Žamboch Miroslav - Łowcy.rtf

(1109 KB) Pobierz

 

Miroslav Žamboch

Łowcy

Przełożył Rafał Wojtczak

 


Dedykuję:

 

Josefowi Augustowi

Zdenkowi Burianowi

Karlowi Zemanowi


Kompilator poprawnie wykonał zadanie i określił czas jednej części całego cyklu iteracji. W porównaniu z poprzednią wersją ten był osiem razy szybszy. Doskonały wynik, pytanie tylko, jak będzie wyglądała zmiana algorytmu wyszukującego Thompsona.

Z przyzwyczajenia wyciągnąłem z kieszeni koszuli okulary i zacząłem mechanicznie polerować szkła, wpatrując się w ekran. Miałem nadzieję, że udoskonalenia będą działały, wierzyłem w to, bardzo chciałem, żeby tak było. Sprawdzić je teraz czy jutro?

Zadzwonił telefon. Charakterystyczna melodia – już wiedziałem, kto dzwoni. Edita.

– Cześć – rzuciłem na powitanie.

Spojrzałem na zegarek i zorientowałem się, że wszystkie testy przeprowadzę dopiero jutro. Za godzinę miałem randkę.

– Cześć, Mark.

Wystarczyły te dwa słowa – z ich tonu natychmiast wywnioskowałem, że jednak przeprowadzę testy dzisiaj. To miało być nasze drugie spotkanie, ale... – słuchałem jej wytłumaczeń – ale prawdopodobnie nie byłem dość atrakcyjny albo namierzyła bardziej interesujący obiekt, co dla niej nie stanowiło żadnego problemu. Była ładna. Zbyt ładna dla kogoś takiego jak ja.

– Bardzo mi przykro, że musimy odłożyć spotkanie – powoli zmierzała do puenty. – Odezwę się do ciebie.

– Jasne, trzymaj się – odpowiedziałem beznamiętnie i przerwałem połączenie.

Nie będzie żadnego odkładania, bo nie będzie żadnego spotkania, skądś już to znałem. Sprawdzę, jak działa nowy algorytm, ale wcześniej załatwię parę zaległych spraw. Obiecałem doktorowi Fanbrickowi wydruk z ostatniego skoku, a doktorowi Olmenowi przefiltrowanie zapisu spektroskopu z jego satelity. Jako doktorant pełniłem w zespole rolę chłopca na posyłki i nikt za bardzo nie zwracał na mnie uwagi. Z drugiej strony mogłem uczestniczyć w pracach zespołu badawczego zajmującego się projektem „Skok Kazualny". Miałem nadzieję, że po obronie doktoratu bez problemu znajdę robotę w jakiejś korporacji. Pracę naukową z prawdziwego zdarzenia ostatnio sobie odpuściłem, tak samo zresztą jak mnóstwo innych rzeczy.

Kolejny telefon. Zwykle dwie rozmowy wyczerpują mój tygodniowy limit kontaktów ze światem. Czyżby ten ostatni próbował o sobie przypomnieć?

– Mark – przedstawiłem się.

– Jest interes – walnął prosto z mostu Tony Hernand, po części kolega, po części znajomy z serwisu.

– Hm? – zaakcentowałem znak zapytania.

– Panu Framoliemu padła sieć, a musi jeszcze dzisiaj rozliczyć parę rzeczy.

– Ma to zapisane?

– Raczej nie.

Pieniądze przydadzą się każdemu, a zwłaszcza komuś, dla kogo – tak jak dla mnie – jedynym źródłem utrzymania jest stypendium doktoranckie. Chyba właśnie dlatego Edita nie zdecydowała się na drugą randkę; domyśliła się, że nie może przy mnie liczyć na więcej niż romantyczną kolację w McDonaldzie lub od święta kino. Choć całkiem prawdopodobne, że znalazłoby się więcej przyczyn rezygnacji z mojego towarzystwa.

– Jest piątek wieczór... – rzuciłem pełnym wahania głosem. – Mam już plany.

Słyszałem, jak Tony zakrywa dłonią słuchawkę. Konsultował się z szefem.

– Trzy stówy. Jak zrobisz do rana, to sześć.

– Spoko. U was za pół godziny.

Sprawdziłem, czy mam kartę identyfikacyjną, i wreszcie wyszedłem z mojej kanciapy. Ochroniarze, mimo że doskonale mnie znali, trzymali się ściśle przepisów, a procedury związane z systemem bezpieczeństwa były dość czasochłonne. Zasady to zasady. I tak zdążę.

Pieściłem w marzeniach sześć stówek, które spadły mi prawie jak z nieba, i zastanawiałem się, na co je wydam. Może razem z pozostałymi oszczędnościami wystarczy na remont turbodmuchawy, o który prosił się mój lotus esprit? A może lepsze ciuchy, skoro marzyła mi się więcej niż jedna randka z tą samą dziewczyną. Bardziej kusząca wydawała się jednak wizja remontu samochodu.

Tony Hernand oraz jego szef, pan Giuseppe Framoli, właściciel serwisu, już czekali i bez żadnych wstępów czy kurtuazji zaprowadzili mnie do biura, gdzie znajdował się serwer chwilowo niedający żadnych znaków życia. Framoliego znałem z widzenia. Niski tłuścioszek, który codziennie rano szedł do pracy w czarnych spodniach i czystej białej koszuli z muszką, by wieczorem wrócić do domu w ubraniu poplamionym olejem i różnymi smarami – komuś, kto przez cały dzień kręci się wśród samochodów, trudno uniknąć tych drobnych niedogodności.

– Czy będzie pan czegoś potrzebował? – zapytał Framoli.

– W razie czego zawołam pana – zbyłem go i od razu usiadłem za stołem.

Tony wyglądał na skonsternowanego – chyba nie wchodził do biura szefa zbyt często. Ja byłem tu tylko raz, kiedy chciałem, żeby wyprodukowali specjalną część do mojego blaszanego cacka. O dziwo, wszystko poszło jak z płatka i nawet nie trzepnęło mnie to zbyt mocno po kieszeni.

Zabrałem się do wskrzeszania martwego systemu. Mniej więcej po godzinie wiedziałem, w czym tkwi problem, a potem na szczęście dla Framoliego odkryłem, że system samoczynnie zapisał wszystkie dane. Po kolejnej godzinie udało mi się tchnąć życie w maszynerię i doprowadzić ją do stanu używalności.

– Panie Framoli! Panie Framoli! – do biura wróciła księgowa. – Już działa!

Kiedy zobaczyła, kto siedzi za biurkiem, trochę się speszyła.

– Dokładnie, już działa. – Podniosłem się z krzesła, prostując zesztywniałe plecy.

Rozwiązanie takiego problemu zawsze poprawiało mi humor. Teraz przyszedł czas na jedną z tych dziedzin życia, z którymi nie bardzo sobie radziłem. Pieniądze obiecał mi Tony Hernand, nie Framoli – a co, jeśli jego szef mnie spławi? Kiedyś już coś takiego mi się przytrafiło i najgorsza była nie strata pieniędzy, tylko niskie poczucie wartości wynikające z faktu, że nie potrafię upomnieć się o to, co mi się należy.

Niski tłuścioszek przyleciał z hali montażowej. Ręce miał czarne, jakby je włożył do kałamarza aż po łokcie. Usiadł z ciężkim sapnięciem, zagłębił się w struktury programu księgowego i przez chwilę wpatrywał z uwagą w menu.

– Proszę wydrukować rachunki dla tych trzech osób i wysłać im faktury. – Wskazał palcem ekran monitora.

Cofnąłem się, żeby księgowa mogła przejść.

Tymczasem Framoli sięgnął do kieszeni spodni po plik banknotów, z którego bez liczenia wyciągnął siedem stów.

– Umawialiśmy się na sześćset – zaprotestowałem zaskoczony.

– Ekspresowa praca zasługuje na premię. – Wzruszył ramionami. – Słyszałem, jak przyjeżdżałeś. W tym twoim cacku trzeba będzie wymienić turbo, a być może także przednie amortyzatory. Znam kogoś, kto ma na magazynie oryginalną dmuchawę AiResearch Garretta. Co ty na to? – Uśmiechnął się.

Oryginalna część do samochodu, którego produkcję rozpoczęto przed trzydziestoma laty, nie trafia się codziennie. Framoli całkiem słusznie uważał, że większa część pieniędzy, które mi wypłacił, wróci do jego kieszeni. Na razie nie chciałem pytać, ile będzie mnie to kosztowało – wolałem rozkoszować się szelestem porządnej sumki zarobionej niezbyt wielkim nakładem sił.

– Rzucę okiem na amortyzatory i przyjadę jutro. Pogadamy też o tej dmuchawie, dzięki za informację. Na razie – rzuciłem na pożegnanie i czym prędzej wyszedłem.

Tony czekał przy wyjściu z firmy w cywilnych ciuchach. Pięć lat młodszy ode mnie, bez niespełnionych marzeń i dzięki temu o całe pięć lat weselszy.

– Jadę wzdłuż wybrzeża do Jersey, co powiesz na wyścig? – zaczął kusić.

Włożyłem okulary na nos i spojrzałem w górę.

Do zachodu pozostało jeszcze trochę czasu, a na niebie nie było najmniejszej chmurki. Przy moich problemach ze wzrokiem niezbyt chętnie jeżdżę o zmierzchu, zwłaszcza kiedy trzeba docisnąć gaz do dechy.

– Dlaczego nie sprawisz sobie szkieł kontaktowych? Wyglądasz jak ten gostek z kapeli, którą cały czas puszczają w radio. Lennon – przypomniało mu się. – Albo zrób sobie operację.

– Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Operacja słono kosztowała, a szkła... Cóż, okulary nie były znowu aż tak uciążliwe. Przy komputerze, czyli w miejscu, w którym spędzałem większość czasu, krótkowzroczność nie przeszkadzała mi zbytnio.

– Meta w Lansdall – wskazałem punkt na wybrzeżu. Była tam bardzo dobra restauracja, a z urwiska rozciągał się wspaniały widok. Poza tym mogłem stamtąd wrócić do domu po wąskiej, ale porządnej asfaltowej drodze – aż na południowe peryferie Vinsen, gdzie mieszkałem pośród bezkresnych kukurydzianych pól.

Tony skrzywił się, ale kiwnął głową, zgadzając się na taką trasę. Drzwi naszych samochodów trzasnęły jednocześnie. Był bardzo dumny z chevroleta camaro z potężnym ośmiocylindrowym silnikiem o pojemności sześciu litrów. Pod maską mojego esprita siedział podrasowany dwulitrowy silnik, ale właściwości jezdne – przede wszystkim doskonała zwrotność i przewidywalność zachowania – czyniły go o wiele lepszym wozem. Przynajmniej moim zdaniem, bo Tony uważał, że jest dokładnie odwrotnie, a autostrada wzdłuż wybrzeża dawała pole do popisu przede wszystkim surowej mocy.

Tylne koła masywnego chevroleta zabuksowały w żwirze parkingu. Zanim ruszyłem w pościg, zdążyłem dostrzec w oknie uśmiechniętą twarz Framoliego, który obserwował nasz start.

Po trzech kwadransach, zdyszany, z tętnem grubo ponad dwieście, zatrzymałem się przed restauracją Widok z Wybrzeża. Tak naprawdę był to bar, w którym podawano przygotowywane na miejscu posiłki. Bardzo dobre posiłki.

Tony też się zatrzymał, ale nie wysiadał.

– Gdyby nie ta ciężarówka, tobym cię dostał – chełpił się z uśmiechem.

– Pewnie tak. – Wzruszyłem ramionami. – Ale gdyby babcia miała wąsy... Może następnym razem.

– Spoko! – Wyszczerzył zęby w uśmiechu i machnął mi na pożegnanie.

Wyjechał na autostradę z piskiem opon, po prostu nie mógł sobie odpuścić.

Ruszyłem w stronę restauracji. Ogarnęła mnie euforia – jak zawsze po mocniejszym dociśnięciu gazu. Kochałem to uczucie, ale z drugiej strony bardzo uważałem, żeby nie przekroczyć trudnej do ustalenia granicy zdrowego rozsądku. Ściganie się z Tonym miało jeszcze jedną zaletę (oprócz tego, że nie obrażał się o byle co) – jego kuzyn pracował w tutejszej drogówce. Jeśli Tony wybierał na trasę wyścigu autostradę, było jasne, że nie stoją tam żadne patrole.

Ruszyłem w stronę drzwi restauracji. Pomyślałem, że zasłużyłem na coś lepszego niż zwykłe spaghetti czy chińszczyzna z baru naprzeciwko mojego mieszkania.

Z przyzwyczajenia dokładnie obejrzałem parking. Kilka potężnych, wywoskowanych samochodów – najwyraźniej dzisiaj wypadało spotkanie miejscowej śmietanki. Mimo to i tak miałem nieodparte wrażenie, że mój lotus to coś więcej niż droga bryka. Trzydziestolatek, konserwatywny, ale o idealnych sportowych kształtach – wszystko to sprawiało, że wyglądał jak drapieżny sportsmen między przedstawicielami nudnej złotej młodzieży.

Towarzystwo, które zajmowało większą część sali, nie było zainteresowane widokiem roztaczającym się z urwiska. Kelnerka przyniosła jadłospis. Bardzo przyjemne uczucie, wybierać jedzenie, kierując się smakiem, a nie ograniczeniami finansowymi. Przynajmniej raz.

– Kogóż to widzą moje piękne oczy! – wyrwał mnie z zadumy tubalny glos; znałem go, ale nie potrafiłem przyporządkować do żadnej znajomej osoby.

Facet był w moim wieku. Obcięte na jeżyka włosy, spodnie w barwach maskujących i piaskowa koszula też nikogo mi nie przypominały.

– Kolacja samotnego naukowca nad brzegiem oceanu! Przysiądź się do nas!

– Jan Petr Flaks – poznałem go w końcu. – Wstąpiłeś do armii?

Jan Petr, jak się wszyscy do niego zwracaliśmy, chodził ze mną do szkoły średniej, a później studiowaliśmy jeszcze razem dwa lata. W końcu dal sobie jednak spokój ze studiami technicznymi i zgodnie z wolą ojca poszedł na prawo.

– Wracamy z polowania. Bardzo udanego polowania – mówił rozentuzjazmowany.

Albo rzeczywiście trafił jakąś porządną sztukę, albo jego entuzjazm był efektem szklaneczki mocniejszego trunku. Może nawet dwóch szklaneczek. Posłusznie wstałem i ruszyłem w stronę rozbawionego towarzystwa. Z Janem Petrem w stanie euforii nie było sensu dyskutować – nie brał odmowy pod uwagę i drążył, póki nie osiągnął celu.

– Częstuj się. – Wskazał szerokim gestem stół suto zastawiony przeróżnymi rarytasami. – Mark Twilli, kolega, z którym przeżyliśmy wspólnie wiele ekscytujących przygód – przedstawił mnie towarzystwu, dwóm mężczyznom o posturach sportsmenów (moim zdaniem, choć nie potrafiłem tego uzasadnić, stanowili parę) oraz wyzwolonej brunetce w dżinsach z nogawkami wetkniętymi w cholewy górskich butów i koszuli z szerokimi mankietami.

Kobieta spojrzała na mnie z zaciekawieniem i nawet delikatnie się uśmiechnęła.

– Pat i Mat – wskazał parę Jan Petr. – Moja kuzynka, Alice Goodwig. A oto z pomieszczenia dla panów i tylko dla panów nadchodzi król polowania, Henry Wirgan.

Odwróciłem się i zobaczyłem wysokiego faceta, przypominającego nieco bohaterów superprodukcji filmowych. Potężne karczycho, elastyczny T-shirt akcentujący idealne umięśnienie i przy każdym ruchu podkreślający brzuch o profilu kaloryfera. Gdyby założył maskę, mógłby z powodzeniem udawać Batmana. Tyle tylko, że jeśli chodzi o twarz, również nie miał się czego wstydzić i niczego nie musiał zasłaniać. Uosobienie sukcesu i spełnienia. Stłamsiłem w sobie zaskakująco silny przypływ zawiści. Ostatni raz coś takiego przydarzyło mi się w okresie dojrzewania.

– Na zewnątrz stoi niezła furka, stary esprit. Trzydziestolatek, ale piękny. – Henry Wirgan pokręcił głową.

Na twarzy Jana Petra pojawił się szyderczy uśmieszek. Czułem, że zaczyna jedną ze swoich ulubionych gierek pod tytułem „niech ofiara wybierze się sama". Kłopot polegał na tym, że rola ofiary zwykle przypadała mnie.

– To skarb tego oto Marka. Całkiem niezły jak na wóz naukowca, co nie?

Henry Wirgan wreszcie skierował na mnie uwagę – było widać, ile wysiłku kosztuje go zaakceptowanie mojej obecności w świecie, który potrafił postrzegać.

– Kupię go – oznajmił krótko.

Dotarło do mnie, co ci wszyscy ludzie siedzący przy stoliku Jana Petra mają ze sobą wspólnego – pieniądze. Same buty do górskiej wspinaczki musiały kosztować Wirgana więcej, niż wynosiły moje miesięczne dochody, a takie porównanie byłoby adekwatne w przypadku każdej części jego garderoby. Teraz, kiedy się wreszcie zorientowałem, gdzie patrzeć, widziałem nienachalnie nachalne etykiety firm, których reklamy oglądałem od czasu do czasu w katalogach mody, czekając w kolejce do fryzjera. Bogate, bardzo bogate towarzystwo. Zdawałem sobie sprawę, że Jan Petr jest nadziany, więc powinienem był się domyślić, że będzie przebywał w towarzystwie podobnych sobie ludzi.

– Nie jest na sprzedaż – odparłem spokojnie.

– Pięćdziesiąt patoli. Wystarczy podskoczyć do miasta – rzucił lekceważąco Wirgan.

– Kiedy zaczynali go sprzedawać, szedł za trzydzieści cztery tysiące funtów – zaśmiał się Jan Petr. – A funt miał wtedy, o ile dobrze pamiętam, dwukrotnie większą wartość niż obecnie euro. Pięćdziesiąt patyków, phi! – Zaakcentował ostatnie zdanie pogardliwym wzruszeniem ramion.

Zaskoczyło mnie, że pamięta takie rzeczy. Kiedy w czasach studenckich dostałem to auto, długo biłem się z myślami, czy je zostawić, czy upłynnić.

– Nie jest na sprzedaż – powtórzyłem.

Drobna brunetka, Alice Goodwig – udało mi się zapamiętać imię i nazwisko, co w większości przypadków raczej mi nie wychodzi – przestała rozmawiać ze starszym mężczyzną, który siedział przy stoliku obok i z pewnością też należał do tego towarzystwa, by skupić się na obserwowaniu przebiegu wydarzeń.

Wirgan to oczywiście zauważył. Obydwaj nastroszyliśmy się jak koguty, tyle tylko, że w moim przypadku musiało to wyglądać dosyć komicznie. On natomiast powiększył się o kilka numerów, a jego klata urosła chyba dwukrotnie. Tak, ta kobieta z pewnością należała do niego.

– Sto pięćdziesiąt tysięcy na rękę – podbił ofertę.

– Pamiątka rodzinna po dziadku – powiedziałem, starając się nadać temu zdaniu takie brzmienie, jakby miało definitywnie i nieodwołalnie zakończyć rozmowę.

Samochód, który dziadek sprawił sobie pod koniec życia dla przyjemności, nie trafił się ojcu, ponieważ ten zdaniem dziadka nie miał drygu do techniki. A ja podobno tak. I chyba w tym przypadku dziadek się nie mylił.

Wirgan pokiwał z niesmakiem głową. Może i był arogancki, ale w żadnym wypadku głupi. Mógłbym go jeszcze chwilę prowokować, ale przecież nic bym w ten sposób nie zyskał, co najwyżej dostał w gębę. Wyglądał na kogoś, kto nie ma większych problemów z obiciem pyska pierwszemu lepszemu palantowi. Ani z wynajęciem po wszystkim adwokata, żeby go z tego wyciągnął.

 

* * *

 

Jan Petr spojrzał na mnie porozumiewawczo i podał mi szklankę z sokiem. Podziękowałem skinieniem głowy, po czym zacząłem nakładać na talerz jedzenie, którego ilość i różnorodność były naprawdę imponujące. Przy okazji zacząłem się przysłuchiwać prowadzonym przy stole rozmowom.

Naprawdę wracali z polowania, o dziwo, z polowania na niedźwiedzie. Któryś z nich dostał pozwolenie na odstrzał pięciu samców. W stadzie był jeden potężny osobnik, który zeszłej zimy zabił kilkoro ludzi, a całkiem niedawno poważnie zranił turystę. Całe towarzystwo, oprócz piątki, której zostałem przedstawiony, było co najmniej w wieku moich rodziców.

Jedzenie smakowało dobrze, a właściwie wyśmienicie. Nie żałowałem sobie, lecz jednocześnie cały czas zastanawiałem się, co chciał osiągnąć Jan Petr poprzez etiudę, w której jedną z ról przeznaczył dla mnie. Już w szkole podejrzewałem, że pozuje na Szekspira, który do spontanicznych inscenizacji angażuje prawdziwych ludzi.

Z dalszej rozmowy wywnioskowałem, że morderczego grizzly odstrzelił właśnie Wirgan, i to w bardzo niedogodnej i niebezpiecznej sytuacji, kiedy niedźwiedź dostał się na tyły grupy myśliwych i ruszył za nimi w pościg. Właściwie uznałbym te opowieści za typowe dla myśliwych konfabulacje, gdyby nie dwaj starsi faceci kłócący się żarliwie, jak niedźwiedź wpadł na pomysł takiego strategicznego fortelu. Byłem najedzony i wypoczęty; Jan Petr zafundował mi co prawda dosyć emocjonujące wrażenia, na których nie bardzo mi zależało, ale na szczęście wyszedłem z nich bez uszczerbku na zdrowiu. Najwyższy czas się zerwać. Spokojnie, po angielsku, bez pożegnania.

– A co właściwie robi naukowiec, który ściga się po autostradzie starym lotusem? – Wirgan wykorzystał krótką przerwę w dyskusji i znowu skierował na mnie uwagę całego towarzystwa.

Właśnie zrozumiałem, że przegapiłem odpowiedni moment na ucieczkę. Wirgan z pewnością był człowiekiem, który nigdy nie zapomina nawet najmniejszej porażki i ma za złe innym, jeśli choć na moment zwątpią w jego wyjątkowość.

– Jestem asystentem w zespole profesora Valentrepa, pracującego nad projektem „Skok Kazualny". Poszukujemy wolnych wektorów, po których wysyłamy do kontinuum czasoprzestrzennego sondy, a potem badamy to, co namierzyły.

– Do kontinuum czasoprzestrzennego? – zapytała Alice.

O dziwo, słuchała mnie.

– W przestrzeń kosmiczną, ale w różnych czasach. W zależności od tego, dokąd dzięki konfiguracji przestrzeni czterowymiarowej jesteśmy w stanie przebić się przez inne wymiary – wyjaśniłem.

Jeśli do jakiejkolwiek kobiety, która poświęca mi uwagę, zwracam się w myślach po imieniu, znaczy to, że pakuję się w kłopoty. Zwłaszcza jeśli mi się podoba, jest atrakcyjna pod każdym względem i na domiar złego bogata, a jej chłopak to gość pokroju Batmana.

– No i co na podstawie tych pomiarów stwierdziliście? – zapytał Wirgan. W każdym wypowiedzianym słowie słychać było coraz większe rozdrażnienie.

– W większości przypadków nic. Ze względu na to, że wszechświat jest ogromny, wolne wektory w przeważającej większości zmierzają w zupełnie puste miejsca. Na podstawie relacji z takich miejsc nie potrafimy określić, jakie gwiazdy czy gwiazdozbiory znajdują się w pobliżu.

– Aha – ocenił ironicznie. – A ty czym konkretnie się zajmujesz?

– Ja siedzę przy komputerze i szukam tych wektorów.

– To chyba nie jest zbyt pasjonujące zajęcie. I to z tego powodu ganiasz się wieczorami po autostradzie tą blaszaną puszką?

Nie wiedziałem, co rozwścieczyło mnie bardziej – sformułowanie „blaszana puszka" (wydaje mi się, że lubię swoje auto bardziej, niż to normalne – znam w nim każdą śrubkę, większość trzymałem zresztą w ręku), czy raczej fakt, że kiedy to powiedział, Alice lekko się uśmiechnęła.

– No tak, ale twoje zajęcie chyba też nie jest zbyt pasjonujące, skoro w wolnym czasie dziesiątkujesz resztki fauny naszej planety – odbiłem piłeczkę.

Teraz Alice śmiała się na całego, a w jej oczach grały iskierki. Etiuda zmieniła się w dramat. Nie miałem pojęcia, czy właśnie kończył się pierwszy akt, czy już zaczął drugi. Nie wiedziałem też, czy to komedia, czy tragedia. Jan Petr być może dobrze się bawił, ja nie. Wirgan z pewnością mógłby mnie przerobić na dwóch asystentów – i wyglądało na to, że niewiele mu do tego brakuje.

– Henry nie zajmuje się niczym konkretnym. Jest profesjonalnym miłośnikiem życia, ale masz rację, jego główne zajęcie polega na nudzeniu się, podobnie jak nas wszystkich – Jan Petr umiejętnie dolał oliwy do ognia.

Tyle tylko, że to nie była oliwa, ale benzyna albo napalm. Nigdy nie miał wyczucia.

Rysy twarzy Wirgana maksymalnie się wyostrzyły; facet zaczął przypominać posąg z brązu. Podobne figury można znaleźć w muzeum sławnych wodzów i strategów.

– Polowania, w których ja biorę udział – powiedział z naciskiem – wymagają od uczestników żelaznej dyscypliny, dalekowzroczności, pewnej ręki i zdolności podejmowania ryzyka.

Kiedy słuchałem wibracji mocno artykułowanych głosek, miałem wrażenie, że stoję na wyschniętej, cienkiej warstwie gleby pokrywającej bagienny gejzer, który lada chwila z potężną siłą wystrzeli w górę. Albo że bosą stopą masuję kobrę po jej rozłożonym kapturze.

Wycofaj się, chłopie, wycofaj się, dobrze ci radzę, mówiłem do siebie w myślach. Sięgnąłem po okulary – chciałem je założyć i po prostu wyjść, ale wtedy moje spojrzenie padło przypadkiem na Alice.

Patrzyła na mnie z ukosa, w napięciu czekając na reakcję.

Wycofaj się, powtórzyłem.

– No tak, to właśnie cechy, bez których szybka jazda jest niemożliwa – powiedziałem z taką pogardą, że aż sam siebie zaskoczyłem.

Wirgan wbijał we mnie idealnie błękitne sztylety oczu. Miałem wrażenie, że kiedy już odwróci głowę, będę podziurawiony jak sito.

– Z chęcią bym PANU pokazał, czym się różni polowanie od jazdy samochodem – wycedził przez zęby.

– A ja z chęcią bym panu pokazał, co to jest jazda prawdziwym samochodem, a nie tymi maszynami do przemieszczania się, które stoją na zewnątrz.

Mierzyliśmy się wzrokiem jak dwa nastroszone koguty, z których jeden przypominał nadętego kurdupla, a drugi byczka wagi ciężkiej.

– A co byście panowie powiedzieli na pojedynek, ale w takiej konkurencji, żeby nie trzeba było wychodzić z tego wspaniałego lokalu? – zaproponował Jan Petr. – Obaj mówiliście o pewnej ręce. Możecie zagrać w rzutki! – Wskazał tarczę i znowu mrugnął do mnie porozumiewawczo.

Przekląłem dzień, w którym poznałem tego człowieka.

– O co? – zapytał agresywnym tonem Wirgan, sięgając do kieszeni po portfel.

Nasza potyczka, stanowiąca coś na pograniczu licytacji i zaciekłej kłótni, zdążyła przykuć uwagę wszystkich gości restauracji. Czułem się coraz bardziej niezręcznie.

– Obawiam się, że przy swoich zasobach nie będę w stanie wnieść do puli tyle co pan Henry, więc chyba raczej zrezygnuję z zawodów – udało mi się wyartykułować ostatkiem sił.

– Mam inny pomysł, panowie. Niech każdy postawi całą gotówkę, jaką ma przy sobie, przy czym kwoty te nie muszą b...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin