumiem: niby od czego? Kwaśne jabłka są najlepszą rzeczą, jaką jadłam w życiu. I żadnej z dziewczyn nic po nich nie bolało, ani trochę. Mama by mi ich wcale nie zabraniała. Może by nawet wyczarowała dla mnie całą jabłonkę na środku pokoju? Tylko że to już nie byłoby to samo.

 

Ale i tak nie mogę narzekać na brak atrakcji. Nasza czarna kotka Kawa rzadko jest czarna, a przeważnie w różnych kolorach tęczy, bo mama się na niej ćwiczy. Ale nie ma kryształowej kuli ani nic takiego, najwyżej dziwnie pachnący czerwony szal z prawdziwego jedwabiu. No i rzecz jasna, miotłę. Nie pozwala mi jej dotykać, ale ja i tak to robię, gdy ona nie widzi. Wcale się nie boję, chociaż miotła syczy na mnie jak wąż. Przyzwyczaiłam się i do syku, i nawet do miotania płomieni. Kiedy miotła jest zmęczona po nocnych podróżach z mamą na grzbiecie, miota je na niebiesko. A kiedy długo wypoczywa, płomienie są czerwone. Pewnie ze złości, a może i z nudów. Mama wyrusza nocą – żeby się, jak mówi, przewietrzyć – i nigdy nie udało mi się jej na tym przyłapać. Z każdej podróży przywozi mi prezent. Kawałek Księżyca. Łuskę Syreny. Pierścionek z okiem Feniksa. Ziarnko niebieskiego piasku – naprawdę nie wiem skąd.

 

Taty nie pamiętam. Czasem myślę, że mama w złości przemieniła go w wielkiego czarnego kocura i wygoniła z domu, ale to oczywiście nie może być prawda. W każdym razie mama nigdy nic na ten temat nie mówi. A gdy sama o to pytam, zaraz obiecuje, że nauczy mnie latać. Ale jakoś się to nie udaje, bo jej miotła na mnie prycha, a własnej jeszcze nie udało mi się wyhodować.

 

Gdy mama poszła na zebranie, zerknęłam do jej tajemnej Księgi Czarów, dla niepoznaki obłożonej w gazetę. Dużo nie przeczytałam, bo znam tylko pojedyncze litery, a i to nie wszystkie. Ale były tam obrazki pokazujące, jak stać się całkiem maleńką, żeby zmieścić się na grzbiecie Kawy. Gdyby mi się taki czar udał, którejś nocy mogłybyśmy polecieć za mamą – cichutko, bo wiadomo, że koty są bardzo ciche. I może bym się wreszcie przekonała, gdzie rośnie niebieski piasek, i nie musiałabym już wracać do przedszkola uczyć się głupich liter.

 

Ale na to, jak mówi mama, jeszcze za wcześnie. Dlatego kiedy wróci, nastawimy sobie muzykę i zatańczymy trzymając się za ręce. Mama pożyczy mi czerwony szal, a może i kapelusz. Księżyc będzie nad nami grał na gitarze, a Kawa patrzyć na nas pięknymi i tajemniczymi oczami. Potem mama ugotuje makaron, ale nie będziemy już miały siły go jeść, wypijemy tylko herbatę z fioletowych kwiatków.

 

A rano może znajdę koło łóżka piernik z chatki Baby Jagi. Mama już dawno mi go obiecała.

 

Pan Nieboraki

 

Był sobie raz pan, który był bardzo dziwny. Ubierał się spodenki w kropki, krawaty jak motyle, a zamiast normalnej czarnej, szarej lub brązowej teczki, jak inni panowie, nosił różowy wiklinowy koszyk. Wszystkich pięknie, z daleka i głośno pozdrawiał, i dlatego ludzie mówili o nim Pan Dzieńdobry. Ale naprawdę nazywał się Nieboraki.

 

Mieszkał zupełnie sam w wielkim domu. Zupełnie sam, jeżeli nie liczyć myszy pod podłogą, nietoperzy na strychu i pająków we wszystkich zakamarkach (dzięki tym pająkom u pana Nieborakiego nie mieszkały muchy, ale to już całkiem inna historia), a także jeszcze kogoś, ale o tym będzie mowa później. Na razie najważniejsze jest to, że pan Nieboraki był niezwykle wprost roztargniony. Mogę was zapewnić, że nigdy nie widzieliście nikogo co najmniej w połowie tak roztargnionego jak on, i że choćbyście się nie wiem jak starali, nigdy nie będziecie nawet w ćwiartce podobnie roztargnieni!

 

Na przykład pan Nieboraki nie tylko zapominał sprzątać i zmywać po jedzeniu, ale najczęściej w ogóle nie pamiętał, że musi jeść, nie mówiąc już o zrobieniu zakupów. Oczywiście też, choć miał wiele pięknych kwiatków w doniczkach, prawie nigdy nie myślał o ich podlewaniu. Często również myliła mu się noc z dniem i gdy widział wschodzące słońce, przychodziło mu nagle do głowy, że chyba znów o czymś zapomniał. A zapomniał, oczywiście, że zaraz po Dobranocce (albo po Dzienniku, gdy był w lepszej formie) powinien był położyć się spać. Pan Nieboraki bowiem chodził spać z kurami, mimo że żadnych kur w domu nie miał. Dziwne, prawda? Ale przecież wiecie, że pan Nieboraki był bardzo dziwny!

 

Nie zawsze się tym specjalnie martwił, ale od czasu do czasu - na przykład około Bożego Narodzenia, Wigilii albo Święta Kwiatu Paproci (zapytajcie Waszych Rodziców, kiedy to jest) - owszem. I w takich dniach (albo nocach) przychodziły mu do głowy różne pomysły, jak sobie poprawić życie. Na przykład - dręczył się kiedyś - to okropnie niesprawiedliwe, że jedzenie samo nie sprząta po sobie! Tylko czeka na mnie, a jak ja mam mieć do głowę wszystkiego! I wyszorować zęby, i wyczyścić buty (pamiętając przy tym, żeby nie pomylić past!), i zawiązać krawat na szyi, i zapiąć szelki u spodni (pamiętając przy tym, żeby nie pomylić krawata z szelkami!), że nie wspomnę o podlewaniu kwiatków! (Kwiatki w tym momencie zaczęły się śmiać przysłaniając sobie usta liśćmi, ale o tym będzie później). A odkurzanie, żeby pająki miały więcej miejsca na pajęczyny? A zostawianie okruszków dla myszy? A przeganianie muzyki, żeby nie zagnieździły się w niej Muzyczne Koty? (Teraz pan Nieboraki trochę przesadził, ale wiecie przecież, że był bardzo dziwny!). I tak dalej, i tak dalej...

 

W tym momencie Panu Nieborakiemu zrobiło się okropnie smutno i chybaby zaczął od tego płakać, gdyby nagle nie usłyszał szelestu. A to z kątów i szpar zaczęły wychodzić do niego Krasnoludki, zwane także Skrzatami. Niektóre z nich były trochę podobne do myszy i może dlatego pan Nieboraki nigdy przedtem nie zwrócił na nie uwagi. Otoczyły go kółkiem, zaczęły tańczyć i śpiewać.

 

Śpiewały o tym, jak im dobrze u pana Nieborakiego i jak go strasznie, ale to strasznie lubią. Może dlatego, że zostawia im okruszki i rozlane mleko na stole, a może że opowiada sam sobie na głos bajki, których one tak lubią słuchać. Albo że chodzi w motylich krawatach i kamizelkach jak letnie łąki, a w wannie puszcza tęczowe bańki. A może - że chodzi spać z kurami, a rano ogląda wschody słońca, które jak wiadomo, Krasnoludki też ogromnie lubią... I od słowa do słowa, okazało się, że pan Nieboraki nie ma żadnych, ale to żadnych powodów do zmartwień. Bo kiedy jednak, zmęczony, pójdzie wreszcie spać - nieważne, w łóżku czy w fotelu, w dzień czy w nocy - Skrzaty wychodzą z kątów i szpar i dokładnie sprzątają całe mieszkanie. I tak będzie zawsze, nawet do końca świata, byle tylko pan Nieboraki nic a nic się zmieniał!

 

A co z kwiatami? - zapytacie. No cóż, kwiaty już dawno nauczyły się dbać o siebie. Same chodzą do zlewu, odkręcają wodę i piją, ile im się chce. A potem wracają na miejsce i udają, że nic, ale to nic o niczym nie wiedzą.

 

 

 

O Wejściu i Wyjściu

 

Były raz sobie Wejście i Wyjście, które boczyły się na siebie stale.

 

Jedno nie mogło zrozumieć drugiego, drugie nie mogło zrozumieć pierwszego wcale.

 

Jedno ciągle chciało wchodzić, a drugie tylko wychodzić.

 

Nie mogły się pogodzić.

 

Jedno miało na sobie napis "Ciągnąć", a drugie - "Pchać".

 

Nie chciały siebie znać.

 

Jedno spoglądało na południe, drugie ku północy.

 

Nie chciały patrzeć sobie w oczy.

 

Ludzie wchodzili i wychodzili, wychodzili i wchodzili, bez przerwy.

 

A Wejście z Wyjściem myślało: Ach, żeby tak pokłócić się ze sobą wreszcie, bo to milczenie działa mi na nerwy.

 

A kiedy przyjdzie noc, ta jedna ważna noc w roku, mogłybyśmy się pogodzić i mieć już święty spokój.

 

Gdyby ludzie stąd poszli i w końcu zrobiło się miło, mogłoby się nam przydarzyć, o czym się nigdy żadnym drzwiom nie śniło.

 

Mogłybyśmy się zakochać i podać sobie ręce, a później wziąć ślub ze sobą i już nie gniewać się więcej

 

I przyszła noc magiczna, wszędzie było cicho i pusto.

 

A drzwi się pokochały i pobrały, i urodziły dziecko, które nazwały Lustro.

 

I wszyscy razem żyli długo i szczęśliwie.

 

I nikt się chyba temu nie dziwi, tak jak i ja się nie dziwię.

 

A co się stało z ludźmi, co tak bez przerwy wchodzili i wychodzili?

 

Tego już nie wiem. Może wy byście sami coś tu wymyślili?

 

O dwóch słoikach i jednej musze

 

Pewien pusty słoik szedł sobie ulicą, aż spotkał inny, który był pełen dżemu.

 

- Cześć, słoiku z dżemem! - pozdrowił go.

 

- Cześć, pusty słoiku! - odpowiedział mu tamten.

 

I poszły dalej razem, trzymając się za ręce.

 

Szły, szły, aż zrobiło się im bardzo gorąco, bo to było latem. Pusty słoik zdjął z siebie pokrywkę i zaczął się wachlować. Słoik z dżemem zaczął mu zazdrościć.

 

- Ale masz fajnie! - mówił. - Ja tak nie mogę. Muszę się męczyć z tym dżemem.

 

- Ale ty za to możesz sobie zjeść trochę dżemu, kiedy jesteś głodny - podpowiedział mu pusty słoik.

 

Słoik z dżemem ucieszył się, chociaż nie za bardzo, bo na razie wcale nie chciało mu się jeść, tylko mu było gorąco. Na domiar złego, kiedy tylko uchylił pokrywki, żeby się trochę ochłodzić, wpadła mu do środka mucha i zaczęła brzęczeć. Nie dość, że wyjadała mu dżem, to jeszcze marudziła, że jest za mało słodki. Słoik z dżemem bardzo się zdenerwował.

 

- Tylko spokojnie - powiedział pusty słoik, który miał dobre serce - zaraz ci pomogę. Zacznę wyjadać ci dżem, a wtedy mucha przestraszy się i odleci. A tobie przy okazji zrobi się trochę lżej.

 

Niestety mucha nie dała się tak łatwo przepędzić. W dodatku ze złości brzęczała jeszcze głośniej, używając brzydkich wyrazów. Słoiki, chcąc nie chcąc, wspólnymi siłami musiały zjeść cały dżem. Najadły się tak, że omal nie popękało im szkło. Ale czego się nie robi, żeby pozbyć się muchy, no i pomóc koledze.

 

Przez te wszystkie przeżycia oba słoiki bardzo się zmęczyły i postanowiły uciąć sobie drzemkę pod płotem. Tylko że mucha ciągle nie chciała od nich odlecieć, bo już się zdążyła do nich przyzwyczaić. I tak brzęczała nad nimi, cała umazana dżemem, i tak ich wachlowała skrzydłami, iż słoikom przyśniło się, że także zamieniają się w muchy. I tak im się spodobał ten sen, że wcale już nie chciały się obudzić. Mogły powiewać skrzydłami i mogły jeść dżem, ile tylko dusza zapragnie. I wcale się nie bały, że zgubią nakrętki albo że ich ktoś stłucze. A także, oczywiście, mogły fruwać.

 

Dlatego prawdopodobnie śpią sobie do tej pory, kołysani brzęczeniem dżemowej muchy. A może rzeczywiście zamieniły się w muchy i razem z prawdziwą muchą odleciały gdzieś nie wiadomo gdzie.

 

Może i teraz całą trójką fruwają pod niebem, szukając dżemu na podwieczorek.

 

 

 

 

Muzyczny kot

 

Chcę opowiedzieć o kocie, a dokładniej kotce, która bardzo lubiła słuchać muzyki. Na pozór nie różniła się niczym od innych kotów, tyle że miała czarne futro w białe nutki. Jej oczy błyszczały jak serenady, a ogon poruszał się niczym fuga. Dostała na imię Aria.

 

Któregoś razu Aria postanowiła odwiedzić pewien muzyczny utwór.

 

Najpierw delikatnie nosem pchnęła drzwi, a gdy to nie poskutkowało, pomogła sobie łapą. Drzwi zaskrzypiały, jakby były ze szkła. Wewnątrz biegło mnóstwo szklanych stopni, które aż się prosiły o stukot cienkich obcasów. Lecz Aria nie miała butów, tylko miękkie łapy, i dlatego nie było słychać, jak idzie.

 

Za schodami rozciągał się pałac, a może ogród, w którym śpiewało mnóstwo ptaków. Kiedy wyczuły kota, zamilkły. Aria stąpała cicho po trawie, lecz każde źdźbło uginało się pod nią z cienkim brzękiem. I tak kotka, wchodząc do środka pewnego utworu muzycznego, całkiem go zmieniła.

 

Gdy skoczyła na drzewo, spadło zeń złote jabłko i potoczyło się po zielonomuzycznym zboczu: plum, plum. Potem wpadło do wody. A może to nie było złote jabłko, tylko zielonomuzyczny kamień? Arii nie robiło to najmniejszej różnicy. Siedziała na gałęzi i czatowała na ptaki. Na próżno.

 

Na próżno też ją wołałam: nic nie było słychać przez szemrzącą jak strumień muzykę. Muzyka szemrała jednostajnie i nie chciała się zmienić, zresztą nie wiedziała jak. Miała przecież nagle kota siedzącego w samym środku, ni w pięć, ni w dziewięć, i może czekała, co z tego wyniknie.

 

Aż w końcu z kryształowego pałacu – a może z wielkiej szarej skały, która rozpękła się na pół – bum! – wypadł, powiewając długą siwą brodą, straszliwie zagniewany potężny Klucz Wiolinowy.

 

Ziemia zadrżała, strumień zniknął. I po chwili wahania utwór zaczął się na nowo, tyle że zupełnie inaczej. Nie było już w nim miejsca na ptaki, a co dopiero na kota. Wyglądał raczej na początek wielkiej burzy z piorunami.

 

Aria, chociaż muzyczna, podobnie jak inne koty bała się deszczu i piorunów. Jednym susem przeskoczyła przez najgroźniejszą czarną chmurę i natychmiast, trochę tylko oszołomiona, znalazła się z powrotem w swoim ulubionym fotelu.

 

Utwór muzyczny, z którego w takim popłochu uciekła, jak był, tak pozostał zmieniony i mówiąc prawdę - dziwny. Pewnie dlatego do tej pory nie ma nazwy.

 

Aria zaś spogląda na mnie z niesmakiem za każdym razem, gdy ją wołam. Założę się, że wolałaby teraz mieć inne imię, na przykład Jazz albo, jeszcze lepiej, Rap. Takie, które w żadnym wypadku nie ma w sobie nic ze śpiewu ptaków, brzęku trawy i szumu wody – pod jakąkolwiek postacią.

 

 

 

Kraina Kotów

 

Była raz sobie kraina, w której żyły i rządziły koty. Małe kotki tam wykluwały się z jajek, ptaki rosły na drzewach jak liście i były w różnych kolorach i smakach jak cukierki, a motyle wyfruwały z kapusty - i z kwiatów, naturalnie. Koty hodowały na grządkach myszy, które były warzywami i zamiast ogonków miały korzenie, i rzecz jasna nie poruszały się tak jak myszy, które my znamy. W wodzie pływały ryby, które same wyskakiwały na brzeg, gdy były już ugotowane i odfiletowane – żeby żaden kot nie musiał moczyć sobie łap ani tym bardziej omijać ości podczas jedzenia.

 

Każdy tam rodził się całkiem czarny, a dopiero z czasem bielał - jeżeli na to zasłużył dobrymi uczynkami lub, jeszcze lepiej, bohaterskimi czynami.

 

Żył tam pewien kot imieniem Fisiek, który był czarny w białe łapy. Jak można się domyślać, nie był bardzo zły, ale też nie całkiem dobry, chociaż się bardzo starał. Codziennie podlewał mamie myszy na grządkach, a ptaki zbierał z drzew dopiero gdy dojrzały, i delikatnie układał w koszyku. Miał też przyjaciółkę Misię, mieszkającą w sąs...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin