Juliusz Verne - Cudowna wyspa [pl].pdf

(1551 KB) Pobierz
J ULIUSZ V ERNE
C UDOWNA WYSPA
SPIS TREŚCI
Część pierwsza
I. KONCERTUJĄCY KWARTET.
II. POTĘGA SONATY SMYCZKOWEJ.
III. WYMOWNY PRZEWODNIK.
IV. ROZCZAROWANIE KWARTETU.
V. STANDARD-ISLAND I MILIARD-CITY.
VI. ZAPROSZENI.
VII. ZACHODNI PRZYLĄDEK.
VIII. W CZASIE PODRÓŻY MORSKIEJ.
IX. ARCHIPELAG WYSP SANDWICH.
X. PRZEJŚCIE RÓWNIKA.
XI. WYSPY MARKIZY.
XII. TRZY TYGODNIE NA POMOTU.
XIII. WYSPA TAITI.
XIV. UROCZYSTOŚCI I ZABAWY.
Część druga
I. WYSPY COOKA.
II. OD WYSPY DO WYSPY.
III. KONCERT NA DWORZE KRÓLEWSKIM.
IV. NADZWYCZAJNE WYPADKI.
V. TONGA TABU.
VI. DZIKIE ZWIERZĘTA.
VII. ŁOWY.
VIII. WYSPY FIDŻI.
IX. CASUS BELLI.
X. ZMIANA WLASCICIELI.
XI. NAPAD I OBRONA.
XII. TRIBOR I BABOR-HARBOUR.
XIII. PONCHARD ZDAJE SPRAWE Z POLOZENIA.
XIV. ZAKOŃCZENIE.
1
Część pierwsza
I
KONCERTUJĄCY KWARTET.
Źle rozpoczęta podróż rzadko kiedy kończy się dobrze.” Zdanie to z wielką słusznością
mogłoby powtórzyć w tej chwili czterech artystów leżących wraz ze swymi instrumentami w
bliskości przewróconego powozu, do którego wsiedli na ostatniej stacyi kolei żelaznej.
– Czy nikt nie jest ranny?… – pyta z niepokojem ten, który się pierwszy podniósł.
– U mnie lekkie draśnięcie kawałkiem szkła z rozpryśniętej szyby – odpowiada drugi,
obcierając zakrwawiony policzek.
– Ja mam zdartą skórę na nodze – mówi trzeci i równocześnie opatruje sobie ranę.
– Moja wiolonczela! moja wiolonczela! – woła wreszcie czwarty – oby tylko nic złego nie
stało się mojej wiolonczeli!
Szczęśliwym wypadkiem pudła są nienaruszone, a cenne instrumenta trzeba będzie
prawdopodobnie na nowo tylko nastroić.
– Przeklęta ta kolej żelazna, która nas w połowie drogi w tak fatalnem zostawiła położeniu!
– odzywa się jeden z podróżnych.
– I przeklęty ten powóz, który się wywrócił na pustej drodze, daleko od mieszkań ludzkich
– odpowiada drugi.
– I to jeszcze w chwili, gdy noc zapada – dorzuca trzeci.
– Szczęście jeszcze, że nasz koncert zapowiedziany jest dopiero na pojutrze – robi uwagę
czwarty.
Po tych narzekaniach niebawem dobry humor artystów wziął górę nad fatalnością
położenia, zaczęli nawet sobie wesoło żartować z całej tej nieszczęsnej przygody. Mówili
między sobą po francuzku, odzywając się jedynie, choć zupełnie poprawnie, językiem
Walter-Scotta i Coopera do woźnicy, który jak się okazało, najwięcej w całym tym wypadku
ucierpiał, spadłszy z kozła w chwili, gdy się przednia oś u powozu złamała. Oprócz
wywichnięcia nogi poniósł biedak ciężkie i bolesne obrażenia na całem ciele, to też i mowy
być nie mogło, by sam bez pomocy podniósł się z ziemi. Za cud jednak rzeczywiście
uważaćby należało, że przynajmniej nie było wypadku śmierci. Kamienista bowiem droga
2
prowadziła przez górzystą okolicę, nie rzadko też po jednej lub drugiej stronie szumiał rączy
potok, lub czerniały głębokie przepaście, i gdyby wypadek miał miejsce o kilkadziesiąt
kroków dalej, wszystkich byłaby spotkała śmierć niechybna.
Teraz jednak powóz jest nie do użycia, jeden z koni padając złamał nogę, drugi zaś
złamanym dyszlem tak mocno pokaleczony, że niepodobna, by mógł pójść niezwłocznie w
dalszą drogę; więc, ni pojazdu ni koni. Trzeba też prawdziwej fatalności, jakiej ulegli nasi
artyści na terytoryum Niższej Kaliforni. Dwa wypadki w podróży w ciągu dwudziestu
czterech godzin, to już wymaga zbyt wielkiej filozofii.
W czasie, gdy się powieść nasza zaczyna, stolica państwa San-Francisco, miała już
bezpośrednią komunikacyę z San-Diego, miastem położonem na samej granicy Kalifornii;
tamto właśnie zdążali nasi podróżni, aby dać koncert zapowiedziany od dawna i z
upragnieniem oczekiwany. Gdy wigilię dnia tego wsiedli do pociągu w San-Francisco,
wszystko zdawało się najlepiej sprzyjać zamierzonej wycieczce, aż najniespodziewaniej, o
jakie pięćdziesiąt mil od San-Diego, pociąg musiano zatrzymać, gdyż wskutek gwałtownej
ulewy spadłej tejże nocy, nasypy kolejowe zostały tak uszkodzone,, iż komunikacya dalsza,
aż do czasu naprawy, musiała być przerwaną. Podróżnym naszym pozostało tylko do wyboru,
albo czekać, aż ruch pociągów w tę stronę znowu się rozpocznie, albo też nająć w najbliższem
miasteczku jakikolwiek pojazd; za zgodą wszystkich wybrano to ostatnie.
Po długich poszukiwaniach znaleziono wreszcie w sąsiedniej wiosce powóz w rodzaju
starego landa; okucia jego rdza już mocno zniszczyła, a sukno wewnątrz mole całkiem zjadły;
nie było to więc nic eleganckiego, ale też nie było wyboru. Ugodzono się z właścicielem co
ceny wynajmu, woźnicę ujęto obietnicą sutego napiwku i zostawiając kufry i bagaże na kolei,
czterej artyści umieścili się jak mogli najlepiej w starym wehikule, zabierając jedynie swe
cenne instrumenta. Ruszyli tak w dalszą drogę o godzinie drugiej i aż do siódmej posuwali się
raźno naprzód, gdy nagle spotkał ich drugi, fatalny wypadek, na wskutek którego przepadła
możność dalszej jazdy, a do San-Diego jeszcze całe mil dwadzieścia!
Dla czego jednak ci artyści poch??? ??? a co więcej urodzeni Paryżanie ??? ??? czną grę
losu, w nieznanych ??? ???
Dla czego?… Oto zwykła walka o byt pchnęła ich za oceany. W Europie, wybitniejszym
nawet talentom trudno nieraz zdobyć sobie dostateczne utrzymanie, gdy tymczasem w
Ameryce, wśród bogacących się coraz więcej Yankesów, poczęło się budzić w czasie, w
którym miały miejsce opisywane wypadki t. j. około 20 lat temu, żywe zamiłowanie do sztuk
pięknych, a przedewszystkiem do malarstwa i muzyki. Sprowadzano więc i płacono sumy
wielkie za płótna mistrzów starych i nowych szkół Europy, artystów zaś uprawiających
3
muzykę i śpiew, obsypywano oklaskami i złotem. Dopóki gust się nie wykształcił u tego ludu
żyjącego dotychczas cyframi, przekładano nadewszystko głośną i szumną muzykę oper:
Wagnera, Verdiego, Berlioza i innych; z biegiem jednak, poczęto gustować w głębokich i
pełnych uczuć tonach Mozarta, Haydna i Bethowena, a jednocześnie muzyka sonat wprost
zapalała powolnych i zimnych spekulantów. Wtenczas to właśnie czterech naszych artystów
postanowiło zapoznać mieszkańców Ameryki, z nieporównaną w piękności spokojną i pełną
elegancyi muzyką salonową. W rachunkach swych nie doznali zawodu, bo dotąd nie brakło
im ani brzmiących oklasków, ani przyjemnie dźwięczących dolarów. Ich poranki lub
wieczory muzykalne licznie były odwiedzane i „Kwartet koncertujący”, jak ich powszechnie
nazywano, zaledwie zdołał uczynić zadość licznym zamówieniom. Bez niego nie było
uroczystości, rautu, lub zabaw urządzanych po parkach, choćby najświetniejszych, któreby
zasługiwały na zanotowanie publiczne. Złoto też bogatej Kalifornii szerokim strumieniem
płynęło do kieszeni smyczkowych wirtuozów, lecz niestety, nie zatrzymywało się tam długo,
nie umieją bowiem oszczędzać ci książęta tonów, nie umieją ogólnie zbierać kapitałów ludzie
oddani sztuce. Prowadząc życie cyganeryi artystycznej, w bezustannej podróży z Nowego
Yorku do San-Francisco, z Quebecu do Nowego Orleanu, z Nowej Szkocyi do Texas,
„Kwartet koncertujący” wydawał prawie wszystko, co im hojne ręce wielbicieli sztuki tak
ochotnie rzucały.
Zanim jednak rozpoczniemy opowiadanie o dalszych losach czterech naszych bohaterów,
czas zapoznać czytelnika choćby z ogólnymi rysami ich powierzchowności i charakteru.
Yverns, jest mężczyzną lat trzydziestu dwóch, wzrostu średniego, szczupły, włosy długie
lekko falujące, koloru jasno blond, oczy ciemne, podłużne o melancholijnym spojrzeniu,
postawa ogólnie elegancka choć widocznem jest w niej nieco pozowania, właściwego
niektórym artystom; posiada talent mogący mieć nadzieję świetnej przyszłości, w kwartecie
zajmuje też miejsce pierwszego skrzypka.
Drugie skrzypce trzyma Francolin, lat trzydzieści, przy wzroście małym dość otyły; włosy i
zarost ciemne, oczy czarne, dla bardzo krótkiego wzroku nosi stale pince-nez w złotej
oprawie. Natury szczerej, wolnej od wszelkiej zazdrości i bezpodstawnej ambycyi, choć
zresztą zdolny bardzo muzyk. Sprawuje poważny urząd kasyera towarzystwa, i w roli tej
nawołuje stale do oszczędności, dotąd jednak bez pożądanego uznania i skutku.
Ponchard, najmłodszy i najweselszy, przez kolegów żartobliwie „Ekscelencyą” tytułowany,
gra pięknie na altówce; ma lat dwadzieścia siedm; przedstawia typ tych charakterów, które
całe życie pozostają młode. Umysł to bystry, lubujący się w dowcipach, na których mu nigdy
nie zbywa, gotowy zawsze do zaczepki i odporu. Oczy ma rozumne, włosy rudawo blond,
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin