Kazimierz Nagórski
Kamienny krąg
Część I: Nieudacznik
Sierociniec, a potem różne domy dziecka, bursy i internaty. Byłem tępym i tchórzliwym dzieckiem. Tak brzydkim, że nielubianym przez dorosłych i odrzucanym przez rówieśników. Szkolny dwójarz, za uszy ciągnięty z klasy do klasy. Ostatnia oferma, zbierająca kuksańce i kopniaki, wyśmiewana przez dziewczyny i lekceważona przez kolegów. Niepoprawny marzyciel. Nie wiem, jak to się stało, że ukończyłem szkołę średnią i zdałem maturę.
Część II: Samodzielność
Nie nadawałem się na studia. Taka była opinia kuratora. Znalazł mi posadę gońca, roznosiciela poczty w magistracie. I maleńki pokoik bez wygód na poddaszu kamienicy będącej własnością miasta. Teraz byłem dorosły i samodzielny.
Część III: Pan Adamski
Moim pierwszym i jedynym szefem był pan Adamski. Nauczył mnie, jak segregować i roznosić magistracką pocztę. Jak poruszać się po tym starym budynku, by dotrzeć do niezwykłych zakamarków. Jak znaleźć właściwego odbiorcę dla każdego listu. Nie wiem, ile mógł mieć lat. Dla mnie, młodego chłopaka, był niewiarygodnie stary.
Część IV: Prawdziwa nauka
Pań Adamski okazał się surowym, ale sprawiedliwym szefem. Wymagał pilności, systematyczności i punktualności - cech niezbędnych urzędnikowi magistrackiemu do rozpoczęcia kariery. Prawdziwa nauka rozpoczęła się, gdy Adamski uznał, że spełnię jego oczekiwania. Powoli wbijał mi do głowy - kto jest kim w magistracie, komu należy się kłaniać już z daleka, do kogo uśmiechać się z sympatią, kto gładko przełknie gruby komplement, a do kogo zwracać się tylko z konkretnymi sprawami. Nauczył mnie, jak być lubianym. Sam miał niewyparzoną gębę - uchodził za gbura i szydercę.
Część V: Pieniądze
Zarabiałem mało. Ledwie starczało do pierwszego. Pół roku później, kiedy pan Adamski oswoił się ze mną, wysłał mnie do Działu Inwentaryzacji Ciągłej, gdzie poszukiwano chętnego do pracy po godzinach. Byłem zajęty cały dzień, ale nie brakowało mi już pieniędzy.
Część VI: Przycisk
Na biurku pana Adamskiego leży przycisk do papieru. Zwykły kamień, ledwo z grubsza ociosany.
Część VII: Twarz
Była zima. Zmęczony popołudniową pracą, poszedłem zabrać swoje rzeczy. Przy biurku pana Adamskiego paliła się lampa, oświetlając sporą księgę. Zajrzałem, co to za tytuł. Z otwartej stronicy patrzyły przytomnie oczy dojrzałego mężczyzny. „Kim jesteś" - pytały? Potem odgadły i stały się nieobecne. Przeczytałem podpis: Albrecht Dürer - autoportret. Skoro wiesz, kim jestem - pomyślałem - to i ja dowiem się, kim jesteś TY.
Część VIII: Sztuka
Kilka dni potem coś zatrzymało mnie przy
księgarni. Patrzyłem na wystawę, nie widząc, aż
wreszcie zobaczyłem. Stał w górnej części witryny,
po prawej stronie. Patrzył z okładki wielkiego albumu
z utajonym sarkazmem. Kupiłem album. Był bardzo drogi.
Miesiąc później dowiedziałem się, czego chciał. Dürer żądał bezwzględnego oddania, reszty mojego czasu, gigantycznej pracy i wszystkich oszczędności.
Zacząłem studiować historię sztuki. Tyle tylko, że nie miałem nauczycieli.
Część IX: Galeria Mistrzów
Po Dürerze był Bosch. Potem Breughel Piotr Starszy, Giotto, Velazquez, Caravaggio, Goya, Rembrandt, Rubens, Turner, Michał Anioł, Leonardoda Vinci. Zacząłem czytać systematycznie. Każdy grosz ładowałem w książki o sztuce i albumy. Po dwóch latach doznałem olśnienia. Teraz wiem, co się stało. Moja poszarpana wiedza stała się całością. Wszystko wskoczyło na właściwe miejsca.
Część X: Czas
Czas w magistracie wlókł się niemiłosiernie, głównie w piątek. Czas włoskiego renesansu, francuskich impresjonistów, miniaturzystów niderlandzkich XV wieku pędził jak szalony. Tak minęło - co najmniej - kilka lat.
Część XI: Powietrze
Stała prawie na środku magistrackiego holu. Ciemnowłosa, najwyżej dwudziestoletnia. Smukła i piękna. Podszedłem bliżej, a jej zielone oczy spojrzały przeze mnie jak na powietrze. Nie miałem szansy.
Część XII: Informacje
Anna. Osiemnaście lat. Maturzystka. Z zamożnego domu. Ojciec - przedsiębiorca budowlany. W obecnej kadencji - Radny Miejski.
Część XIII: Wniosek
Za wysokie progi.
Część XIV: Awans
Po dwóch latach po raz pierwszy awansowałem. Po następnych dwóch przestałem roznosić pocztę. Teraz segregowałem ją i rozmieszczałem na wózkach. W wolnych chwilach pomagałem panu Adamskiemu. Nauczyłem się robić wykazy i sprawozdania. Byłem dobrym pracownikiem.
Część XV: Przycisk po raz drugi
Na biurku pana Adamskiego leży przycisk do papieru, zwykły kamień. Ledwo z grubsza ociosany. Coś w nim przykuwa uwagę, patrzę jak urzeczony. W ciężki, toporny bazalt wtopiony jest zarys dłoni, widać kawałek kciuka, fragmenty palców - wskazującego i środkowego. Magma kamienia wciąga dłoń do środka. Dzieło skończone i nieskończone jednocześnie. Podnoszę wzrok i napotykam surowe oczy szefa.
- To dzieło sztuki - mówię jak w transie. Surowe oczy stają się łagodne i przyjazne.
- Tak. To dzieło sztuki - dziwnie cicho mówi pan Adamski i kręci głową z niedowierzaniem.
Część XVI: Obiad
Siedzę naprzeciwko pana Adamskiego w magistrackiej stołówce. Przed nami dymiąca zupa. Obok grzecznie czeka drugie danie. Ale nie jemy. Pan Adamski patrzy na mnie z uśmiechniętym zdumieniem w oczach. Wreszcie rozkazuje:
- Mów.
Więc mówię.
Najpierw o Dürerze. 0 sieci, jaką na mnie zastawił. A potem już płynę tą niezwykłą rzeką, którą trochę znam, choć nie za bardzo, ale płynę pewnie, bo nowa wiedza tkwi we mnie głęboko, poszerza mnie i wzrusza. Czterdzieści minut jak chwila. Czas wracać do pracy. Na stole nietknięty obiad.
Część XVII: Giacometti
Niewielka sala w miejskiej galerii. Na niewysokich postumentach dziewięć rzeźb. Na ścianach kilkanaście trójwymiarowych rysunków, tak sugestywnych, że chciałoby się zobaczyć, czy rzeczywiście wiszą na ścianie, czy zostały sekretnie w nią wpuszczone.
Rzeźby. Pełne postacie. Lecz wzrok przyciągają twarze. Patrząc enface - wąskie jak palec, ale im dłużej spoglądam, tym są szersze. Po kilkunastu sekundach osiągają właściwe proporcje. Mężczyzna, kobieta, dziecko. Gdzież zdążają ci ludzie o twarzach pełnych cierpienia, goryczy, udręki. Bólu istnienia.
Część XVIII: Pierwszy raz
Tam na wystawie spotkałem go po raz pierwszy. Właśnie wychodził. Z potarganą czupryną, zwichrzoną brodą. W powyciąganym do kolan swetrze, usmarowanych gliną spodniach i brudnych butach. Niechluj.
I te nieprzytomne niebieskie oczy, za okularami w drucianej oprawie.
Część XIX: Miłość
Moją miłość prażyło słońce, kiedy stała w potwornym upale między drzewami w parku, by zobaczyć refleksy słońca we włosach Anny.
Na moją miłość lał deszcz, kiedy chciała oglądać jej profil przy kawiarnianym stoliku.
Na moją miłość padał nocny cień, bo pragnęła usłyszeć jej buciki, wystukujące powrót do domu.
Moja miłość piła gorzkie łzy, kiedy widziała jej rozświetlone zielone oczy z uśmiechem wpatrzone w innego.
Moja miłość miała beznadziejny, granatowy kolor.
Część XX: Śmierć
Umarł pan Adamski.
Część XXI: Spadek
Dostałem wszystko. Piętro domu w spokojnej i niezbyt odległej od centrum dzielnicy. Ogromną bibliotekę z kolekcją albumów, o jakiej nie próbowałem nawet marzyć. Trochę pieniędzy z polisy ubezpieczeniowej. I jego. Mieszkańca parteru. Bo testament kończył się tak: „nie musisz się z nim przyjaźnić,
ale opiekuj się nim - dyskretnie - o ile to możliwe".
Część
Nie. Nie może być następnej części, bo opowieść ta powinna
się zacząć tutaj.
Wstęp
Mam 29 lat. Jestem magistrackim urzędnikiem. Schnę z miłości.
Z dziewczyną, którą kocham, nie zamieniłem ani słowa.
Anna jest już na czwartym roku architektury wnętrz w Akademii Sztuk Pięknych.
Nawet nie wie, że istnieję.
Właśnie stoję nad grobem. Sam. Tych kilka osób, które przyszły na pogrzeb, już dawno nie ma. Połykam łzy. Dostałem wszystko od niezwykłego człowieka, który był moim szefem. Nawet nie zdążyłem się z nim zaprzyjaźnić.
Część pierwsza: Pień wierzby
Dom, w którym teraz mieszkam, ma dwa podwórza. Zewnętrzne - od wschodniej strony, i wewnętrzne - zachodnie. Na środku zewnętrznego stoi pień wierzby. Pień ma około czterech metrów wysokości. Jest niedokończony. Bo ten pień zrobiony jest z szaro-czarnego kamienia. Z frontu, od strony furtki, wyśmienicie udaje pień wierzby, ale z moich okien i balkonu wyraźnie widać czterdziestocentymetrowy pas nieobrobionego kamienia. Tuż za pniem stoi wąskie, zmyślnie zrobione rusztowanie. Na rusztowaniu siedzi on. Mój sąsiad. Mieszkaniec parteru.
Część druga: Sąsiad
Stoję na balkonie i dzielą nas trzy, może cztery metry. Rusztowanie sprawia, że jesteśmy na tej samej wysokości.
Niebieskie oczy za okularami w drucianej oprawie uważnie na mnie patrzą. Już je gdzieś widziałem. Ręce silne, nawykłe do ciężkiej pracy. W lewej dłuto, w prawej młotek, oparte o kolana. Długa cisza.
- Przyjdź do mnie wieczorem.
- Przyjdę - odpowiadam.
Wraca do pracy nad pniem. Młotek nierytmicznie uderza w dłuto.
Ciekawe, po co mu taki nieprawdziwy, wyrzeźbiony pień.
Część trzecia: Doczekać zmroku
W papierowej torbie butelka wódki, pęto kiełbasy i słoik kiszonych ogórków. Od godziny mogę już iść na dół, tylko nie wiem, co dla niego oznacza wieczorem.
Jest późna wiosna.
Słońce czerwienią oświetla zachodni pokój. Doczekam zmroku.
Część czwarta: Wizyta
Żadnej intymności. W dużym pokoju na dole palą się wszystkie światła.
Zmierzwione włosy, potargana broda, upaprane gliną spodnie. Tu nie sprawiają wrażenia niechlujnych, bo ten pokój jest w połowie mieszkaniem, w połowie pracownią.
Gospodarz stoi przy długim stole zawalonym szkicami. Na wolnym kawałku stołu kremowy papier. W ręku okrawek węgla. Patrzy na mnie.
- Nie spieszysz się. Czekam ponad godzinę.
- Nie wiedziałem, co u ciebie jest wieczorem. Doczekałem zmroku.
Ciska węglem. Usmolonym palcem pokazuje krzesło.
- Siadaj.
Stawiam torbę na stole.
- Wódka, kiełbasa i ogórki - mówi z kpiną w glosie.
- To pierwsza wizyta.
Cisza. Patrzy. Nie, gapi się na mnie jak na zdumiewające dziwowisko.
Pewnie jest starszy ode mnie - myślę - a może nie, może broda go postarza.
- Dlaczego Jerzy dal ci to wszystko?
- Kto to jest Jerzy?
- Adamski.
- Pan Adamski miał na imię Jan.
- Miał dwa imiona. Przyjaciele używali tego drugiego. Pan Adamski... - kręci głową - kim był dla ciebie?
- Był moim szefem.
- I tak ni z tego, ni z owego uczynił cię spadkobiercą.
- Na to wygląda.
- Musiał być jakiś powód.
- Nie znam go.
Patrzy mi prosto w oczy, a ja wytrzymuję spojrzenie.
- Pomyśl.
Nagle widzę, jak surowe oczy szefa robią się ciepłe, przyjazne i nieco zdziwione.
- Kamień - mówię. - Przycisk do papieru.
- Ten na jego biurku?
- Teraz już na moim.
- Teraz już na twoim, więc...
- To dzieło sztuki.
- A jednak... Nie zdążył mi o tobie opowiedzieć.
- Byłeś gdzieś?
- Tak. Można tak powiedzieć.
Patrzymy sobie w oczy. Przecież moje też są niebieskie. Bardzo podobne do tych naprzeciwko. Pewnie nie mam tego błysku szaleństwa, no i nie muszę nosić okularów, ale podobieństwo istnieje.
- Chodź ze mną - mówi i rusza w kąt pracowni.
Na zaimprowizowanym postumencie spory jasnoszary kamienny blok. Obraca go w moją stronę.
Niedokończona rzeźba. Z otchłani kamienia wynurza się twarz. Cóż za potworny wysiłek. Zlepione włosy. Zmarszczone czoło. Wybałuszone oczy. Wpółotwarte, dyszące usta. Pod brodą zarys rąk złożonych na... kolanach. Kolanach?
Dupek. Powoli odwracam głowę. Patrzy na mnie poważnie, ale w oczach czają się iskierki szyderstwa.
- Dupek - mówię wyraźnie zły. Odwracam się i spokojnie zmierzam w stronę wyjścia.
- Jaśnie Pan od dawna kupy nie robi? - zatrzymuje mnie drwiący głos.
Zatrzymuję się w drzwiach.
- Przestałeś srać? - pyta.
- To retoryka.
- Każda działalność człowieka może być tematem sztuki.
- Gówno też?
- Gówno też.
- Gówno prawda.
- I gówno prawda też.
Zaczynamy się śmiać. Sąsiad sięga do papierowej torby i wyciąga butelkę wódki.
- Jest ciepła - mówi zaskoczony.
- Ja rzadko piję.
- Nie doskwiera ci życie?
- Czasem doskwiera, ale lubię być trzeźwy.
- No to przemyśl, co powiedziałem, po trzeźwemu. A jak wódka ostygnie dam ci znać.
Wizyta skończona. Idę na górę. Ciekaw jestem, ile czasu da mi na przemyślenie.
Nareszcie wiem, kto jest twórcą przycisku na moim biurku.
Część piąta: Przybudówka
Z okien kuchni i zachodniego pokoju mogę oglądać wewnętrzne podwórze. Dostać się na nie można tylko przez mieszkanie mojego sąsiada. Z lewej strony podwórze zamknięte jest przybudówką, długą może na sześćdziesiąt metrów. Nie wiem, co się tam znajduje. Cztery wielkie okna zasłonięte są szczelnie roletami.
Część szósta: Adam
Stoję na balkonie. Rusztowanie sprawia, że jesteśmy na tej samej wysokości, dzielą nas trzy, może cztery metry. Niebieskie oczy za okularami w drucianej oprawie patrzą uważnie.
- Po co ci taki wy rzeźbiony pień?
- Dowiesz się w swoim czasie.
Nie wraca do pracy, tylko patrzy na mnie, jakby na coś czekał.
- Jak ci na imię? - pytam.
- Adam. A tobie?
- Paweł.
- Wódka jest już wystarczająco chłodna. Przyjdź wieczorem.
- Przyjdę. Wraca do pracy.
Wiem już, co znaczy wieczorem.
Część siódma: Druga wizyta
Czerwień zachodu zalewa zachodni pokój. Idę na dół. Choć jeszcze jasno, w salonie-pracowni palą się wszystkie światła. Ani cienia intymności.
Adam przy dużym stole, pochylony nad szarym papierem. W ręku kawałek węgla, patrzy na mnie z dziwnym zdumieniem.
- Myślałem, że to Jerzy - mówi.
- Nie, to tylko jego nędzna imitacja - odpowiadam sarkastycznie.
- Czy nędzna? Zobaczymy. Ciska węglem.
- Chodź ze mną. Tam.
Usmolonym palcem pokazuje drzwi. U mnie byłby w tym miejscu zachodni pokój.
- Pójdę przodem - mówi.
Wchodzimy do niezwykłego pomieszczenia, kuchnio-łazienko-sypialni. W środku po lewej stronie - w aneksie kuchennym - są drzwi. Adam otwiera je i wchodzimy do obszernego przedsionka. Stąd duże lewe drzwi prowadzą na podwórze wschodnie, a prawe, równie obszerne - do przybudówki. Idziemy w prawo.
Część ósma: Galeria niedokończonych...
Przez mleczne szkło zachodniej ściany przybudówki wlewa się czerwone światło słońca. Galeria setek niedokończonych rzeźb. Wszystkie w kamieniu.
Dziewczynka z rozwiązaną sznurówką z kamiennego bloku wyłania się mały dziecięcy bucik, tuż przy nim rączka trzymająca koniec sznurówki, a nad tym wszystkim przylizane włosy i warkoczyk ozdobiony kokardą.
Żebrak - z połową twarzy, jednym okiem i zmierzwioną częścią brody. Siedzi na kamiennym, drewnianym stopniu, z dołu bryły wypełza fragment nogi w znoszonym dziurawym bucie,
a tuż przy nim kamień-
na metalowa puszka na drobne.
Śpiąca buzia niemowlęcia z matczynym sutkiem w ustach - wynurzająca się z szarej bryły. W pochyleniu nie do końca obrobionej bryły piaskowca są ciepło, troska, uwaga i tkliwość.
Spracowane, sękate ręce - w prawej nóż, w lewej chleb - wyświechtane? Być może, tylko że wyżej widać starcze, bezzębne usta, skrzywione uczuciem głodu.
Wygięta szyja sportowca, kulomiotacza z kulą, fragmentem palców dłoni, połową twarzy. Zaraz nią ciśnie, bo reszta kamiennego ciosu skręcona ogromnym wysiłkiem.
Robię krok do przodu.
Ze sporej bryły czarnego marmuru wyłania się twarz niemłodej kobiety. Półprzymknięte oczy są puste, już zapomniały o bólu. W kącikach ust odrobina rozpaczy. Zarys chusty na głowie. Kwintesencja samotności. Po prawej, nisko, tuż przy podłodze z czarnej skały, wystaje stopa.
Przecież to „pięta".
Odwracam się.
- Chciałeś się zmierzyć z Michałem Aniołem czy mu dokopać.
- Najpierw chciałem się z nim zmierzyć. Potem dokopać.
- No i...
- Nie umiem skończyć rzeźby.
- Jest skończona.
- Nieprawda, brakuje głowy Chrystusa.
- Niekoniecznie, Chrystus jest martwy.
- Chrystus nigdy nie był martwy.
- Był. Spory kawałek piątku i całą sobotę.
- Tylko symbolicznie.
- Miał dać świadectwo. Zmarł fizycznie.
Patrzymy sobie prosto w oczy. Chwila ciszy. A potem Adam mówi:
- Mądrala. Wszystko wiesz lepiej niż ja. Skończone, nieskończone rzeźby.
- Mówię tylko, że nie muszą być skończone.
- Nieodrodny synek. Pewnie jeszcze powiesz jak Jerzy: „w tym leży ich siła",- Nie wiedziałem, że pan Adamski tak mówił. Ale trafił w sedno.
Twarz wykrzywia mu się irytacją.
- Bredzenia niedouczonych historyków sztuki, brak zawodowstwa, kompletna amatorszczyzna. Majaczenia dziecka.
- Pan Adamski nie
żyje.
- Za to ty, tak. Przysłał cię tu zza grobu. To czarcia sztuczka. Te same maniery i ta sama argumentacja.
Z poirytowania wpada w złość.
- Urzędnicze samouki, bez krztyny wyobraźni!
Ze złości we wściekłość.
- Banda matołów sztuki - wrzeszczy.
- Zaraz dostaniesz zawału - mówię. - To samonapędzającasię spirala.
Nieruchomieje i pa-. trzy z niedowierzaniem.
- To niemożliwe!
- Co? - pytam.
- To, że jesteś taki sam
jak on.
- Jak kto?
- Jak Jerzy.
- Ja nie żyję?
- Idiota. Nie o to chodzi.
- - A o co?
- Nie umiem tego nazwać.
Patrzy na mnie dziwnymi niebieskimi oczami. Milczenie przedłuża się. Nagle twarz mu łagodnieje.
- Nie byłem na pogrzebie - mówi. Milczę.
- Musiałem dokończyć pewną pracę. Urzeczywistniałem : ideę.
Nagle chwyta mnie za guzik od koszuli i przyciąga do siebie. ; Jego szalone oczy są tuż, tuż.
- Istnieją rzeźby doskonale skończone - mówi ochrypłym szeptem i odpycha mnie.
Co za pokopaniec!
- Nie jestem szaleńcem.- mówi już zwyczajnym głosem. Potem zastanawia się chwilę.
- Chodź. Coś ci pokażę.
Część dziewiąta: Tajemnica
Wracamy. Ale nie do dużego pokoju pracowni. Zatrzymujemy się w tym przedziwnym pomieszczeniu, kuchnio-łazienko-sypialni. Tam, obok wanny, stoi spora kasa pancerna.
Adam wyjmuje z kieszeni dwa płaskie klucze, wkłada je w zamki i jednocześnie przekręca. Potem otwiera szafę.
Dziwna rzecz, kasa pancerna w mieszkaniu artysty.
Adam wyciąga z niej spore tekturowe pudło. Ostrożnie bierze je pod spód i stawia na stole. W środku znajdują się dwie kamienne rzeźby. Naturalnej wielkości kot i naturalnej wielkości mysz. Adam ostrożnie stawia je na stole.
- Przypatrz się im dobrze - mówi - takiej precyzji nie osiągnął jeszcze nikt.
Precyzyjny wizerunek kota wyrzeźbiono z jednej kamiennej bryły. Ileż pracy musiało kosztować zrobienie tych cienkich niteczek wąsów, drobiazgowe odtworzenie pędzelków na uszach, lekko zjeżonej sierści na grzbiecie. I ta zachwycająca kocia gracja!
I mysz. Jak wielką pracę trzeba wykonać, by tak starannie odtworzyć maleństwo.
Podnoszę głowę. W oczach Adama iskierki tryumfu.
- To są rzeźby skończone absolutnie - mówi.
- To twoje dzieło?
- Poniekąd. Prawdy dowiesz się, jak skończę pień. Patrzy na mnie wyczekująco. Wreszcie domyślam się. - Wizyta skończona.
Część dziesiąta: Stukot
Już od tygodnia o piątej rano budzą mnie uderzenia młotka w dłuto. Pierwszego dnia przypomniały mi się niebieskości Rafaela, uznałem, że album kłamie, że aż tak niebieskie nie są. Drugiego dnia chciałem jechać do Rzymu, żeby przekonać się, czy to prawda, ale po południu, kiedy wróciłem z pracy, stukot uświadomił mi, że nie obejrzałem nawet jednej setnej tego, co znajduje się w przybudówce.
Hałas trwa do zmierzchu. Uderzenia młotka odmierzają pracę. I czas.
Część jedenasta: Cisza
Aż pewnego dnia, w połowie lata, o piątej rano, obudziła mnie cisza.
Wyszedłem na balkon, bo musiałem to zobaczyć.
Pień był skończony.
Część dwunasta: Geniusz
Trzy dni później, w piątek, kiedy wracałem z pracy, Adam siedział we wspaniałym skórzanym klubowym fotelu i wygrzewał się w popołudniowym słońcu.
Stanąłem przy furtce jak wryty.
Zwykłe podwórko, zalane słońcem, ale prawie na środku kamienny (świetnie udający drewniany) pień, obok wielki skórzany fotel, a w nim dziwny, niechlujny facet.
Czysty surrealizm.
Niebieskie oczy za okularami w drucianej oprawie patrzą uważnie.
- Pomyślałeś, że to czysty surrealizm - mówi.
- Skąd wiesz?
- Jestem geniuszem.
Myślę, że niewątpliwie, ale patrzę na niego z ironicznym uśmiechem. Potem mówię złośliwie:
- Niewątpliwie.
Nagle niebieskie oczy stają się zmęczone.
- Jestem geniuszem - mówi gorzko. Stoję i nie wiem, co zrobić z rękami.
Adam odwraca głowę. Patrzy na pień. Potem wraca do mnie.
- Mógłbyś pójść ze mną do parku?
- Kiedy?
- Za godzinę.
Część trzynasta: Park
Trzydzieści hektarów, między starym miastem a blokowiskami. Ogrodzone i świetnie utrzymane. My mieszkamy na przedmieściach Starego Miasta. Na skraju parku. Po drugiej stronie, przed blokowiskami. W podobnym, tylko nowszym domu, mieszka Anna.
Część czternasta: Cztery wierzby
Idziemy wzdłuż metalowego parkanu.
Adam milczy. Dopiero kiedy dochodzimy do wschodniej bramy parku, rozkręca się.
- Jestem geniuszem, nie dlatego, że potrafię wyrzeźbić w kamieniu wszystko, co pomyśli moja kudłata głowa. Jestem genialnym chemikiem. Jestem nim dlatego, że nie starczało mi cierpliwości, by dokończyć zamysły, ale i dlatego, że wszystko, co wychodziło spod moich rąk, było nieprecyzyjne. Oczom brakowało rzęs, włosom rozwiania, skórze porowatości. Wtedy pomyślałem o chemii. 0 tym, że muszą istnieć warunki zamieniające żywe istoty w kamień. Bo przecież, jeśli odkopuje się skamieniałe stworzenia, które kiedyś były żywe...
Przez chwilę idziemy, milcząc. Nagle Adam staje i patrzy mi prosto w oczy.
- Nie byłem na pogrzebie, bo właśnie wtedy zrozumiałem, że formuła jest dobra, tylko potrzebuje obecności katalizatora. Przecież wszystko odbywa się na poziomie atomu i tylko potrzebuje wzoru, żeby się przekształcić - najzwyczajniejszego zetknięcia się z kamieniem. Bo tam jest zapisany wzór. Musiałem to wypróbować, ale kot gdzieś sobie poszedł. Czekałem, a potem, zanim umieściłem kota w tym kojcu z kamienną płytą, nim zmusiłem go, by choć polizał płyn, było już po pogrzebie. Ale skamieniał. W trzydzieści pięć sekund. A w nocy przyszła mysz. Czekał na nią płyn w metalowej miseczce na kamiennej płytce. I też skamieniała.
Odwraca się i pokazuje ręką.
- Widzisz te cztery wierzby stojące w kwadracie? Kiwam głową.
- W środku, między wierzbami, chcę ustawić ten kamienny pień.
- Po co?
- To będzie postument. Cokół.
- Cokół to podstawa pomnika.
- Tak. Tym pomnikiem będę JA. Będę najdoskonalszym pomnikiem na świecie.
Chwyta mnie za guzik koszuli i przybliża swoje szalone oczy.
- Będę samopomnikiem. Kamiennym samym sobą. Pokrętną odwrotnością mitu Pigmaliona. Rzeźbą i Bogiem jednocześnie.
Teraz lekko mnie od siebie odpycha.
- Pomożesz mi?
- Przecież w lecie między drzewami nie będzie cię widać. Robi się zły.
...
teensy-4.0