301. Allen Louise - Klan Ravenhurstów 03 - Tajemniczy kuzyn.pdf

(972 KB) Pobierz
Louise Allen - Klan Ravenhurstów 03 - Tajemniczy kuzyn
L ouise A llen
Tajemniczy kuzyn
Klan Ravenhurstów 03
545772501.004.png 545772501.005.png 545772501.006.png
Rozdział pierwszy
Sierpień 1816 - Vezelay , Burgundia
Naga kobieta tańczyła w absolutnym zapamiętaniu, epatując prowokacyjną zmy-
słowością. Na twarzy podglądającego ją nieszczęśnika rozpacz mieszała się z pożą-
daniem. Wyciągał do niej ręce, ślepy i głuchy na zaklęcia duchownego obserwującego
tę scenę zza filaru.
W półmroku trudno było dostrzec szczegóły, jednak sens sceny był aż nazbyt
wymowny, podobnie jak to, kto tu zawinił.
- Ach, ci mężczyźni!
Oburzona Elinor złożyła parasolkę, zamknęła szkicownik w twardej okładce i
zrobiła zamaszysty krok w tył, zderzając się z jakimś człowiekiem.
- Auu! - rozległ się rozdzierający jęk za jej plecami. - Bardzo przepraszam - wy-
chrypiał ten sam głos, gdy odwracając się, Elinor niechcący uderzyła go sztalugą.
- Za co? - zdumiała się, spoglądając na swoją ofiarę. - Przecież to ja pana ude-
rzyłam, i to dwukrotnie, więc to ja powinnam teraz przepraszać, a nie pan.
Mężczyzna był słusznego wzrostu. Kiedy się wyprostował, promień słońca
przeniknął przez spękane szyby i oświetlił jego głowę o włosach tak rudych, że gasły
przy nich jej loki.
- Wyraziła się pani krytycznie o rodzaju męskim, a ja przeprosiłem za moich
współbraci, bez względu na to, czym tym razem zawinili - wyjaśnił uprzejmym to-
nem, w którym jednak zabrzmiała nuta ironii.
Nieznajomy uśmiechnął się i udało mu się i ją zmusić do uśmiechu.
Nie powinnaś się tak zachowywać wobec obcego mężczyzny, skarciła się w my-
ślach Elinor.
- Mówiłam o tym kapitelu. - Bezceremonialnie rzuciła na najbliższą ławkę trzy-
mane w obu rękach przyrządy, zostawiając sobie tylko parasolkę, aby nią wskazywać
lub w razie potrzeby ugodzić.
545772501.007.png
Matka wciąż ją ostrzegała, że mężczyźni to bestie. Dlatego też lepiej nie ryzy-
kować, nawet jeśli ten przypadkowo napotkany nieznajomy sprawiał wrażenie angiel-
skiego dżentelmena.
- To kapitel romański... - zaczęła, wskazując na bogato rzeźbione zwieńczenie
kolumny, oznaczone numerem 6B w jej opatrzonych przypisami szkicach.
- Wyrzeźbiono go pomiędzy tysiąc sto dwudziestym a tysiąc sto pięćdziesiątym
rokiem i jest jednym z serii przepięknych kapiteli, dzięki którym bazylikę w Vezelay
można uznać za wybitny przykład średniowiecznej sztuki sakralnej - dokończył za
nią, jakby czytał z książki poświęconej temu okresowi.
- Powinnam była się domyślić, że jeśli zwiedza pan bazylikę, musi się pan znać
na architekturze - powiedziała przepraszającym tonem, mierząc wzrokiem zrujnowane
wnętrze wielkiego niegdyś kościoła, do którego poza godzinami mszy nikt obecnie nie
zaglądał. - Czy pan jest duchownym?
- A wyglądam? - Nieznajomy zdawał się lekko urażony jej sugestią.
- Hm... nie.
Rzeczywiście nie wyglądał, choć nie potrafiła powiedzieć dlaczego. Musi prze-
cież być wielu duchownych o rudych włosach, jak również o zaraźliwym uśmiechu.
Niewątpliwie też, jak kraj długi i szeroki, msze odprawia wielu wysokich i atletycznie
zbudowanych księży.
- Bogu niech będą za to dzięki. - Nie udzielił żadnego wyjaśnienia. - A więc... -
Zadarł głowę i wytężył wzrok. - Co w tej konkretnej scenie tak panią oburzyło?
- Przedstawia mężczyznę ulegającego niepohamowanym zwierzęcym rządzom.
A winą za swój moralny upadek obarcza kobietę. Jak zwykle - dorzuciła szorstko.
- Musi pani mieć świetny wzrok, skoro jest pani w stanie wyciągnąć takie wnio-
ski.
- Od tygodnia badam te kapitele z pomocą, lornetki. - Elinor rozejrzała się po
nawie. Wszędzie walały się kawałki pokruszonych murów i połamanych ławek oraz
śmieci. - Wróciłam tu co najmniej trzykrotnie w porze, kiedy światło było najlepsze,
próbując rozszyfrować możliwie jak najwięcej scen. Jeżeli nie podejmie się jakichś
545772501.001.png
kroków, i to szybko, katedra może się zawalić i ulec bezpowrotnemu zniszczeniu. Wi-
dzi pan te dziury w dachu? Nawet rzeźby we wnętrzu są narażone na działanie szko-
dliwych warunków atmosferycznych.
- A więc jest pani naukowcem? - zapytał ze wzrokiem wbitym w wyrzeźbione
figury, zastygłe w odwiecznym spektaklu uległości i pokusy. - Może prowadzi pani
badania nad niegodziwością mężczyzn doby średniowiecza?
- Moja matka jest naukowcem, a ja jedynie opisuję rzeźby dla jej późniejszych
szczegółowych badań. Mama jest autorytetem w dziedzinie wczesnośredniowiecznych
kościołów na terenie Francji i Anglii.
Elinor chciała dodać, że jeśli chodzi o brak morale, mężczyźni średniowiecza
prawdopodobnie niewiele różnili się od tych współczesnych, ale się rozmyśliła. Nie
miała zresztą zbyt wielkiego pola do porównań.
- Doprawdy?
Mężczyzna oderwał wzrok od rzeźb i spojrzał na Elinor. Tym razem uśmiech
rozjaśnił także jego oczy. Zielone, jak zauważyła, i niebywale przejrzyste. Inne niż jej
własne orzechowe, spoglądające na nią, gdy z rzadka zerkała w lustro, chcąc spraw-
dzić, czy kapelusz jej się nie przekrzywił i czy na nosie nie widać smug grafitu.
- Chyba powinienem poznać pani szanowną mamę. Czy będę mógł złożyć pa-
niom wizytę?
- Pan także jest naukowcem? - Elinor zaczęła zbierać swoje rzeczy. Pochowała
ołówki, węgle i farby do zniszczonej skórzanej torby i przerzuciła ją przez ramię. -
Wracam do domu, więc może zechce mi pan towarzyszyć.
- Powiedzmy, że interesuję się antykami.
Nieznajomy wziął od niej sztalugi, złożył je z wprawą i wetknął pod pachę. Póź-
niej nastąpiła krótka walka o stołek, którą wygrał, oraz o parasolkę, którą zatrzymała
sobie Elinor.
- Mieszkają panie w Vezelay?
- Tak, od tygodnia. Podróżujemy po Francji, odwiedzając co znaczniejsze śre-
dniowieczne katedry. Mama uważa, że powinnyśmy pozostać w Vezelay jeszcze
545772501.002.png
przez kilka tygodni. Merci , monsieur . - W kruchcie uśmiechnęła się do kościelnego,
który machał miotłą, wzniecając tumany kurzu. - Zamiatanie wydaje się kompletnie
bez sensu. Większy pożytek byłby z przykrycia dachu nieprzemakalną płachtą.
Rzuciła monetę żebrakowi przy drzwiach i ruszyła na ukos przez placyk przed
bazyliką.
- Mamy lokum u stóp wzgórza - powiedziała, spoglądając na swego towarzysza.
Coś w nim wydało jej się znajome, choć nie potrafiła określić co. Jednak dzięki
temu łatwiej było jej z nim rozmawiać. W normalnych okolicznościach przy spotkaniu
z krajanem, który nie został jej przedstawiony, panna Ravenhurst zadowoliłaby się
uprzejmym skinieniem głowy i zdawkowym powitaniem. Nawet by jej przez myśl nie
przeszło, aby go zapraszać do domu i przedstawiać matce.
Może to kwestia jego włosów, których ognista barwa nieco przygasła, gdy zało-
żył z powrotem kapelusz. Jako przedstawicielka rudowłosej gałęzi rodu Ravenhur-
stów, widziała ich mniej spektakularną odmianę, ilekroć spoglądała w lustro. Kolor
ten u kobiet uchodził powszechnie za wadę, choć gdyby jej włosy miały odcień mniej
kasztanowy, a bardziej płomienny, może łatwiej byłoby się jej z tym pogodzić. Za-
uważyła także z zazdrością, że nieznajomy nie ma piegów.
- Jesteśmy na miejscu.
Spacer w dół stromą uliczką trwał zaledwie kilka minut, choć droga do góry, do
bazyliki, po śliskich kocich łbach, zajmowała więcej czasu. Drzwi nie były zamknięte
na klucz, więc Elinor je pchnęła i zawołała:
- Mamo? Jesteś w domu? Mamy gościa.
- Jestem tutaj - dobiegł głos z bawialni.
Zostawiwszy swoje rzeczy na ławce w sieni, Elinor dała towarzyszowi znak, aby
odstawił sztalugi i stołek i poszedł z nią do pokoju. Na widok wchodzącego lady
Louisa Ravenhurst podniosła się zza stołu zasłanego papierami i książkami.
- Mamo, ten pan to badacz antyków, który pragnie poznać...
- Theophilus! - Lady Louisa przytknęła lorgnon do oka i patrzyła na gościa, wy-
raźnie wytrącona z równowagi.
545772501.003.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin