Haig Kathryn - Weronika.rtf

(249 KB) Pobierz

 

Kathryn Haig

 

Weronika

 

(White Horse Yale)

 

Przełożył Dariusz Kunicki


Rozdział 1

 

Weronika przeczytała ponownie list, zwracając tym razem baczniejszą uwagę na charakter pisma; niestaranne, pisane w pośpiechu litery świadczyły o tym, że autor był gdzieś daleko myślami; gwałtowne pociągnięcia piórem pozostawiły grube, czarne kreski, przy „i” brakowało kropek, a każde „t” było stawiane pospiesznie i bez namysłu.

Autobus turkocząc jechał po opadającej w dół drodze, uparcie najeżdżając kołami na każdą koleinę. Weronika podskakiwała na siedzeniu i grube czarne linie pisma zamazywały się.

Próbowała sobie wmówić, że ssanie jakie odczuwała w żołądku spowodowane było tym, że nie miała nic w ustach od śniadania, to znaczy od sześciu długich godzin albo że winę za wszystko ponosiły twarde siedzenia autobusu. Każda wymówka była dobra, tylko nie ta, że była po prostu zdenerwowana. Zresztą, pocieszała się, nikt nie przepada za rozmowami w sprawie pracy. Nawet jeżeli była tylko odrobinę podenerwowana – tylko odrobinę – mogło jej to wyjść jedynie na zdrowie. Niech sobie jakiś tam pan Christopher Bladon nie myśli, że od jego decyzji zależy całe jej życie.

Autobus ostro skręcił w lewo, mijając przydrożny słup, na którym wyczytała z ulgą, że do końca podróży pozostały jej jedynie trzy mile. Pędzili na złamanie karku wzdłuż urwiska, a potem wzgórza, które okalał wysoki żywopłot z głogu. Poprzez prześwity w żywopłocie widać było surowe kontury White Horse, wznoszącego się nad doliną. Gdyby tylko miała tyle odwagi co kierowca, który nie zdejmował nogi z gazu, nic sobie nie robiąc z tego, że ktoś mógł niepostrzeżenie wejść na jezdnię...

Kiedy mijali pierwsze budynki Hinton Priors, zdała sobie nagle sprawę, że pognieciony kawałek papieru, który trzymała w ręku, był listem od jej przyszłego pracodawcy.

Położyła list na kolanach, próbując wygładzić załamania. „Gdybym bardziej dbała o wszystko” – pomyślała bez przekonania – „list leżałby teraz bezpiecznie w schludnej teczce, spięty razem z dokumentami i rozkładem jazdy autobusów. Zrobiłoby to na pewno o wiele lepsze wrażenie. Niestety, to do mnie nie pasuje – każdy to z łatwością zauważy. Proszę, jak wyglądam, mam dwadzieścia trzy lata i już nie jestem nikomu potrzebna. Ale mam zamiar odmienić swój los i dopnę swego”.

Weronika wstała, kiedy autobus wjechał na mały skwer, wystarczająco jednak szeroki, aby pojazd mógł zawrócić. Kierowca nacisnął na pedał hamulca, tak jakby chciał zatrzymać lekki wóz drabiniasty, a nie kilkutonowy środek lokomocji. Weronika rozłożyła się jak długa na sąsiednich siedzeniach.

– Będzie pan wracał? – zapytała starając się, aby nie odgadł tego, co naprawdę pragnęła usłyszeć.

– Zgadza się, ja obsługuję tę trasę. Wrócimy więc razem?

– No cóż, jestem tego prawie pewna. Proszę nie odjeżdżać beze mnie.

– Będzie pani i tak moją jedyną pasażerką. Tylko proszę się nie spóźnić. To będzie mój ostatni kurs tego dnia.

Zeskoczyła z ostatniego stopnia o wiele pewniej, niż to wyglądało. Gorący wiatr, zbawczy po duchocie panującej w autobusie, rozwiewał kosmyki jej krótkich włosów koloru dojrzałej kukurydzy. Długa grzywka raz muskała policzki, a zaraz potem skrywała jej szare oczy przed promieniami słońca. Światło słoneczne odbijało się od pomalowanych na biało zabudowań, sprawiając wrażenie, że ich ściany drgają pod wpływem gorąca. Wewnątrz zaś, budynki na pewno wypełniał orzeźwiający chłód, lecz tutaj skwar był nie do zniesienia.

Weronika grzęzła w rozgrzanej smole jezdni, żałując, że sztruksowe dżinsy tak ładnie opinają jej długie, zgrabne nogi. Nie wspominając już o flanelowej koszuli w kratkę, w której odpinała kolejny guzik.

Na placu był tylko jeden sklep, niestety, w porze obiadowej zamknięty. Drewniane skrzynki wypełnione zwiędniętymi warzywami poustawiano przy wejściu. Daszek w zielono-kremowe pasy mógł z powodzeniem chronić je przed porannym słońcem, lecz teraz był bezużyteczny.

Westchnęła. Miała nadzieję, że uda jej się zjeść obiad, a nade wszystko napić do woli. Spojrzała na zegarek, w tej też chwili usłyszała pojedyncze uderzenia dzwonu z wieży kościelnej. Był kwadrans po pierwszej. Pozostała więc godzina i piętnaście minut do spotkania i rozmowy w sprawie pracy i mila drogi od wioski do Priory. No cóż, może jest tam gdzieś gospoda. Nie myliła się. Ze ściśniętym sercem przeszła przez zastawiony drogimi samochodami parking, leżący przy gospodzie „Pod Białym Jeleniem”. Na ścianach gospody wisiały trofea myśliwskie i mosiężna uprząż końska. Drzwi do toalety przyozdobione były tabliczkami z napisem; pierwsza – „dla źrebic”, następna – „dla źrebaków”.

Przecisnąwszy się przez tłum mężczyzn w bawełnianych golfach i kobiet ubranych w zgrabne kostiumy od Missoniego, poprosiła barmana o podwójny dżin z tonikiem.

„Na pewno jestem niewidzialna” – pomyślała, kiedy już dotarła do baru. Barman zajęty rozmową z którymś ze swoich stałych klientów, nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Miała do wyboru – albo krzyczeć ile sił w płucach, żeby zwrócić na siebie uwagę, albo zrezygnować. Wymyślając sobie od tchórzliwych kretynek, wybrała to drugie. Wyszła z karczmy o wiele bardziej spragniona i rozgrzana, niż wtedy, gdy się tam pojawiła.

Tyle cierpień, a przed nią jeszcze długa jak wieczność godzina. Nie ma drugiego takiego pustkowia, jak mała wieś angielska w porze letniego lanczu. Nawet dzikie kaczki na rzece straciły swoją zwykłą ruchliwość. Przycupnęły w cieniu kamiennego mostu, próbując złapać w rozpostarte skrzydła najlżejszy podmuch wiatru.

Weronika oparła łokcie na rozpalonej od słońca balustradzie, gapiąc się bezczynnie na przepływającą leniwie wodę i delikatne, białe kwiaty wodnych lilii. Dwie turkusowe ważki wykonywały przepyszne akrobacje, umizgując się do siebie.

Chłód bijący od wody był prawie tak samo dobry jak drink. Ostrożnie zamoczyła koniuszki stóp, potem podwinęła do kolan spodnie, rozkoszując się chłodną wodą wokół kostek. Podwinęła też rękawy koszuli, rozpięła następny guzik i z ulgą położyła się na miękkim torfie, tak aby palce stóp nadal pozostawały w wodzie. Mimo rozkoszy, każda upływająca minuta rozciągała się w nieskończoność. Nagle do jej uszu dobiegło dziwne taplanie, przypominające odgłos łopatek statku parowego, płynącego w górę rzeki. Statek parowy?! W Wiltshire?! Weronika usiadła, jednak nie dostrzegła niczego podejrzanego, choć hałas nasilał się.

Nagle spod mostu wypłynęły dwa czarne psy. Ten na przodzie, większy, płynął mocno i pewnie. Wystarczyło kilka zgrabnych ruchów ogonem, aby znalazł się na brzegu.

To ten drugi spowodował hałas, który ją tak przeraził. Samiczka była o wiele mniejsza, wyglądała prawie jak szczenię. Silnymi uderzeniami przednich łap próbowała utrzymać się na powierzchni wody, wyrzucając do góry fontannę piany. Sapiąc próbowała dogonić większego towarzysza.

Psy myśliwskie wyszły z wody i przez chwilę stały w strugach ociekającej wody. I wtedy, zdając sobie sprawę z tego, co ją za chwilę spotka, Weronika rzuciła się biegiem przed siebie, aby jak najszybciej znaleźć się poza ich zasięgiem.

Niestety, było już za późno. Strumień wymieszanej z błotem wody z rzeki wystrzelił w jej stronę. Psiaki, nic sobie nie robiąc z jej obecności, radośnie otrząsały się od czubków nosów po końcówki ogonów. Była tak przerażona tym, co się działo, że nawet nie krzyknęła, aby je powstrzymać. Na domiar złego, kiedy nachyliła się, aby dokładnie obejrzeć plamy na spodniach, ten mniejszy wspiął się na tylnych łapach, a przednie, zabrudzone błotem oparł na koszuli.

– Bardzo panią przepraszam – dobiegł ją głos z mostu. Weronika zmrużyła oczy, promienie słońca padały prosto na jej twarz. Na próżno wysilała wzrok. Zauważyła tylko, że stał tam jakiś mężczyzna.

– Czaka i Tarka – zostawcie panią! – z jego głosu biła powaga. Duży pies natychmiast zastygł w bezruchu. Samiczka zaś, za nic mając jego komendę, podskakiwała i merdała ogonem, wyczekując tylko okazji, aby ponownie skoczyć na Weronikę.

– Siad, Tarka. Nie zrobią pani krzywdy, są bardzo przyjacielskie.

– Przyjacielskie, nie ma co – odpowiedziała z grymasem na ustach, próbując na próżno zetrzeć błoto, które nie dało się usunąć, pozostawiając większe plamy.

Jeszcze kiedy zszedł z mostu, miała kłopoty, próbując mu się przyjrzeć. Miał za plecami słońce, a Weronika musiała mrużyć oczy. On zaś mógł ją sobie obejrzeć od stóp do głów. Świadomość tego sprawiała, że czuła się wyjątkowo niezręcznie.

– To tylko błoto – rzekł – kiedy wyschnie, samo odpadnie.

– Sama wiem, że pokruszy się i odpadnie, kiedy wrócę do domu. Za chwilę jednak będę musiała pójść na rozmowę w sprawie pracy, wyglądając jak jedno z pańskich trofeów myśliwskich.

– One nie polują, lecz aportują – nachylił się aby pogłaskać sterczące ku niemu, wilgotne uszy. Psie ogony jak na komendę podskoczyły do góry i zaczęły radośnie merdać. Kiedy zbliżył się, zobaczyła jak jego źrenice nagle się rozszerzają. Sprawiła to rozpięta na całej długości bluzka. Pospiesznie podniosła rękę, aby zrobić z nią porządek. „Nie – pomyślała – nie zrobię tego. Skoro przygląda mi się uwodzicielsko, lepiej będzie, jeśli nie dam mu satysfakcji, reagując bojaźliwie. „

On zaś uparcie wpatrywał się w nią. To było nie do zniesienia. Czuła, że mimo piegów na policzkach, widział purpurę, która pokryła całą jej twarz.

Teraz, kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do jasnego światła, mogła dostrzec jego ciemnoniebieskie oczy. Przypominały kolorem Morze Śródziemne, kiedy patrzy się na nie z wysokiej skały. „Morze koloru wina” – przemknął jej przez myśl dawno zapomniany urywek jakiegoś utworu. Mogłaby zanurzyć się cała w otchłani tych oczu.

– Gdzie, w takiej wiosce, dziewczyna twojego pokroju mogłaby szukać pracy? – zapytał.

„Tylko nie to” – pomyślała. „Tylko nie takie tam – dziewczyna twojego pokroju. „

– Żadna z nas metropolia. Wiem, że młode dziewczyny lubią zakosztować nocnego życia, a trudno o takie w Hinton Priors.

– Nie przepadam za taką rozrywką. Całe życie wychowywałam się na wsi, przy koniach – uwielbiam je.

– Konie. Rozumiem – powiedział poważnie, wydymając przy tym usta. – To pewnie udajesz się do Priory?

– Zgadł pan. Zna pan pana Bladona?

– Każdy tu zna Kita Bladona – zdawało się jej, że usłyszała podejrzany chichot. – Chciałabyś, abym dał ci kilka dobrych rad, jak z nim postępować?

– Wykluczone – oburzyła się. – To nie byłoby w porządku. Poza tym mógłby się do mnie zrazić.

– Skąd ta pewność, że tak się nie stanie – wypowiedział te słowa drwiącym tonem, z kamienną twarzą.

– Znam się na swojej pracy – odpowiedziała mu szczerze, bez zbytniej skromności. – Jestem pewna, że mu się spodobam, to znaczy byłam, zanim pańskie psy na mnie napadły.

– Przecież przeprosiłem cię, stało się i teraz nic nie mogę na to poradzić. Psiaki są bardzo przyjacielskie, uwielbiają zabawę, a widząc, jak leżysz na ziemi, nie mogły przepuścić takiej okazji. Zresztą Kitowi wcale nie będzie przeszkadzało błoto na twoim ubraniu.

– Wątpię w to. Każda licząca się stadnina, o podobnej reputacji szuka tylko najlepszych pracowników. Niedbały wygląd oznacza niestaranną pracę – tak mówią. Ja zresztą też tak uważam.

– Chciałbym ci to jakoś wynagrodzić. Czy moglibyśmy się spotkać, później, po rozmowie z Bladonem? Wpadniemy gdzieś na drinka.

Weronika nie chciała zachichotać, ale nie mogła się powstrzymać.

– Może w „Białym Jeleniu”? Karczma wygląda na odpowiednie miejsce dla pana i dla mnie.

– Byłaś tam? Niemożliwe! Trudno mi w to uwierzyć, jesteś taka bezpretensjonalna. Wybierzmy się gdzie indziej. Powiedz tylko, że się zgadzasz.

Zapał w jego głosie zaskoczył Weronikę. Naprawdę pragnął się z nią spotkać, a ona nie kwapiła się mu odmówić. Przecież dopiero co się poznali. Nigdy przedtem nie umawiała się na randkę z nieznajomymi, choć wieczór w jego towarzystwie – kimkolwiek był – zapowiadał się zachęcająco. Nawet błoto na koszuli i spodniach przestało jej przeszkadzać. Jednak nie zgodziła się.

– Nic z tego – rzekła. – Przykro mi, muszę zdążyć na ostatni autobus. Bardzo panu dziękuję.

– Może innym razem. Kiedy przyjmą cię już do tej pracy.

– Jeżeli przyjmą – poprawiła go.

– Przecież byłaś pewna, że mu się spodobasz, przypomnij sobie. Kiedy wszystko ułoży się, jak sobie tego życzysz, nie będziesz musiała gnać na ten autobus, odjeżdżający o czwartej trzydzieści trzy po południu.

– Najpierw muszą mnie przyjąć, ale nic z tego, jeżeli się spóźnię. Jest druga dwadzieścia, wątpię, czy zdążę.

Klnąc pod nosem, pospiesznie wciągała swoje buty z wysokimi cholewami.

– Zdążysz, nie ma obawy. To niedaleko stąd. Niestety nie mogę cię podwieźć, bo sam jestem pieszo. Za mostem skręcisz w prawo i prosto przed siebie, aż do samego końca.

Weronika ruszyła truchtem, zabłocona i zlana potem. Wolała nie myśleć, jakie wywarła wrażenie. Wydawało się jej, że słyszała, jak nieznajomy krzyknął za nią: – Powodzenia!

Przystanęła na chwilę za najbliższym żywopłotem, aby zapiąć starannie koszulę. Przypomniała sobie, jakie wrażenie wywarły na niej wszystkowidzące ciemnoniebieskie oczy nieznajomego. To, jak ją lustrował, ten błysk aprobaty. Znał się z pewnością na rzeczy.

Czarujący uśmiech i zwodniczo spokojne ruchy ciała, maskowały tylko jego prawdziwy charakter. Dziwiła się teraz, że zapamiętała aż tak wiele szczegółów dotyczących jego wyglądu. Nawet drobne, białe smugi na opalonej skórze pod oczami nie uszły jej uwadze.

„Zachowałam się jak podlotek – od stóp do głów oblałam się rumieńcem” – skarciła siebie. Ostatni raz rumieniła się, kiedy zbierała autografy od znanych piosenkarzy. Nie, teraz to był inny rumieniec. Nie miał on nic wspólnego z uczuciami nastolatki do chłopca. Był to rumieniec wyrażający stosunek kobiety do mężczyzny, kobiety, która, za chwilę straci może jedyną w życiu szansę na dobrą pracę.

Weronika przyspieszyła kroku, weszła w zaciemnioną alejkę. Potem ciężko dysząc, zaczęła piąć się w górę. Była silną kobietą. Mogła przez cały dzień, bez wytchnienia układać siano w stogi. Jednak bieg na szczyt wzgórza w palącym słońcu, okazał się ponad jej siły. Z dala dobiegł ją tętent końskich kopyt. Ktoś pędził tą samą, pnącą się w górę alejką. Jeździec nie zwolnił nawet wtedy, gdy był na tej samej wysokości co ona, zmuszając ją do ustąpienia z drogi. Po prostu popchnął Weronikę na gęsty jak sieć żywopłot.

Spojrzała na konia, ogromnego, czystej krwi wierzchowca. Wyglądał majestatycznie; miał klasę. Jego okrycie było ciemne od potu, a kark i piersi pokrywała biała piana, znak, że koń biegł w upale przez dłuższy czas.

Jeździec nawet nie obrócił głowy w jej stronę. Miała – bo była to kobieta – klasę równą zwierzęciu. Nienaganne bryczesy, połyskujące w słońcu buty do konnej jazdy i marynarka z wrzosowego tweedu.

Weronika nie mogła dostrzec jej twarzy, zasłoniętej daszkiem dżokejki. Była zgrabną, smukłą brunetką, która nawet skinieniem ręki czy głowy nie dała Weronice odczuć, jak bardzo jest jej przykro za to, co się stało.

– Założę się, że nawet nie spostrzegła jak wpadłam do rowu – zamruczała gniewnie. – Pewnie to jedna z tych, co raczej powinna się wstydzić, że dosiada konia.

Dotarła wreszcie na szczyt wzgórza. Spojrzała na zegarek, była dokładnie czternasta trzydzieści. Odetchnęła z ulgą. „Jak ja wyglądam?” – pomyślała. Poprawiła włosy i włożyła koszulę do spodni.

Otworzyła bramę i weszła na dziedziniec. Wyglądał nieźle; wymieciony do czysta, narzędzia wisiały jedno przy drugim na kołkach wbitych w ścianę. Nie było tam nic, co psułoby estetykę albo narażało pracowników na niebezpieczeństwo. W każdej stajni było światło i kran z wodą. W głębi stała stodoła, tak samo schludna jak obejście. Była doskonałą jadłodajnią dla zwierząt. Z pomieszczenia obok, dobiegły ją odgłosy zajętych pracą ludzi. Kiedy wchodząc skrzypnęła furtką, ze stajennych boksów wyjrzały inteligentne głowy koni. „Tak powinno być” – pomyślała. „Zwierzęta są czujne i pełne życia”.

Na widok konia, który stał na środku podwórza, zmarszczyła gniewnie brwi. To ten sam koń, który zepchnął ją z alejki. Nadal był osiodłany, a z pyska zwisała uzda. Skórę miał wilgotną od potu. Stał na słońcu, ze spuszczoną głową i wyciągniętą szyją.

Zobaczyła znikającą za rogiem budynku, zgrabną kobietę, która przed chwilą dosiadała konia.

– Proszę pani – zawołała. – Proszę pani – powtórzyła głośniej. Kobieta obejrzała się i uniosła z zaciekawieniem brwi.

– Czy to pani koń? – czuła, że jej słowa brzmią agresywnie, ale nie mogła się powstrzymać. Nie chodziło jej o to, że przez tę kobietę wylądowała w rowie, po prostu żal jej było zwierzęcia.

– Zgadza się, zaraz zajmie się nim stajenny.

– Nie o to chodzi. Czy pani zawsze tak traktuje zwierzęta? – zdjęła z konia strzemiona i zgrabnie rozluźniła uciskające go popręgi.

– Czy nikt pani nie mówił, że konia przyprowadza się do domu dopiero wtedy, gdy obeschnie z potu? Widziałam, z jaką szybkością wjeżdżała pani na wzgórze.

Kobieta zbliżyła się do niej. Była niższa i delikatnej budowy ciała. Nerwowo uderzała szpicrutą o cholewę buta.

– Kim jesteś? Pracujesz tutaj? – zapytała stanowczo, z obcym akcentem w głosie.

– Jeszcze nie, dopiero mam zamiar.

– To wybij to sobie z głowy – dla takich jak ty nie ma tu pracy.

– Nie pani będzie o tym decydować – czuła, że wzbiera w niej złość. – Zwierzęta nie są samochodami, które parkuje się, gdzie popadnie.

– Jeżdżę na koniach całe życie.

– Więc powinna pani o tym wiedzieć.

Te ostatnie słowa Weronika wypowiedziała do siebie, bo kobieta w połowie zdania odwróciła się do niej plecami. Weronika pogłaskała konia po grzywie, zdjęła mu lejce z karku i zaprowadziła do pustego boksu.

Z pomieszczenia, z którego dobiegały odgłosy rozmowy, wyszedł mężczyzna w średnim wieku.

– Gratuluję, pannie Rafaeli dostało się za swoje. Od miesięcy marzę, że ktoś wreszcie nauczy ją rozumu.

– A ja już myślałam, że przesadziłam. Wie pan, należę do tych osób, co to najpierw coś niewłaściwego powiedzą, a potem żałują.

– Miałaś całkowitą rację. Nazywam się Bob Fuller.

– Weronika Jordan.

– Miło cię poznać.

Wyciągnął rękę i łagodnie ujął wierzchowca za kłęby. Dłoń miał szorstką, z krótkimi palcami.

Weronika widziała przez na pół otwarte drzwi do stajni, jak zdjął uzdę i nałożył chomąto. Następnie zabrał się do zaczesywania śladów po rzemieniach mocujących siodło.

Weronika wzięła siodło z uzdą i przeniosła do pomieszczenia obok. Dwóch wyrostków czyściło uprząż, której poszczególne części porozkładane były na stole. Kiedy weszła, skinęli grzecznie głową. Położyła siodło na drewnianej poręczy, a uzdę zawiesiła na haku.

Kiedy wróciła do stajni, Bob pogwizdując przez zęby kończył czyścić konia.

– Czy często macie takie klientki jak panna... Rafael?

– Ona nie jest klientką – odpowiedział nie przerywając pracy – to narzeczona zarządcy.

– Zarządcy? To znaczy pana Bladona? Jak on może z nią wytrzymać?

Czuła, że cała podróż tutaj stoi pod dużym znakiem zapytania. Narzeczona zarządcy. Ciekawe, czy widział, jak traktuje jego konie, a może tak mu zawróciła w głowie, że było mu to obojętne.

Popatrzyła na zegarek. Była za kwadrans trzecia. Jej odzież, pobrudzona błotem i pognieciona, przedstawiała okropny widok. Brudne ręce, którymi dotykała konia, dopełniały reszty. I jeszcze historia z tą kobietą.

Jakby słyszała słowa zarządcy: „Czy punktualność ma dla pani jakiekolwiek znaczenie, pani Jordan? A co pani sądzi o schludnym wyglądzie przy pracy? A dobre maniery – nie są chyba pani mocną stroną?”

Szkoda, a już zaczęło jej się tu podobać. Rozejrzała się dookoła. Tak z pewnością wyglądałby jej własny dziedziniec.. Dziedziniec – to słowo budziło jej tajoną tęsknotę za stajniami, których byłaby dumną właścicielką. Może, któregoś dnia. Ten dzień zdawał się coraz bardziej oddalać.

Ludzie też byli tu sympatyczni, zwłaszcza pan Fuller wyglądał na godnego szacunku stajennego, z którym można i warto ciężko pracować. Pan Bladon był szczęśliwcem.

Weronika równie cicho jak weszła, wymknęła się przez bramę, zamykając ją niepewnie za sobą. Mimo że teraz schodziła ze wzgórza, droga wydawała się jej o wiele bardziej męcząca.

A była taka szczęśliwa, sądziła, że zaczęło się dla niej nowe, wspaniałe życie. Gdyby nie ten mężczyzna ze swoimi ohydnymi potworami... To przez niego się spóźniła i przez niego spotkała na swojej drodze pannę Rafael. Gdyby nie spowodowane przez niego nieszczęścia, wracałaby teraz dumna i szczęśliwa, że ma tę obiecującą pracę. A tak, witaj Marstoke z powrotem; witajcie rubryki z zatrudnieniem, witajcie plotki o tym, kto z kim sypia i kto kogo rzucił. I wreszcie witajcie marzenia o następnej ciekawej pracy; za tydzień, miesiąc, a może rok.

Mimo, że sklep już otwarto, mały placyk był „martwy” jak wtedy, gdy wysiadła z autobusu. Kilka kobiet z koszykami, wypełnionymi zakupami, żarliwie o czymś dyskutowało.

Ktoś rozlepiał plakaty informujące o kolejnym spotkaniu kółka kobiecego. Jakiś staruszek strzygł trawnik wielkości chusteczki do nosa. Usiadła na ławeczce, aby zjeść pasztecik i wypić napój, który kupiła w sklepie. Nagle uświadomiła sobie, że jest w centrum uwagi. Pewnie nie dlatego, że jadła, ale że był to wyjątkowo skromny posiłek.

Rozglądając się za koszem na śmieci, do którego mogłaby wrzucić opakowanie po jedzeniu, nie zauważyła mężczyzny przemierzającego szybkim krokiem plac w kierunku miejsca, w którym siedziała.

– Dlaczego nie stawiłaś się na rozmowę w sprawie pracy?

Podskoczyła jak rażona prądem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin