Koontz Dean R. - Zimny Ogień.doc

(1485 KB) Pobierz
KOONTZ DEAN

KOONTZ DEAN

Zimny Ogień

 

12 sierpnia

1

Jeszcze przed wypadkami w supermarkecie Jim Ironheart powinien wiedzieć, że szykują się kłopoty. W nocy prześladował go koszmar. Po rozległym polu ścigało go stado wielkich czarnych kosów. Skrzeczały, ogłuszająco trzepotały skrzydłami, cięły dziobami ostrymi jak chirurgiczne skalpele. Kiedy otrząsnął się ze snu,

nie mógł złapać tchu. Nie wkładając nawet góry od piżamy, poczłapał na balkon odetchnąć świeżym powietrzem. Ale już o wpół do dziesiątej rano słupek rtęci w termometrze sygnalizował trzydzieści stopni i wrażenie duszności, które nie pozwoliło mu spać, tylko się pogłębiło.

Długi prysznic i golenie odświeżyły go.

W lodówce nie było nic poza wyschniętym na wiór kawałkiem ciasta. Przypominało laboratoryjną kulturę nowego, wyjątkowo jadowitego szczepu bakterii. Pozostawało głodować albo zanurzyć się w buchający żar.

Sierpniowy dzień był tak rozprażony, że żyjące w realnym świecie ptaki przysiadły na konarach drzew zamiast szybować po otwartym, spalonym słońcem niebie południowej Kalifornii. Tkwiły bezgłośnie w liściastych kryjówkach, ćwierkając z rzadka i bez entuzjazmu. Psy szybko przemykały wzdłuż chodników, parzących jak grill. Żaden przechodzień: mężczyzna, kobieta czy dziecko, nie musiał sprawdzać, czy jajko usmaży się na betonie, mógł to przyjąć na wiarę.

Zjadł lekkie śniadanie w przybrzeżnej kafejce w Laguna Beach. Mimo iż siedział na patio przy stoliku z parasolem, poczuł, jak znowu opuszczają go siły, a ciało pokrywa warstwa potu. Był to jeden z tych nielicznych dni, kiedy Pacyfik nie tchnął nawet cieniem powiewu.

Pojechał do supermarketu: początkowo robił wrażenie przyjaznego schronienia. Jim miał na sobie tylko białe, luźne bawełniane spodnie i niebieską koszulkę, a klimatyzacja i zimne powietrze, podnoszące się z głodzonych pojemników, działały ożywczo.

 

Stał właśnie przy słodyczach, porównując skład makaroników z zawartością batonów ananasowo-kokosowo-migdałowych i próbując ustalić, którym produktem mniej zgrzeszy przeciw diecie odchudzającej, kiedy dostał ataku. Jak zawsze, nie wyglądał groźnie - żadnych konwulsji, gwałtownych skurczów mięśni, zlewania się potem ani odzywek w obcym języku. Po prostu nagle obrócił się do stojącej obok kobiety i rzekł:

- Linia życia.

Kobieta miała około trzydziestki, była ubrana w szorty i strzępek bluzki ledwo zasłaniający piersi. Była na tyle ponętna, że mogła stanowić cel natrętnych męskich propozycji, być może więc uznała to za chęć nawiązania znajomości. Zmierzyła go ostrożnym spojrzeniem. - Proszę?

Płyń z prądem, pomyślał. Nie przejmuj się.

Zaczął drżeć, ale nie z winy klimatyzacji. Nagle poczuł, jak przebiega przezeń chłód. Jak sunąca ławica węgorzy. Stracił władzę w rękach. Paczki słodyczy upadły na podłogę.

Zażenowany, ale niezdolny zapanować nad sobą, powtórzył: - Linia życia.

- Nie rozumiem - powiedziała kobieta.

- Ani ja - odrzekł. Była to prawda, choć zdarzyło mu się to po raz dziewiąty.

Ściskała paczkę waniliowych wafelków, gotowa rzucić mu nią w twarz w każdej chwili, gdyby tylko przejawił ochotę zamienić się w chodzący nagłówek (SZALENIEC ZASTRZELIŁ SZiJSTKĘ LUDZI W SUPERMARKECIE). Ale była z niej na tyle dobra dusza, że zdobyła się na jeszcze jedno pytanie:

- Nic panu nie jest?

Rzecz jasna, musiał być blady jak śmierć. Czuł, jak z twarzy odpłynęła mu ostatnia kropelka krwi. Usiłował zdobyć się na uspokajający uśmiech, chociaż wiedział, że nie wyjdzie mu nic poza upiornym grymasem.

- Muszę spływać - powiedział.

Zostawiwszy koszyk, Jim prosto ze sklepu zanurzył się w niszczący upał sierpniowego dnia. Dwudziestostopniowy skok temperatury momentalnie ściął mu oddech. Asfalt na parkingu miejscami lepił się do podeszew. Słońce srebrzyście lśniło na szybach wozów, roztrzaskując się na zderzakach i kratkach chłodniczych w olśniewające drzazgi.

Podszedł do swojego forda. Wóz miał klimatyzację, ale powietrze ulatujące ze szczelin w desce rozdzielczej było chłodne jedynie w porównaniu z temperaturą włączonego piekarnika, panującą w środku wozu. Opuścił szybę.

Najpierw nie wiedział, dokąd zmierza. Następnie ogarnęło go niejasne przeczucie, że winien skierować się do domu. Przeczucie zamieniło się w przekonanie, przekonanie w silne postanowienie. Postanowienie przybrało formę nakazu. Absolutnie  musiał znaleźć się w domu.

Jechał zbyt szybko, często zmieniając pasy i ryzykując, co zupełnie do niego nie pasowało. Zatrzymany przez policję, nie umiałby wyjaśnić tego rozpaczliwego pośpiechu, gdyż sam nie wiedział, czemu się spieszy.

Każde posunięcie było mu narzucane przez kogoś niewidzialnego, posługującego się nim równie łatwo, jak on posługiwał się samochoden. Powtórnie nakazał sobie płynąć z prądem zdarzeń i impulsów. Nie

było to trudne. Nie miał wyboru. Powtarzał sobie również, że nie powinien się bać, ale strach był mu nieodstępnym towarzyszem.

W Laguna Niguel wjechał na swój podjazd. Ostre cienie palmowych liści rysowały się jak pęknięcia na płonących bielą, otynkowanych ścianach domu, jakby budowla pod wpływem upału wyschła i rozwarła się. Czerwone dachówki przypominały fale szalejącego ognia.

W sypialni słońce wzbogacał miedziany blask, uiyczany przez barwione szyby. Łóżko i szaro-biały dywan były usłane na przemian pasami koloru jednocentówki i pasmami cienia, rzucanymi przez na wpół uchylone okiennice.

Zapalił lampkę przy łóżku.

Nie wiedział, że szykuje się do podróży, dopóki nie stwierdził, iż sięga do szafy po walizkę. Zaczął pakowanie od przyborów do golenia i drobiazgów toaletowych. Nie wiedział, dokąd jedzie ani na jak długo, ale spakował dwie zmiany bielizny. Te wyprawy - zadania, misje czy jak je nazwać - zwykle nie trwały więcej niż parę dni.

Zawahał się, niespokojny, czy nie zabrał zbyt mało rzeczy. Ale wyprawy były niebezpieczne; każda mogła okazać się ostatnia. Wielkość bagażu nie miała znaczenia.

Zamknął walizkę i wpatrywał się w nią, nie wiedząc, co dalej. Aż powiedział:

- Muszę lecieć. - I już wiedział.

Jazda na lotnisko Johna Wayne'a, leżące na południowo-wschodnim skraju Santa Anna, zabrała mu mniej niż pół godziny. Po drodze mógł dostrzec drobne ślady przeszłości z czasów, kiedy przed budową akweduktów południowa Kalifornia była jeszcze pustynią: wielki plakat zalecający oszczędność wody, kaktusy wymagające mało wody i trawę śródziemnomorską, sadzone rękami ogrodników przed nowymi domami, w stylu południowego zachodu. Pomiędzy pasami trawników i skupiskami domów, bogato obrośniętymi zielenią, roślinność na

10 ~ 11

zańiedbanych polach i pagórkach była zeschnięta i brązowa. Zdawała się czekać pocałunku płomyka zapałki, rzuconej drżącą dłonią jakiegoś Piromana. Była pelnia dorocznego, niszczącego sezonu burz ogniowych.

W głównej hali lotniska pasażerowie ciągnęli dwoma strumieniami, wchodząc i schodząc z pokładów samolotów. Wielorasowy tłum zaprzeczał mitowi, jakoby Okręg Orange był kulturowo jednolity i zamieszkany wyłącznie przez białych protestantów pochodzenia anglosaskiego. Zmierzając do rzędu monitorów z listami przylotów i odlotów rejsów pasażerskich, Jim usłyszał rozmowy prowadzone w czterech obcych językach.

Przeglądał punkty docelowe na monitorze, śledząc listę z góry na dół. Nazwa przedostatniego miasta - Portland w Oregon - wzbudziła w nim impuls. Ruszył wprost do kasy.

Obsługujący go kasjer był młodym, krótko ostrzyżonym człowiekiem. Na pierwszy rzut oka wydawał się równie bez zarzutu jak pracownik Disneylandu.

- Rejs do Portland, odlot za dwadzieścia minut - powiedział Jim. - Są miejsca?

Kasjer sprawdził na liście komputera. - Ma pan szczęście, sir. Są jeszcze trzy.

Kiedy kasjer przejechał jego kartą kredytową przez czytnik i wydawał mu bilet, Jim zauważył, że facet ma przekłute uszy. Nie afiszował się w pracy z kolczykami, ale dziury były wyraźne. Poza miejscem zarobkowania musiał stale nosić ciężką biżuterię. Widocznie taki miał gust. Kiedy zwracał Jimowi kartę, mankiet koszuli podjechał mu na tyle na prawym przegubie, że obnażył precyzyjny tatuaż: kolorowy smok wspinał się w górę przedramienia, szczerząc kły. Facet miał kłykcie spękane od licznych blizn, jakie można zarobić podczas walki.

Przez całą drogę do wejścia na pokład samolotu Jim zastanawiał się, w jakim podkulturowym bajorze pływa kasjer, gdzie znika, kiedy zrzuca uniform i wkłada prywatne ciuchy. Miał przeczucie, że nie chodzi tu o nic tak pospolitego jak grupa motocyklowych punków.

Samolot wzbił się w kierunku południowym. Słońce bezlitośnie oświetlało okno Jima. Potem, nad oceanem, skręcili na zachód i północ. Słońce odbijało się w morzu na dole. Żarzący się krąg przemieniał wodę w szerokie piaty magmy, wypluwane spod pancerza planety.

Jim poczuł, że zęby ma mocno zaciśnięte. Spojrzał na oparcia swojego fotela. Jego palce wyglądały jak wczepione w grań szpony oxła. Usiłował się rozluźnić.

Nie bał się lotu. To, co napawało go lękiem, to Portland.~~ i śmierć, której mógł się tam spodziewać, a której twarzy nawet nie znał: - r .

2

Holly Thorne siedziała w prywatnej szkole podstawowej, w zachodniej dzielnicy Portland. Miała zrobić wywiadad z nauczycielką imieniem Luiza Tarvohl. Luizie udało się sprzedać zbiór wierszy wielkiemu nowojorskiemu wydawcy. Taka gratka nie zdarzała się często, zwłaszcza w epoce, w której znajomość poezji zawężała się do piosenek muzyki pop i przypadkowych rymowanek z reklam telewizyjnych, głoszących zalety jedzenia dla psów, dezodorantów i radialnych opon samochodowych. Szkoła prowadziła obecnie tylko parę letnich kursów i koleżanka Luizy przejęła jej obowiązki. Poetka miała czas na rozmowę z Holly.

Siedziały na wybiegu za sekwojowym stołem, przy którym urządzano pikniki. Holly najpierw upewniła się, czy ławka jest czysta; nie miała zamiaru ubrudzić swojej białej bawełnianej sukienki. Po lewej stronie wznosił się małpi gaj, po prawej stały huśtawki. Dzień był przyjemny i ciepły, lekki wiaterek niósł wonny zapach jodeł.

- Tylko wciągnij oddech! - Guziki na koszuli Luizy zatrzeszćzały ostrzegawczo. - Czuje się te pięć tysięcy akrów parku, co? Człowiek nie zdołał wiele tu nasmrodzić.

Tom Corvey, szef działu rozrywki Press, obarczając Holly tą robotą, wręczył jej równocześnie sygnalny egzemplarz książki. Nosiła tytuł: Szelest cyprysów i inne wiersze. Usilnie starała się do nich przekonać, gdyż lubiła, kiedy ludziom się powiodło. Sama nie zrobiła kariery i widocznie od czasu do czasu potrzebowała dowodu na to, że sukces jest możliwy. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności wiersze były słabiutkie. Miałkie, sentymentalne uniesienia na temat świata natury, w stylu niedorobionego Roberta Frosta. Ich lepka słodycz wywołałaby entuzjazm wydawcy pocztówek urodzinowych dla "najukochańszej babuni".

13

Niemniej jednak Holly postanowiła napisać pozytywny artykuł. Przez wszystkie lata pracy poznała zbyt wielu reporterów, którzy powodowani zazdrością, goryczą czy nieuzasadnionym poczuciem wyższości czerpali satysfakcję z opluwania ludzi i przeinaczania faktów, a z bohaterów swych artykułów robili idiotów. Nie była w stanie znaleźć w sobie tyle nienamści, aby pisać podobnie. Chyba że chodziło o wyjątkowo wrednych kryminalistów i polityków. Może właśnie dlatego krzywa jej kariery biegła coraz bardziej w dół. Przewinęła się przez trzy wielkie redakcje w trzech wielkich miastach i osiadła w skromnych biurach Portland Press. Tendencyjne dziennikarstwo było częstokroć bardziej żywe niż obiektywne, podnosiło nakład i stanowiło o wiele częstszy obiekt komentarzy i zachwytów. Ale mimo iż Holly poczuła niechęć wobec osoby Luizy Tarvohl jeszcze szybciej niż wobec płodów jej wyobraźni, nie potrafiła wykrzesać w sobie zapału dla roli kata.

- Dzika głusza jest moim domem, daleko od obrazów i zgiełku cywilizacji, tam gdzie słyszę śpiew natury: w drzewach, szmerze traw, opuszczonych jeziorkach i w kurzu.

Śpiewy w kurzu? - pomyślała Holly i zagryzła wargi, żeby nie parsknąć śmiechem.

Luiza podobała się jej z wyglądu; była twardą, krzepką, pełną życia kobietą. Liczyła sobie trzydzieści pięć lat, o dwa więcej niż Holly, choć wydawała się starsza o pełną dziesiątkę. Kurze łapki wokół oczu i ust, głębokie bruzdy, jakie zostawia częsty śmiech i zbrązowiała od słońca. skóra wyraźnie wskazywały, że uwielbia przebywać na łonie natury. Wypłowiałe od słońca włosy ściągnęła w koński ogon. Była ubrana w dżinsy i koszulę w niebieską kratę.

- Czysta jest leśna ściółka - Luiza galopowała na ulubionym koniku. - Nie dorówna jej najdokładniej wypucowany i zdezynfekowany oddział chirurgiczny.

Na moment odchyliła głowę, aby porozkoszować się słońcem.

- Czystość świata natury odnawia nasze dusze. Z odświeżonych dusz wznosi się esencjonalny opar wielkiej poezji.

- Esencjonalny opar? - spytała Holly, jakby chcąc się dodatkowo zabezpieczyć na wypadek, gdyby jej magnetofon źle zarejestrował złotą myśl.

- Esencjonalny opar - powtórzyła Luiza i uśmiechnęła się. Holly nie mogła znieść wnętrza Luizy. Poetka ustroiła je w nieprawdopodobne idee, tworząc coś, czego w gruncie rzeczy nie było, pozór w miejsce konkretu. Jej opiniom i przekonaniom brakowało podstaw. Miejsce faktów i rzetelnej analizy zajęły fanaberie. Fanaberie

namacalne jak żelazne szyny, niemniej jednak fanaberie. A na dodatek używała języka bogatego, lecz niedokładnego, przeładowanego i niewiele znaczącego.

Holly sama wiele uwagi przywiązywała do spraw ochrony środowiska i czuła się głupio, odkrywając, że są kwestie, w których znajduje się z Luizą po tej samej stronie barykady. Nic tak nie doprowadza do wściekłości jak durnie w roli duchowych braci. Własne poglądy stają się wtedy podejrzane.

Luiza pochyliła się mocniej, opierając łokcie na sekwojowym stole. - Ziemia jest źyjącą istotą. Rozmawiałaby z nami, gdybyśmy tylko zasługiwali na to, otwierając usta tkwiące w każdej skale, roślinie, stawie i przemawiając równie wprost, jak ja mówię do ciebie. - Cóż za ekscytująca myśl - powiedziała Holly.

- Istoty ludzkie to wszy. - Wszy?

- Wszy pełzające po żyjącej ziemi - rzekła w zadumie Luiza. - Nigdy mi to nie przyszło do głowy - powiedziała Holly.

- Bóg jest nie tylko w każdym motylu - Bóg jest każdym motylem, każdym ptakiem, każdym zającem, każdym dzikim stworzeniem. Poświęciłabym milion istnień ludzkich - dziesięć milionów i więcej - aby ocalić jeden miot niewinnych łasic, ponieważ Bóg jest każdą z nich.

Jakby poruszona retoryką nauczycielki, pozornie nie zwracając uwagi na jej ekofaszyzm, Holly powiedziała:

- Każdego roku przeznaczam tyle, na ile tylko mnie stać, na Fundusz Ochrony Środowiska i uważam się za obrończynię natury, ale widzę, iż nie osiągnęłam jeszcze twojego wysokiego poziomu świadomości.

Poetka nie dosłyszała sarkazmu w głosie Holly i sięgnęła ręką poprzez stół; ściskając dłoń rozmówczyni.

- Nie martw się, moja droga. Jeszcze tam dotrzesz. Wyczuwam wokół ciebie aurę wielkich możliwości duchowych.

- Pomóż mi to sobie przyswoić... Bóg jest motylami i królikami, i każdą żyjącą istotą, i skałami, i kurzem, i wodą - ale Bóg nie jest nami?

- Nie. Z powodu naszej jednej, nienaturalnej cechy. - Jakiej?

- Inteligencji.

- Inteligencja jest nienaturalna? - zamrugała zdumiona Holly. - Tak. Inteligencja wyższego stopnia jest nienaturalna. To dlatego natura unika nas. Dlatego podświadomie nienawidzimy jej i usiłujemy

14 `~ 15

ją zniszczyć. Rozwinięta inteligencja wiedzie do pojęcia postępu. Postęp prowadzi do broni nuklearnej, bioinżynierii, chaosu i w końcu do zagłady.

- Bóg... czy też ewolucja nie obdarzyła nas inteligencją?

- To nastąpiło na drodze nieoczekiwanej mutacji. Jesteśmy mutantami i tyle. Potworami.

- Więc im mniej dana istota posiada inteligencji...

- ...tym jest bliższa natury - Luiza dokończyła za Holly. Dziennikarka w zamyśleniu pokiwała głową, udając, że na serio rozważa twierdzenie, jakoby durniejszy świat był lepszym światem, ale tak naprawdę pomyślała sobie, że nie uda się jej dokończyć tej roboty. Luiza Tarvohl okazała się taką kretynką, że unikając kłamstw nie zdoła sklecić o niej życzliwego artykułu. Równocześnie nie miała serca robić z niej w prasie idiotki. Holly nie była zatwardziałym i zaprzysięgłym cynikiem, nie - jej problem był zgoła odwrotny. Miała zbyt miękkie serce. Żadna istota zamieszkująca planetę Ziemię nie jest skazana na większe frustracje i rozczarowania niż zjadliwy cynik z j~Ym ~ękkim kręgiem litości w twardym kręgosłupie.

Odłożyła pióro, wiedząc, że nie będzie robić notatek. Marzyła tylko o ucieczce od Luizy, z tego szkolnego wybiegu, o powrocie do realnego świata - mimo że realny świat zawsze wydawał się jej tylko nieco mniej pokręcony niż aktualna rozmówczyni. Jednak była winna Tomowi Corveyowi sześćdziesiąt do dziewięćdziesięciu minut nagranego materiału. To wystarczy innemu reporterowi do napisania artykułu.

- Luizo - powiedziała, - w świetle tego, co usłyszałam, uważam cię za najbardziej naturalną osobę, jaką udało mi się w życiu spotkać. Luiza nie odebrała drwiny. Traktując ją jako komplement, uśmiechnęła się promiennie do Holly.

- Drzewa są naszymi siostrami - powiedziała, płonąc chęcią wyjawienia kolejnej prawdy ze skarbca swych mądrości. Najwidoczniej umknęło jej, że istoty ludzkie są wszami, nie drzewami. - Czy odcięłabyś swej siostrze ręce i nogi, okrutnie porąbała ciało i zbudowała dom z jej zwłok?

- Nie, nigdy - szczerze zaprzeczyła Holly. - Poza tym architekt miejski z pewnością nie wydałby zezwolenia na budowlę z tak niecodziennego materiału.

Holly była spokojna: Luizie brakowało poczucia humoru - dlatego też nie można była jej obrazić dowcipem.

Kiedy Luiza trajkotała dalej, Holly oparła się o stół i udając zainteresowanie jej wywodami, dokonywała szybkiego przeglądu swego 16

dorosłego życia. Uznała, że cały ten cenny czas spędzda "~ towarzystwie idiotów, durniów i świrów, wysłuchując ich niedorzecznych lub socjopatycznych planów i marzeń, poszukując nadaremnie samorodków mądro~ i niezwykłości w tumańskich i psychotycznych opowieściach.

Coraz bardziej upadając na duchu, zaczęła rozmyślać o życiu osobistym. Nie uczyniła żadnego wysiłku, aby w Portland znależć przyjaciółkę od serca, być może dlatego, że w głębi duszy czuła, iż Portland jest tylko jednym z przystanków podczas jej dziennikarskiej wędrówki. Doświadczenia z mężczyznami, niezwyKLe skromne, były jeszcze bardziej przygnębiające niż doświadczenia Profesjonalne; zebrane podczas wywiadó"~ przeprowadzanych z rozmówcami obojga płci. Mimo że nadal żywiła nadzieję, iż uda się jej spotkać właściwego mężczyznę, wyjść za mąż, mieć dzieci i cieszyć się pełnią rodzinnego szczęścia, zastanawiaŁA się, czy ktoKolwiek miły, zdrowy psychicznie, inteligentny i autentycznie wart zainteresowania, pojawi się kiedykolwiek w jej życiu.

Prawdopodobnie nie.

A jeżeli ktoś taki w cudowny sposób stanie na jej drodze, to jego miła powierzchowność bez wątpienia okaże się jedynie maską, pod którą ukrywać się będzie wielokrotny morderca z obłędem w oku i upodobaniem do piły elektrycznej w chorej mózgownicy.

Mimo iż sceptycyzm na twarzy Tooleya jedynie się pogłębił, obrócił się w przód i skręcił ostro w lewo. Wbił pedał gazu do podłogi.

Jim przez całą drogę patrzył na zegarek. Kiedy zjawili się przed szkołą, zostało mu tylko trzy minuty. Rzucił następny banknot Tooleyowi, ponad trzykrotnie więcej niż wskazywał licznik. Pchnął drzwi i wyskoczył na chodnik, ciągnąc za sobą walizkę.

Taksówkarz wychylił się przez otwarte okno. - Mam zaczekać?

- Nie. Dzięki. Jesteś wolny - powiedział Jirn, zatrzaskując drzwi. Obrócił się i z niepokojem spoglądał na fronton szkoły. Za sobą usłyszał odjeżdżającątaksówkę. Biały budynek w niejednolitym stylu, z Przewagą elementów okresu kolonialnego, miał dużą werandę i dwa parterowe skrzydła z dodatkowymi pomieszczeniami klasowymi. Ocieniały go jodły i potężne stare sykomory. Razem z trawnikami i boiskiem zajmował całą przestrzeń niedużego kwartału.

Z budynku właśnie wychodziły dzieci. Wysypywały się z wysokich dwuskrzydłowych drzwi na werandę i w dół na stopnie. Śmiały się i rozmawiały. W rękach trzymały książki i bloki rysunkowe, jasne skrzyneczki na lunch, Przyozdobione postaciami z filmów rysunkowych. Zbliżały się do niego ścieżką, mijały otwartą bramę w najeżonym ostrymi grotami, żelaznym ogrodzeniu. Niektóre kierowały się w dół, niektóre w górę wzgórza. Oddalały się od Jima w obu kierunkach.

Zostały dwie minuty. Nie musiał patrzeć na zegarek. Serce uderzało mu dwa razy na sekundę i znał czas z taką precyzją, jakby sam był ze.

Światło słoneczne, znajdując sobie drogę w prześwitach między pochylonymi konarami drzew, kładło delikatne wzory na przedmiotach i ludziach, spowijając wszystko ogromną płachtą koronkowej pajęczyny przeszytej złotą nicią. Świetlna materia, utkana z promieni, wydawała się falować wedle rosnącej i opadającej muzyki dziecięcych okrzyków i śmiechów. Oto przed nim roztaczał się spokojny, idylliczny obrazek. Ale szła Śmierć.

Nagle dotarło do niego, że Ona nadchodzi po jedno z dzieci, nie Po żadną z nauczycielek, stojących na werandzie. Po jedno dziecko. Nie będzie wielkiej katastrofy, żadnej eksplozji, pożaru, spadającego samolotu, który mógłby zabić kilkanaście osób. Będzie to zaledwie jedna niewielka tragedia. Ale czyja?

Jim odwrócił uwagę od scenerii i skierował ją na osoby, wypatrując pilnie na ich młodych, świeżych twarzach oznak bliskiej śmierci. Wszystkie wyglądały tak, jakby miały żyć wiecznie.

20

- Które? - spytał w głos, nie zwracając się ani do siebie, ani do dzieci, tylko do... Cóż, chyba przemawiał do Boga. - Które?

Niektóre dzieci szły pod górę, do przejść dla, pieszych na skrzyżowaniu; inne kierowały się w dół i ku przeciwnej stronie kwartału. I po obu stronach opiekunki ubrane w widoczne z dala jaskrawopomarańczowe kamizelki, trzymając w rękach wielkie czerwone lizaki z napisem STOP, zaczęły już formować swoich podopiecznych w małe grupki. Nigdzie nie było widać samochodu osobowego ani ciężarówki, więc nawet gdyby dzieci były bez opieki, ruch uliczny nie wydawał się istotnym zagrożeniem.

Tylko półtorejminuty.

Jim ocenił spojrzeniem dwa stojące w dole przy krawężniku żółte autobusiki. McAlbury był raczej szkołą dla dzieci z bliskiego sąsiedztwa; większość z nich drogę na zajęcia i do domów odbywała pieszo, ale paru uczniów wsiadało do pojazdów. Kierowcy stali przy drzwiach, śmiejąc się i zagadując do kipiących życiem, rozbawionych pasażerów. 'żadne z dzieci wsiadających do autobusów nie robiło wrażenia skazanego na śmierć, a miłe dla oka, żółte pojazdy raczej nie przypominały zamaskowanych na. wesoło karawanów.

Ale Śmierć była coraz bliżej. Znajdowała się nieomalże wśród dzieci.

W miejscu akcji zaszła złowróżbna zmiana, nie w rzeczywistości, ale sposobie, w jaki postrzegał ją Jim. Mniej stała się widoczna świetlana materia, a bardziej cienie, wycinające słoneczne układanki: małe cienie w kształcie liści lub puszystych, iglastych miotetek; większe cienie w kształcie konarów i pni drzew; geometryczne cienie padające ze spiczasto wykończonych, żelaznych prętów ogrodzenia. Każda plama ciemności była bramą, którą mogła wkroczyć Śmierć.

Jedna minuta.

Rozgorączkowany, pobiegł kilka kroków w dół, między dzieci. Wśród pełnych zaskoczenia spojrzeń przyglądał się jednemu Po drugi, nie wiedząc, jak wygląda znak, którego szuka. Mała walizka obijała mu się o nogi.

Pięćdziesiąt sekund.

Cienie rosły, wydłużały się, zatapiały Jima.

Stanął, zawrócił i spojrzał na wzniesienie ulicy u końca kwartału. Kobieta z warty ulicznej na skrzyżowaniu podniosła czerwony znak STOP, wolną ręką ponaglając dzieci. Pięcioro z nich znajdowało się na jezdni. Pozostała.szóstka zbliżała się do rogu, szykując do przejścia. Jeden z kierowców autobusów.szkolnych spytał Jima:

- Szefie, coś nie w porządku?

21

Czterdzieści sekund.

Jim upuścił walizkę i pobiegł w górę do skrzyżowania, nadal niepewny tego, co ma nastąpić, i nie wiedząc, któremu dziecku zagraża niebezpieczeństwo. Popychała go ta sama niewidzialna dłoń, która kazała mu spakować walizkę i lecieć do Portland. Wystraszone dzieci usuwały mu się z drogi.

Obrzeża obrazu, który rejestrował wzrokiem, zalała atramentowa czerń. Dostrzegał tylko to, co leżało na wprost niego. Przestrzeń między jednym a drugim chodnikiem zamieniła się w jaskrawo oświetlony wycinek. Resztę kryła ciemność.

Pół minuty.

Dwie kobiety spojrzały na niego zaskoczone i nie zdążyły na czas usunąć mu się z drogi. Próbował je ominąć, ale otarł się mocno o blondynkę w letniej białej sukience, nieomalże ją przewracając. Nie zatrzymał się. Nadal czuł, że Śmierć jest między dziećmi, odbierał zimno, jakim emanowała.

Dotarł do skrzyżowania; zszedł z chodnika i zatrzymał się. Czwórka dzieci była na jezdni. Jedno stanie się ofiarą. Ale które z tej czwórki? I ofiarą czego?

Dwadzieścia sekund.

Kobieta z warty ulicznej wpatrywała, się w niego.

Wszystkie dzieci, poza jednym, zbliżały się do krawężnika i Jim wyczuł, że chodniki są bezpiecznym miejscem. To jezdnia stanie się miejscem tragedii.

Podszedł do spóźnialskiej, małej rudej dziewczynki, która obróciła SIĘ  i mrugając oczkami zerknęła na niego zdziwiona.

Piętnaście sekund.

To nie dziewczynka. Patrzył w jej zielone jak jadeit oczy i wiedział, że jest bezpieczna. Po prostu wiedział.

Wszystkie pozostałe dzieci z tej grupy weszły na chodnik. Czternaście sekund.

Jim zakręcił się w miejscu i spojrzał za siebie, w kierunku odległego krawężnika. Za jego plecami następna czwórka dzieci weszła już na jezdnię.

Trzynaście sekund.

Kolejna czwórka szła obok niego. Omijały go kołem, rzucając spod oka niespokojne spojrzenia. Wiedział, że musi wyglądać na trochę nienormalnego, stojąc tak na ulicy i wybałuszając oczy, z grymasem lęku na twarzy.

Jedenaście sekund.

Żadnego wozu w zasięgu wzroku. Ale szczyt wzgórza znajdował 22

się trochę ponad sto metrów od skrzyżowania i może jakiś nieostrożny dureń rwał w górę po przeciwległym stoku z gazem wciśniętym do oporu. Kiedy tylko w wyobraźni Jima zamajaczył taki obrazek, pojął - w proroczym przebłysku ujrzał instrument, po jaki sięgnie Śmierć: pijanego kierowcę.

Osiem sekund.

Chciał krzyknąć dzieciom, żeby zmykały, ale wiedział, że może je tylko przerazić i to jedno, naznaczone piętnem śmierci, zamiast uciec, pobiegnie wprost w niebezpieczeństwo.

Siedem sekund.

Usłyszał stłumiony pomruk silnika. Pomruk natychmiast zamienił się w głośny warkot, zastąpiony zaraz rykiem szalejących tłoków. Wielki pick-up wystrzelił ponad szczyt wzgórza. Przez chwilę dosłownie unosił się w powietrzu. Słońce odbijało się od przedniej szyby, iskrzyło się na chromowanych partiach karoserii, jakby to rydwan ognia mknął z nieba w dniu sądu. Z przeszywającym piskiem opon przednie koła rozpłaszczyły się o asfalt, tył gruchnął w dół z ogłuszającym trzaskiem. Pięć sekund.

Dzieci na ulicy rozpierzchły się - tylko chłopczyk o rudawo-blond czuprynce i fiołkowych oczach w odcieniu zwiędłych płatków róży stał, ściskając pudełko na lunch pokryte jaskrawymi rysuneczkami. Jedną sznurówkę tenisówki miał rozwiązaną. Patrzył bez ruchu, jak wali się na niego wielka ciężarówka, obezwładniony, jakby wyczuwając, że to nie tylko ciężarówka tak pędzi mu naprzeciw, ale oto zbliża się nieubłagany los. Ku ośmio- może dziewięcioletniemu chłopcu, któremu pozostała tylko jedna droga. Do grobu.

Dwie sekundy.

Skacząc wprost pod nadjeżdżającego pick-upa, Jim złapał chłopca. Wydało mu się, że leci powoli, jak we śnie - było to jak wybicie i daleki lot z wysokiej skały. Trzymając cały czas chłopca leciał z nim w powietrzu kolistym łukiem, opadł na jezdnię i potoczył się do pokrytej liśćmi krawędzi ulicy. Jego nerwy były zmrożone przez potworny lęk i adrenalinę: nie odczuł w ogóle upadku. Równie dobrze mógłby przetoczyć się przez łąkę, której pulchna gleba byłaby obficie pokryta trawą.

Ryk samochodu był najgłośniejszym dźwiękiem, jaki usłyszał w życiu, jakby huk gromu przetoczył się wewnątrz niego. Równocześnie coś z siłą pneumatycznego młota walnęło go w lewą stopę i potworna siła wykręciła łydkę, jakby to był kawałek szmaty, nie ciało. Rozżarzony do białości pręt smagnął go po nodze, wwiercił się w staw biodrowy i wybuchnął niczym raca ze sztucznymi ogniami na wieczornym niebie w święto Czwartego Lipca.

23

4

Holly czekała na Jima Ironhearta na szkolnym korytarzu, przy chłopięcych natryskach. Dzieci i nauczyciele poszli do domów. Budynek stał w ciszy, zakłócanej jedynie szumem froterki. Sprzątacz doprowadzał do połysku wyłożone linoleum podłogi pierwszego piętra. Powietrze było przesycone słabą wonią kredy, kleju modelarskiego i bakteriobójczej pasty o zapachu sosny.

Na zewnątrz policja prawdopodobnie nadal nadzorowała pracowników firmy transportowej, przygotowujących leżącego pick-upa do odholowania z miejsca wypadku. Okazało się, że kierowca był pijany. Przebywał obecnie w szpitalu, gdzie lekarze zajmowali się.jego złamaną nogą, ranami, otarciami i potłuczeniami.

Holly miała już wszystko, co było jej potrzebne do napisania artykułu: dane o chłopcu - Billym Jenkinsie, który o mało nie został zabity, opis zdarzenia, reakcje naocznych świadków, protokół policyjny oraz bełkotliwe wyznania pijanego kierowcy, pełne skruchy, ale i samoużalania. Brakowało jej jednego, ale za to najważniejszego elementu: informacji o Jimie Ironhearcie, bohaterze całego zajścia. Czytelnicy gazety będą przecież chcieli wiedzieć o nim wszystko. A jak do tej pory znała tylko jego nazwisko i wiedziała, że pochodzi z południowej Kaliforni.

Jego brązowa walizka stała przy ścianie, tuż obok niej. Holly nie spuszczała z niej oka. Miała ogromną ochotę nacisnąć zamki i zajrzeć do środka. Z początku nie wiedziała, skąd bierze się to pragnienie. Potem uświadomiła sobie, że paradowanie z walizką po dzielnicy mieszkalnej jest raczej nienormalne. A reporter ma wpojoną - jeżeli nie wrodzoną - ciekawość wobec rzeczy niezwykłych.

Kiedy Ironheart wyszedł z łazienek, Holly nadal wpatrywała się w walizkę. Drgnęła, jakby Przyła.Pał ją grzebiącą Pomiędzy jego rzeczami. 26

- Jak się czujesz? - spytała.

- W porządku. - Wyraźnie kulał. - Ale, jak ci mówiłem, nie mam ochoty na wywiad.

Przyczesał gęste, kasztanowe włosy i oczyścił z grubsza swoje białe bawełniane spodnie. Miał na nogach obydwa buty. Lewy był rozerwany i zniszczony.

- Nie zabiorę ci dużo czasu - powiedziała. - Nawet jeszcze mniej - uśmiechnął się. - No, nie daj się prosić.

- Przykro mi, ale żaden ze mnie bohater. - Uratowałeś temu dziecku życie!

- I tyle. Poza tym szkoda na mnie czasu.

Coś w jego osobie zadawało kłam tym słowom, choć Holly nie mogła wskazać przyczyny jego atrakcyjności. Wyglądał na jakieś trzydzieści pięć lat, miał parę cali ponad sześć stóp, był szczupły, ale dobrze umięśniony. Mimo że przystojny, nie miał zniewalającej urody gwiazdora filmowego. Piękne oczy, to prawda, ale Holly nigdy me czuła pociągu do mężczyzny wyłącznie z powodu jego fizycznej atrakcyjności, a już na pewno nie dlatego, że jeden szczegół jego powierzchowności zrobił na niej wyjątkowe wrażenie.

Podniósł walizkę i zaczął kuśtykać wzdłuż korytarza.

- Powinien to zobaczyć lekarz - powiedziała, dołączając do niego.

- W najgorszym wypadku naderwałem sobie ścięgno. - Nawet wtedy należałoby to opatrzyć.

- Kupię bandaż elastyCZNY na lotnisku albo po powrocie do domu. Może jego sposób bycia był tak zniewalający? Miał miękki głos, często się uśmiechał jak dżentelmen ze starego Południa - chociaż mówił bez akcentu. Poruszał się z niezwykłą gracją, nawet kiedy kulał. Przypomniała sobie, jak wydało się jej, że ogląda scenę z baletu, kiedy z taneczną płynnością zgarnął małego chłopca z drogi sunącej ciężarówki. A więc niezwykły wdzięk i niewymuszona uprzejmość. Ale to nie te cechy tak ją zafascynowały. Coś innego. Coś bardziej nieuchwytnego.

- Jeżeli naprawdę uparłeś się wracać do domu, podwiozę cię na lotnisko - powiedziała, kiedy dotarli do drzwi wyjściowych.

- Dzięki. To bardzo uprzejme z twojej strony, ale niekonieczne. Wyszła za nim na werandę.

- To piekielnie długi spacer. Stanął, marszcząc brwi.

- Och, no tak. Mm... musi tu być gdzieś telefon. Zadzwonię po taksówkę.

27

- Przestań, nie bądź taki strachliwy. Nie jestem wielokrotnym mordercą. Nie trzymam w wozie piły elektrycznej.

Przyglądał się jej przez sekundę, a potem uśmiechnął rozbrajająco. - Chyba nie oszukujesz. Wygląda na to, że chętniej operujesz prą.

- My, reporterzy, częściej używamy brzytew. Ale w tym tygodniu mam jeszcze czyste konto.

- A w zeszłym?

- Dwie pozycje. Ale to byli domokrążcy. - Trup to trup.

- Zasłużyli sobie.

- Dobra, przyjmuję Propozycję.

Jej niebieska toyota stała po drugiej stronie krawężnika, dwa wozy za samochodem, w który wpakował się pijany kierowca. Samochód holujący doszczętnie pogruchotaną ciężarówkę jechał w dół wzgórza. Ostatni policjanci wsiadali do wozu patrolowego. Parę odłamków hartowanego szkła z rozbitych szyb pick-upa połyskiwało jeszcze na asfalcie w promieniach popołudniowego słońca.

Minęli bez słowa parę przecznic.

- Masz przyjaciół vv portland? - zagadnęla Holly. - Mhm. Z college'u.

- To u nich byłeś? - Mlnn.

- Nie mogli zawieźć cię na lotnisko?

- Mogli, gdybym leciał rano, ale dziś po południu oboje pracują. - ~a - PRZYJĘŁA  to wyjaśnienie. Zwróciła mu uwagę na pąki cudownych, herbacianych róż, otulających drewniany płot przy mijanym  właśnie donu: Zapytała, cZy wie, że portland nadało sobie nazwę Miasta Róż. Wiedział. Po chwili milczenia powróCIła do właściwej konwersacji: - Mieli zepsuty telefon, co?

- Przepraszam?

- Twoi przyjaciele. - Wzruszyła ramionami. - Zastanawiałam SIĘ  TYLKO DLaczego nie zadzwoniłeś od nich z domu po taksówkę.

- Chciałem się przejść. - Stąd na lotnisko?

- Wtedy moja kostka była w porządku. - Ale to jednak dobr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin