Gifford Thomas - Pierwsza ofiara.doc

(2514 KB) Pobierz
THOMAS GIFFORD

THOMAS GIFFORD

Pierwsza ofiara.;

Tytuł oryginału

TIK FIRST SACRIFICE

 

Od autora

Nawet najbardziej rozleniwieni i wybitnie nierozgarnięci

studenci nie

uwierzą, że powieść tak skomplikowana, o fabule zagmatwanej i tak

skonstruowanej, aby przedstawić wiele punktów widzenia, mogła

powstać w wyniku pracy jednego, samotnego pisarza przykutego do

swego

komputera. Błędy i pomyłki, bez wątpienia kryjące się w tekście, to

wyłącznie

moja wina, natomiast zasługą za. wszystko, co - drogi czytelniku

- uznasz za

wartościowe, bliskie życia, muszę się podzielić z następującymi

osobami, które

wkładają mnóstwo wysiłku w swoją pracę i bardzo się o mnie troszczą.

Jak zawsze, moje agentki Kathy Robbins i Elizabeth Mackey

dodawały mi

otuchy, wspierały, uspokajały, gdy popadałem w zły humor, i śmiały się

z moich dowcipów.

Moja redaktorka, prawdziwa cudotwórczyni, Beverly Lewis, nigdy

się

jeszcze tak nie napracowała jak przy tej powieści i jestem jej za

to głęboko

wdzięczny. Nie mam zielonego pojęcia, jak jej się to udaje, jednak

to, co robi,

zawsze robi wspaniale.

Ta książka nie powstałaby bez niezwykłej Beate Wolff z Kolonii. Wzięła

mnie za rękę i z wdziękiem, mądrością i wiedzą poprowadziła przez

najbar-

dziej kulturalne miasto, jakie kiedykolwiek widziałem: Berlin.

Kierowana

niesamowitym instynktem wiedziała, co powinienem zobaczyć. A gdy

padałem ze zmęczenia i chciałem zrezygnować z dalszej wędrówki, ciągnęła

mnie dalej. Dzięki Bogu zjawiła się w samą porę.

Niezbyt często autorzy ulegają pokusie, aby napisać dalszy ciąg

powieści

ukończonej prawie dwadzieścia lat wcześniej. Jednak wydarzenia w

nowych

Niemczech były na tyle niepokojące, aby usprawiedliwić ponowne

pojawienie

się niektórych postaci z tamtych czasów. Wkrótce uświadomiłem sobie, że

muszę dokończyć sagę Cooperów z Cooper's Falls w Minnesocie, raz

jeszcze

sięgnąć w samo jądro ciemności. Może teraz będą mogli spoczywać w spoko-

ju? Chociaż nigdy nic nie wiadomo.

Thomas Gifford

Nowy Jork

Sumienie staje się pierwszą ofiarą na drodze do przetrwania.

EMORY LEIGHTON HUNN, SZPIEG

JA TO NIE JA;

ON TO NIE ON;

ONI TO NIE ONI.

 

Rozdział 1

Dziewczyna, która zniknęła

nie pamiętała, kiedy ostatni raz spokojnie zasnęła.

Trzy tygodnie temu ojciec zabrał ją do doktora Giseviusa.

Powiedzieli

jej o matce... Wypadła z gabinetu oślepiona łzami gniewu. Jeździła

potem bez celu przez mroczne, nie kończące się ulice Berlina...

Jeździła

tak długo, aż zaczęła zasypiać. Pragnęła niemal, aby znaleziono ją w

zmia-

żdżonym wraku porsche, żeby miała już wreszcie wszystkie troski i

smutki

za sobą.

Czy w ogóle spała od tamtej pory? Nic już nie czuła. Może spała, ale

z pewnością nie odpoczęła. A potem... Potem... Zaledwie dwie noce

temu...

Dwie noce temu była z Karlem-Heinzem w jego kryjówce w dzielnicy

zniszczonych, cuchnących wilgocią, szarych pułapek na szczury,

zbudowa-

nych jeszcze przed komunistami; w dzielnicy budynków, którym udało

się przetrwać alianckie bombardowania pięćdziesiąt lat temu. Było to

oczywiście

we wschodnim Berlinie, gdzie Karl-Heinz nadal czuł się

bezpieczniej. Spędzili

tę noc, przygotowując się do demonstracji Stiffela przeciw

cudzoziemcom.

Przygotowywali się, aby stawić czoło tłumowi z

czerwono-biało-czarnymi

opaskami, z nową wersją swastyki, w brunatnych koszulach; tłumowi

o spoconych twarzach lśniących w światłach telewizyjnych reflektorów.

Karl-Heinz

zamierzał opisać to wydarzenie w s:.ojej gazetce, ale mieli tam

być przede

wszystkim po to, aby zaprotestować. Takie były założenia. Przez całą

noc

pomagała Karlowi-Heinzowi składać i drukować gotykiem ulotki;

wykorzys-

tywali podobieństwo między mocnymi chłopakami Stiffela a żołdakami

Adolfa Hitlera z tak jeszcze niedawnej histori Niemiec. Rano

poszła do

pracy, do małej galeri przy Fasanenplatz. Potem był wiec.

Wiec przeobraził się w zamieszki, bardzo gwałtowne.

Jakoś udało jej się wrócić do domu, gdyż mieszkała niedaleko, o kilka

przecznic od Ku'damm przy Savignyplatz. Przyłożyła lód do

zakrwawionej,

posiniaczonej twarzy. Krążyła po pokoju, przerzucając gazety,

słuchając starych płyt Rolling Stones, które kiedyś należały do jej matki. Lód

pomógł,

zmniejszył ból, ale miała wrażenie, że całe życie wymknęło jej się spod

kontroli. Wiedziała, że nic teraz na to nie może poradzić, bo już

nigdy nie

będzie wolna.

Karl-Heinz przewidział, co się stanie, i napisano o tym w

gazetach. Dzięki

niemu zobaczyła prawdę, zrozumiała, że nie ma wyjścia. Historia to

wielka

maszyna, pełna miażdżących trybów. Jak już człowiek zostanie przez nią

wciągnięty, nie ma ucieczki.

Karl-Heinz twierdził, że przewidział przyszłość. Nazywała się "Sparta-

kus". Opowiedział jej o tym, gdy pracowali razem w nocy nad

ulotkami. Nie

mogła tego słuchać, zatkała uszy. Za bardzo to przeżywała. Chwycił ją za

ramiona i potrząsał tak długo, aż przestała płakać.

- Nie bądź tchórzem. Właśnie ty nie możesz sobie pozwolić na tchórzost-

wo w tej sytuacji...

Dodał, że mówiąc o tym wszystkim, okazał jej zaufanie.

- To jak choroba, moja droga. Jak zaraza. Od "Spartakusa" można

umrzeć - dodał z ponurym uśmiechem. - Tak, Eriko, jeśli zetkniesz

się ze

"Spartakusem", zginiesz.

Pocałował ją w policzek. Był bardzo czuły, choć miał rozgorączkowane

oczy i zaciętą twarz fanatyka.

Padało, gdy wydostała się ze ścisku i wróciła do mieszkania. Z

rozciętej

wargi i obtartego czoła kapała krew. Przyciskała do głowy szalik od

Hermesa.

Karl-Heinz żartował ze stroju, w jakim się wybierała na wiec:

kurtka od Jil

Sander, jedwabny szalik, dżinsy i kowbojskie buty. Odparła, że nic

na to nie

poradzi, bo taka już jest; a jego świat jest dla niej nowy. Wtedy

przytulił ją,

pocałował i poprosił, aby trzymała się blisko niego. Nadszedł szary,

przesyco-

ny wilgocią świt. Było zimno, mżyło. Taki zawsze wydawał się jej

Berlin.

Zimny i wilgotny.

Mieszkanie, świeżo wyremontowane w starym budynku, było chłodne

i eleganckie. Należało do jej ojca, tak jak wiele innych mieszkań.

W czasie

wojny uszkodziła je bomba. Teraz jednak już nikt nie mówił o

wojnie. Wojna

ich nudziła. To prehistoria. Erika wstydziła się swoich poglądów na

wojnę,

choć jej przyjaciele twierdzili, że kompletnie nie ma racji.

Dopiero kiedy zjawił

się Karl-Heinz, dowiedziała się, że jej przyjaciele i cały naród

niemiecki

okłamują się, a ona miała rację od samego początku. Karl-Heinz nie

miał

złudzeń co do Stiffela.

- Taki człowiek jak Stiffel -powiedział jej Karl-Heinz

poprzedniej nocy -

najpierw chce rządzić Berlinem, a potem całymi Niemcami.

Po raz ostatni widziała Karla-Heinza, kiedy zepchnął ją z drogi

nacierających zbirów w opaskach i z pałkami. Już wtedy miała zakrwawioną

twarz.

Wepchnął ją w tłum przyglądający się maszerującym z bezpiecznej

odległości.

Skuliła się w drzwiach i poczekała, aż przejdą obok niej. Bała się o

Kar-

la-Heinza, ale nie zdołała się do niego przepchnąć. Rozbolała ją głowa

i w końcu poszła boczną uliczką w kierunku domu. Miała wrażenie, że

zaraz

zemdleje.

Karl-Heinz uważał, że historia się powtarza. Ciągle jej to mówił.

Upadła na łóżko i wpatrywała się w okno. Myślała o matce, znowu

słyszała głos Fritza Giseviusa, głos, który znała całe życie. Kiedyś

przepisywał

jej leki na dziecięce choroby, zawsze zjawiał się w potrzebie, aby

udzielić

rodzinie porady. Był najlepszym przyjacielem jej ojca. Znowu

przypomniała

sobie, jak trzy tygodnie temu mówił: "Musisz się przygotować,

Eriko, nie

można od tego uciec, twoja matka umiera..."

- Nigdy nie widziałem takiego przypadku. Zazwyczaj stan umysłu

pogar-

sza się powoli, a tu dzieje się to tak błyskawicznie. -Doktor

Gisevius wzruszył

potężnymi ramionami. Obity skórą obrotowy fotel zajęczał pod jego

stupięć-

dziesięciokilogramowym ciężarem. - Wiem, że nie to miałaś nadzieję

usłyszeć,

Eriko, ale muszę cię przygotować. Rozumiesz to chyba, moja droga?

Czuła zapach jego wody kolońskiej. Zawsze używał tej samej marki,

nawet

wtedy gdy przychodził do niej w dzieciństwie, kiedy bolało ją gardło

albo

miała grypę. Dostawała wówczas cukierki zawinięte w kolorowe,

szeleszczące

papierki. Zawsze po jego wizycie czuła się lepiej. Teraz patrzył

na nią

z poważnym, ponurym wyrazem twarzy. Głęboko osadzone oczy kryły się

pod spuchńiętymi powiekami. Grube palce splótł na dokładnie zapiętej

kamizelce.

Spojrzała na ojca siedzącego obok niej. Na jego szlachetny

profil. Wolf

Koller obrócił głowę, uśmiechnął się lekko, jakby chciał potwierdzić słowa

lekarza, wyciągnął rękę, aby uścisnąć jej ramię. Uchyliła się. Utkwiła wzrok

w lekarzu. Ojciec przyglądał się jej przez krótką chwilę, na moment

na jego

twarzy pojawił się wyraz rozczarowania i upokorzenia. Przeciągnął

palcami

po włosach strzyżonych raz w tygodniu u Antoni.

- Fritz, jesteś pewien, że nie ma żadnej nadziei? Mówimy przecież o

Lise.

Znasz ją ponad dwadzieścia lat... Nie traktuj jej jak królika

doświadczalnego.

Nie chcę słyszeć, że to pierwszy taki przypadek w historii

medycyny... - Wolf

Koller nagle z całej siły walnął pięścią w poręcz skórzanego fotela.

Erika

odwróciła głowę, nie mogą znieść tego przedstawienia. Gisevius zamrugał

oczami, ale powstrzymał się od komentarza. Fotel był bardzo stary,

został

odziedziczony po słynnym przodku Giseviusa, psychiatrze

Waltherze Giseviu-

sie, współczesnym Freudowi. Miał kolor wyschniętej krwi. -

Obserwujemy

z Eriką, jak Lise traci znysły. Nie wyobrażasz sobie, jaki to ma

wpływ na

Erikę, ale ja widzę to doskonale. Cierpi katusze...

Mruknęła coś pod nosem. Gisevius pochylił się do niej.

- Co mówiłaś, moja droga? - spytał.

- On nic nie widzi - odparła szorstko. - Nie ma pojęcia, co czuję.

-

Odwróciła się do ojca. - Nie cierpię, kiedy usiłujesz przekonać

wszystkich

wokół, że jesteśmy szczęśliwą rodziną. Nie ma sensu udawać przed doktorem

Giseviusem. Zna prawdę.

Wolf Koller westchnął. Pochylił głowę i skrzyżował przed sobą

długie nogi.

- Eryko... Czy nie możesz ogłosić zawieszenia broni choćby na ten

krótki

moment, kiedy mówimy o stanie zdrowia twojej matki? Przecież

oboje ją kochamy...

- Ty ją kochasz?! Dlaczego nie możesz być ze mną uczciwy chociaż ten

jeden, jedyny raz? - Popatrzyła na ojca, przygważdżając go

spojrzeniem. -

Zapominasz, że widziałam, jak ją traktujesz... Doktor Gisevius też

to widział.

Po co więc udawać? Kogo próbujesz przekonać? Samego siebie?

Wolf Koller przez chwilę nie odpowiadał, a potem się odezwał:

- Wybacz nam, Fritz... Oboje żyjemy w potwornym napięciu. Erika

nie

panuje nad sobą...

- Co za bzdura! - przerwała mu gwałtownie.

Wolf Koller ciągnął dalej:

- Umysł Lise, jej osobowość, rozpada się na kawałki, Fritz. Poza tym

jest taka jak zawsze. Piękna, zdrowa... tylko jej umysł...

Raz jeszcze przygładził gęste szpakowate włosy, opadające na

szlachetnie rzeźbione czoło. Tak właśnie powinien wyglądać dyrygent Berlińskich  Filharmoników. Niestety, miał drewniane ucho. Kształtował niemieckie społeczeństwo, niemieckie państwo. Był przemysłowcem i finansistą. Całe życie

znał Fritza Giseviusa. Ich ojcowie - słynny lekarz, który leczył ludzi z

najbliższego kręgu Hitlera, oraz sędzia, wybitny profesor prawa w latach

trzydziestych i czterdziestych - zostali przyjaciółmi. Te ich ścisłe związki

kontynuowali synowie. Nie mieli przed sobą żadnych tajemnic. Stali się dla

siebie najlepszymi powiernikami i doradcami. Zawsze też byli wspólnikami.

Poprzednia

żona Giseviusa zawołała kiedyś podczas kłótni: "Pójdziecie razem do

piekła!"

Na co Gisevius odparł spokojnie: "Śpiewając dawne piosenki".

- Fritz - ciągnął Koller - nie wiem, czy nasza rodzina się nie

rozpadnie. -

Rzucił niepewne spojrzenie na córkę. - Nigdy nie czułem się taki

bezradny,

zagubiony. Jednego dnia Lise jest taka jak zawsze, a nazajutrz

jakby jej

w ogóle nie było. Rozpacz mnie ogarnia.

Erika bezlitośnie wyszeptała:

- Za chwilę się rozpłacze...

Gisevius zmarszczył brwi, popatrzył na nich.

- Musicie być silni. Nic innego nie można zrobić. Silni w obliczu

nieuniknionej straty. Cokolwiek się stanie, życie płynie dalej.

Życie musi

płynąć dalej... Wytrzymacie to, jeśli pogodzicie się z faktami...

Oczywiście

będziecie cierpieć z powodu tej ogromnej straty.

Gisevius obciął końcówkę wielkiego cygara, zwilżył je w ustach,

starannie

przyłożył zapałkę i zaciągnął się głęboko. Na ciemnej, wyłożonej drewnem

ścianie naprzeciw biurka otoczonego lśniącymi, starannie

odkurzonymi szafa-

mi bibliotecznymi, wisiał obraz Przebudzenie Zygfryda. Przebudził

się z dłu-

giego snu jak Niemcy, prawdziwe Niemcy. Spełniające się

przeznaczenie.

Chwila nadziei. Właśnie nadzieja łączyła zawsze Giseviusa z Wolfem

Kol-

lerem. A teraz byli już tak blisko spełnienia. Wypuścił z płuc chmurę

błękitnawego dymu. Patrzył, jak zawisa nad ozdobnie rzeźbionym,

inkrustowanym biurkiem. Żałował, że nie zna sposobu na poradzenie sobie z

córką

Kollera. Erika bez przerwy zaprzątała uwagę Wolfa. Gisevius miał

nadzieję,

że teraz przestanie wreszcie odrywać go od ich wielkiego zadania.

- Posłuchajcie mnie. Mamy do czynienia z procesem chemicznym,

który

niszczy komórki mózgu Lise. Sekcja to z pewnością wykaże... - Koller

rzucił

mu gniewne spojrzenie. Wyglądał tak, jakby miał się załamać z

rozpaczy.

Aktor, który głęboko wszedł w rolę. - Pracujemy z Amerykanami w In-

stytucie Salka i na Uniwersytecie Kalifornijskim nad nowym

testem, ale

jeszcze nie możemy go stosować. Sześć miesięcy, rok, dwa lata...

- Czy chcesz mi powiedzieć, że mógłbyś uratować Lise za sześć miesięcy

albo za rok? Na miłość boską, Fritz...

- Nie o tym mówię. Za sześć miesięcy lub za rok być może będziemy mieli

klucz do choroby, znajdziemy drogę, która zaprowadzi nas do

sposobu

leczenia, zahamowania postępów... nikt nie wie, jak długo to będzie

trwało. -

Wydmuchnął dym, widoczny w świetle lampy stojącej na biurku. W całym

pokoju unosiła się woń cygar. -Ten nowy test pozwoli na usta...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin