Sondra Stanford - Miasteczko Hope i jego mieszkancy.doc

(285 KB) Pobierz

SONDRA STANFORD

 

 

 

Miasteczko Hope i jego mieszkańcy

 

 

 

 

Hearts Of Hope

 

 

 

 

 

Tłumaczył: Janusz Węgiełek


Przepis Sondry Stanford Orzechowe kulki

 

                            1/2 kg miękkich cukierków toffi (mogą być też irysy)

                            1/4 kg gorzkiej czekolady

                            1/2 kg orzechów (solone orzeszki ziemne, laskowe lub włoskie)

 

Połam cukierki i czekoladę na drobne kawałki, a następnie wrzuć je do garnka i rozpuść na wolnym ogniu, stale mieszając, tak, aby tworzyły jedną masę. Możesz też włożyć garnek z cukierkami i czekoladą do większego, z gotującą się wodą, albo rozpuścić je w kuchence mikrofalowej. Wtedy na pewno się nie przypalą.

 

Gdy toffi i czekolada są już całkowicie rozpuszczone i dobrze wymieszane, do gorącej masy wsyp orzechy. Wymieszaj je dokładnie tak, aby wszystkie zostały w całości zanurzone. Następnie wyjmuj je łyżeczką i układaj na papierze pergaminowym lub bibułce. Poczekaj, aż wystygną i stwardnieją, a potem... smacznego!


Rozdział pierwszy

 

Mary Shelton pchnęła ciężkie dębowe drzwi szkoły podstawowej w Hope i w towarzystwie przyjaciółki, Jan Crane, też nauczycielki, wyszła na szkolny dziedziniec.

Świeciło blade, grudniowe słońce. Jednak w łagodnej jasności tego popołudnia było coś zwodniczego. Po raz pierwszy tej zimy w powietrzu można było wyczuć ostre szpileczki chłodu. Wełniany żakiet Mary chronił ją przed zimnem, jednak Jan, która przyszła tego dnia do pracy w samej sukience, drżała teraz jak listek osiki.

– Podrzucić cię do domu, Mary? – zapytała, szukając w torebce kluczyków do samochodu. – Ależ zrobił się ziąb.

– Nie, dziękuję. Mieszkam kilka kroków stąd, a poza tym krótki spacer pomoże mi uporządkować myśli.

– Tylko nie rezygnuj – poradziła Jan. – Jestem pewna, że wspaniale sobie poradzisz z przygotowaniem jasełek.

Mary skrzywiła się. Jej grymas oznaczał ostrożny sceptycyzm.

– Mam nadzieję, ale czułabym się pewniej, gdybym miała w tej dziedzinie choćby niewielkie doświadczenie. Po tym, co usłyszałam, myślę, że trudno mi będzie dorównać Jackie Murphy.

Na zebraniu grona pedagogicznego, które właśnie się skończyło, dyrekcja poinformowała Mary, że na nią padł obowiązek przygotowania z dziećmi gwiazdkowego przedstawienia. Nauczycielka, która od wielu lat zajmowała się organizowaniem szkolnej choinki, leżała w szpitalu w Houston, gdzie dochodziła do zdrowia po operacji wyrostka robaczkowego.

– Robiła to rzeczywiście doskonale – zgodziła się Jan – ale nie ma obaw, że okażesz się gorsza. Lydia Willis na pewno chętnie ci pomoże. Pracowała z Jackie w ostatnich latach i poznała wszystkie jej sekrety.

– Czy w takim razie nie byłoby lepiej, gdyby to ona podjęła się tego zadania, a ja byłabym jej asystentką?

Mary pracowała w tej szkole dopiero od września i nie czuła się jeszcze na tyle pewnie, by kierować tak ważnym przedsięwzięciem.

– Lydia nie ma muzycznego wykształcenia. Oprócz Jackie tylko ty potrafisz odczytywać nuty. Nie było więc wyboru i odpowiedzialność spadła na twoje barki.

– Rozumiem. – Długie jasne włosy Mary, spięte w węzeł kościanym grzebykiem, rozsypały się przy kiwnięciu głową. – Słyszałam, że na szkolne jasełka schodzi się całe miasto.

Jan uśmiechnęła się.

– Nie mamy w Hope, mieścinie w sercu teksaskiej prowincji, zbyt wielu rozrywek kulturalnych. Ale nie ma powodu do paniki. Ostatecznie nie zapominaj, że będziesz reżyserowała przedstawienie, a nie występowała w nim jako gwiazda. Aktorami będą dzieci. To dla nich zejdą się wszyscy: mamusie i tatusiowie, i dziadkowie, i dalsi krewni, i przyjaciele rodzin. Będzie to publiczność najmniej wymagająca, a równocześnie najbardziej życzliwa. O tobie nawet nie pomyśli, wpatrzona i wsłuchana w swoich milusińskich. Mary roześmiała się.

– Serdeczne dzięki! Potrafisz schlebiać czyjejś próżności! Jan również wybuchnęła śmiechem.

– Jadę, bo przemarznę na kość, a muszę jeszcze wstąpić do sklepu. Pete wybrał się dziś do Nacodoches w poszukiwaniu pracy. Należy mu się odpoczynek i dobry gorący obiad.

– Nie miałam pojęcia, że się przeprowadzacie.

Cień smutku przemknął po twarzy Jan. Gdy przed siedmioma miesiącami zamknięto w mieście zakład produkujący lodówki, jej mąż razem z innymi pracownikami dostał wymówienie.

– Jeśli znajdzie gdzieś dobrze płatną pracę, będziemy musieli wyjechać. Czy mamy zresztą jakiś wybór? Należymy teraz do rzeszy bezrobotnych, tak jak cała załoga fabryki. Jeśli w najbliższym czasie nic się nie zmieni, szkoła zacznie tracić uczniów, bo ich rodzice przeniosą się do innych miejscowości. – Wzruszyła ramionami i dodała filozoficznie: – Zresztą nie ma sensu stać tutaj i debatować o sprawach beznadziejnych. Do jutra, Mary.

Mary, mimo zimna, szła wolnym krokiem. Nie było jej spieszno do pustego domku, który wynajmowała na Oak Grove Street.

Zjawiła się w Hope pod koniec lata, tuż przed początkiem roku szkolnego. Urodziła się i wychowała na ranczo w zachodnim Teksasie jako jedynaczka, lecz nigdy nie cierpiała z tego powodu. Dopiero podczas kilku ostatnich miesięcy odkryła, że samotność potrafi boleśnie doskwierać.

Ze strony kolegów nauczycieli doświadczała na co dzień przyjaźni i życzliwości, ale byli to ludzie dużo od niej starsi. Tylko Jan była jej rówieśnicą, dwudziestosześciolatką, i to pozwoliło im na bardziej serdeczne stosunki. Jan jednak miała męża i dziecko, więc poza szkołą spotykały się rzadko.

Pan Starr, sąsiad z naprzeciwka, mężczyzna w podeszłym już wieku i wdowiec, przerwał na chwilę zamiatanie werandy i machnął jej na powitanie ręką. Odwzajemniła pozdrowienie.

Otworzyła frontowe drzwi domku. Cisza pustego mieszkania zaatakowała ją z całą bezwzględnością. Nikt jej nie witał – ani mąż, ani dziecko, ani matka. Nie miała nikogo, kim mogłaby się opiekować, o kogo musiałaby się troszczyć.

Mary zrzuciła pantofle i zrobiła sobie herbatę. Z parującym kubkiem przeszła do saloniku, gdzie usiadła przy pianinie. Po chwili spod jej palców popłynęła popularna melodia „Jingle Bells”.

To głównie z uwagi na pianino zdecydowała się wynająć ten, domek. Należało do zmarłej siostry gospodyni, podobnie zresztą jak cale umeblowanie. Instrument był znakomitej jakości, Mary mogła więc grać godzinami. Muzyką starała się wypełnić pustkę...

Marzyła wręcz o jakichś dodatkowych obowiązkach. Wolała rzucić się w wir zajęć, niż marnować czas na ponurym rozmyślaniu. Jednak perspektywa opracowania scenariusza i wyreżyserowania szopki bożonarodzeniowej napełniała ją niepokojem.

Bała się bliskiej już Gwiazdki. Jak zdoła sprostać wyzwaniu? Równie mocno dręczyła ją świadomość, że spędzi te święta samotnie. W ostatnie Boże Narodzenie cieszyła się towarzystwem babki i... Wayne’a. W tym roku nie miała przy sobie nikogo bliskiego.

Jej dłoń opadła z całą mocą na szczerzące się w ironicznym uśmiechu klawisze. Kakofonia dźwięków natychmiast przegoniła złe myśli. Mary zamknęła wieko i pobiegła do holu. Założyła żakiet, chwyciła torebkę i opuściła dom.

Najlepszym lekarstwem na depresję było działanie. I cóż z tego, że będzie siedziała sama przy wigilijnym stole? I cóż z tego, że nie będzie miała z kim wymienić prezentów? Przygotuje się do tych świąt tak, jakby miały być najlepsze w jej życiu.

Wsiadła do swojej trzyletniej szarej hondy i pojechała do centrum miasta. Zaraz za apteką, na okolonym drutem placyku, stał przenośny metalowy barak. Ginął pod zielonymi gałązkami opartych o jego ściany świerków i jodeł.

Mary zaparkowała wóz przed furtką. Zamierzała kupić największą, najpiękniejszą, najbardziej pachnącą choinkę.

 

Rob Green stał w niedbałej pozie, oparty o drzwi prowizorycznej budy. Jego wytarte dżinsy były poplamione smarem i czerwoną ziemią. Błękitna koszula również wyglądała, jakby pucowano nią traktor. Tylko flanelowa kurtka, chociaż spłowiała i stara, była czysta. Spękane i zakurzone buty z cholewami dowodziły, że mężczyzna nie stronił od ciężkiej fizycznej pracy.

Uważnie obserwował klientów przechadzających się wśród wystawionych na sprzedaż choinek. Czasami w jego ciemnobrązowych oczach pojawiała się wesołość, na przykład wtedy, gdy jakaś rodzina zawzięcie dyskutowała o wyższości jednego drzewka nad innym, zanim dokonała ostatecznego wyboru.

Ed Watson, przyjaciel i sąsiad Roba, działał na terenie parceli. Wyciągał spod powalonych drzewek wskazany świerk lub jodłę, ociosywał pnie do stojaków, wiązał choinki sznurkiem i ładował je na platformy półciężarówek.

Piękny słoneczny dzień kończył się wilgotnym, mglistym, zimnym wieczorem. Ostatni klient odjechał i Ed mógł dołączyć do czekającego przyjaciela.

– Chcesz kawy? – zapytał, kiedy wszedł do blaszanej budy, szumnie zwanej biurem.

– Chętnie – odparł Rob.

– A co właściwie porabiasz o tej porze w miasteczku? – rzucił od niechcenia Ed, nalewając z dużego termosu kawę do kubków.

– Czekam, aż będę mógł zabrać Holly. – Było to imię jego ośmioletniej córeczki. – Jest teraz u swojej koleżanki z klasy. Robią coś razem na szkolną choinkę. Matka tej dziewczynki zaprosiła Holly na obiad, więc umówiłem się, że wpadnę dopiero o ósmej. – Rzucił okiem na swój roboczy ubiór. – Nawet nie miałem czasu umyć się i przebrać. Naprawiam ogrodzenie i cały dzień spędziłem na ciągniku.

Ed kiwnął ze zrozumieniem głową. Obaj byli synami farmerów i wychowali się na graniczących ze sobą gospodarstwach. Ed gospodarzył na ziemi ojców. Wziął też w dzierżawę większość gruntu, który Rob odziedziczył po rodzicach. Ten bowiem, zamiast pracą na roli, zajął się handlem nieruchomościami. Mieszkał jednak nadal na farmie w wybudowanym przez siebie domu, i zatrzymał tyle ziemi, by wystarczyła mu dla kilku sztuk bydła i koni.

– Jak leci interes? – zapytał Rob, popijając kawę.

– Nieźle, zważywszy, że mamy dopiero początek miesiąca. Jeśli chcesz, możesz wybrać dla siebie choinkę.

Rob uśmiechnął się.

– Przecież znasz Holly. Dla niej tylko ta choinka jest prawdziwa, którą wytnie razem ze mną w lesie.

Ed kiwnął głową. Stosunek jego dzieci do świątecznego drzewka był identyczny.

Chciał właśnie to powiedzieć, kiedy poczuł, że musi sięgnąć po chusteczkę. Kichnął, wytarł nos i znowu kichnął.

– Przeziębiłeś się – skomentował Rob ze współczuciem.

– Chyba tak. To ta wieczorna, lodowata mgła.

– Najlepiej będzie, jeśli zamkniesz budę, wrócisz do domu i wskoczysz pod pierzynę.

Ed po raz kolejny użył chusteczki.

– I chyba właśnie tak zrobię. – Nagle uderzył dłonią w czoło. – Na śmierć zapomniałem! Obiecałem nauczycielce Randy’go, że po skończonej pracy zawiozę jej choinkę do domu.

Rob wydawał się lekko zaskoczony.

– A odkąd to dostarczasz klientom drzewka do domu?

– Tylko w wyjątkowych sytuacjach, kiedy na przykład ktoś jest stary i niedołężny jak panna Phillips. A nauczycielka wybrała tamto drzewko. – Wskazał wysoką, gęstą, pięknie ukształtowaną choinkę. – Jej mała honda zupełnie nie nadawała się do przewozu, więc obiecałem wyświadczyć tę przysługę, którą zresztą – uśmiechnął się z zażenowaniem – winny jestem za codzienne poskramianie tego małego hultaja.

Siedmioletni syn Eda był niczym żywe srebro i dodawało mu to nawet uroku.

Rob spojrzał na zegarek.

– Gdzie mieszka ta nauczycielka? Zostało mi jeszcze trochę czasu, więc mogę cię wyręczyć.

– Bóg ci wynagrodzi, chłopie – wymamrotał Ed zza mokrej już całkiem chusteczki.

Piętnaście minut później Rob Green zatrzymał samochód przed skromnym domkiem na Oak Street. Na podjeździe stała szara honda.

Rob nie wytworzył sobie w wyobraźni żadnego konkretnego wizerunku nauczycielki, ale na pewno nie spodziewał się ujrzeć aż tak pięknej i młodej kobiety, jaka ukazała mu się w otwartych drzwiach. Miała długie, złociste włosy i świetną figurę. Ciekaw był, jakiego koloru są jej oczy, ale stał zbyt daleko.

– Czy panna Shelton?

Potwierdziła skinieniem głowy, jednak, gdy się odezwała, w jej głosie słychać było daleko idącą ostrożność.

– Czym mogę panu służyć?

Rob dotknął daszka czapki i skłonił się w stylu teksańskiego dżentelmena z epoki wojny secesyjnej. Uczynił to zresztą całkiem nieświadomie.

– Przywiozłem choinkę – oznajmił.

– Ależ... oczekiwałam pana Watsona...

– Właśnie on mnie przysłał. Mam wnieść drzewko do środka czy zostawić na frontowym ganku?

– Wolałabym, jeżeli jest pan tak uprzejmy, aby doczekało świąt na werandzie od strony ogródka.

– Oczywiście.

– W takim razie zapalę światła na dworze.

Rob, wracając do półciężarówki, upajał się wizją lekko zadartego noska, pełnych, ponętnych warg i ogromnych oczu. Nauczycielka z pewnością od niedawna mieszkała w miasteczku, gdyż w przeciwnym razie nie umknęłaby jego uwadze.

Światła wokół domku zapaliły się i Rob bez trudu trafił z drzewkiem na tylną werandę. Panna Shelton czekała tam już, z rękami splecionymi na piersiach, jakby tym gestem chciała się zabezpieczyć przed przejmującym chłodem grudniowej nocy.

– To dość potężna choinka – powiedział Rob wchodząc po schodkach – prawdopodobnie będzie pani musiała skrócić ją co najmniej o metr.

– Ma pan rację – przyznała. – Kupując drzewko zdawałam sobie sprawę z jego wysokości, ale jest tak piękne, że nie mogłam się oprzeć. – Zaśmiała się z nutką samokrytyki.

Rob zdążył już polubić słodki, melodyjny ton jej głosu. Wytarł ręce o dżinsy i zbliżył się do nauczycielki. W świetle nisko wiszącej lampy mógł obejrzeć ją dokładniej i znalazł potwierdzenie swojej pierwszej oceny. Panna Shelton była więcej niż atrakcyjną kobietą.

Spojrzał na jej wargi i zastanowił się, jaki mogą mieć smak. Czy jej włosy, lśniące i gęste, w dotyku przypominają jedwab? Był zaskoczony swoimi myślami. Minęły całe wieki, odkąd po raz ostatni zareagował tak na kobiece piękno.

I tej reakcji ani nie potrafił, ani nawet nie próbował ukryć. Odbijała się w jego oczach jako wyraźny dowód oczarowania.

Zaledwie zdołał na tyle zebrać myśli, aby zadać w miarę sensowne pytanie.

– Zapewne będzie potrzebowała pani kogoś, kto skróci choinkę i obsadzi ją w stojaku?

Mary nie usłyszała pytania.

Jej uwagę pochłonął bez reszty stojący przed nią mężczyzny.

Był taki duży! Mary, drobna i niewysoka, czuła się oszołomiona. Wyrastał przed nią niczym wieża, a jego szerokie ramiona wzmacniały jeszcze wrażenie ogromu. Emanował fizyczną siłą i jakimś specyficznym zapachem teksaskiej prowincji, w którym wyczuwało się prerię i konie, ale też maszyny i chemikalia. Był dokładnym zaprzeczeniem urzędnika bankowego, ale jego twarz nie miała znamion prostactwa czy wulgarności. Bez wątpienia zarabiał na życie pracą fizyczną. Świadczyły o tym zarówno jego poplamione dżinsy i brudne buty, jak i duże, szorstkie, zgrubiałe dłonie.

Zatrzymała na nich wzrok. I nagle, całkiem niezależnie od swej woli, pomyślała, jak delikatne mogą być w miłosnym uścisku. Zakręciło się jej w głowie.

– Czy dobrze się pani czuje? – W głosie nieznajomego brzmiał niepokój.

Mogła tylko mieć nadzieję, że nie potrafił czytać w jej myślach. Zaczerwieniła się. Ogromnym wysiłkiem woli zdobyła się na uśmiech.

– Ależ oczywiście. Przepraszam... Zdaje się, że pan coś powiedział?

– Wspomniałem o skróceniu choinki. Dzisiaj nie mam czasu, ale gdyby potrzebowała pani kogoś do pomocy, to jutro wieczorem mogę przyjechać z piłą.

Kusiło ją, by przyjąć ofertę. Nie miała narzędzi, poza tym potężne drzewko wymagało silnych ramion mężczyzny. Nie mogła jednak wykorzystywać jego uprzejmości. Był zapewne zmęczony całodzienną ciężką pracą, a nic nie wskazywało na to, że jutro będzie inaczej.

– Dziękuję, ale sama dam sobie radę.

Rob zareagował na odmowną odpowiedź krótkim, prawie żołnierskim kiwnięciem głową.

– W porządku. W takim razie dobranoc.

– Dobranoc.

Kiedy schodził po schodkach werandy, Mary przypomniała sobie o banknocie. Wyjęła go z portfela zaraz po zapaleniu zewnętrznych świateł i do tej chwili ściskała w garści.

– Proszę zaczekać! – zawołała za odchodzącym mężczyzną.

Zatrzymał się i odwrócił. – Tak?

Zeszła dwa stopnie niżej i wyciągnęła rękę.

– To za usługę. Omal nie zapomniałam, przepraszam...

Rob speszył się jak mały chłopiec. Panna Shelton najzwyczajniej brała go za pracownika Eda Watsona. Nie wiedział, czy w tej sytuacji śmiać się, zrobić obrażoną minę czy też odgrywać swą rolę do końca.

Próbując zachować pełną szacunku powagę, wyciągnął rękę w odmownym geście.

– To naprawdę zbyteczne.

– Ależ proszę! – W głosie Mary zawierała się cała udręka wręczania napiwków. – W cenę choinki nie wliczono przecież kosztów dowozu do domu. Poświęcił pan swój cenny czas i spalił określoną ilość benzyny. Proszę... Jeśli nie przyjmie pan tych pieniędzy, będę się czuła strasznie...

Rob nadal walczył z ogarniającym go rozbawieniem.

– Wobec tego – powiedział, udając głęboki namysł – przyjmuję. Ostatnią rzeczą, jakiej bym naprawdę pragnął, to wpędzić panią w jakiś fatalny nastrój.

Wziął pognieciony banknot i schował do kieszeni kurtki. Przy okazji dotknął na ułamek sekundy palców panny Shelton. Były miękkie i delikatne jak palce pianistki.

Uniósł dłoń ku daszkowi czapki.

– Bardzo pani dziękuję. Dobranoc.

Odwrócił się i szybkim krokiem poszedł do samochodu.

Uruchamiając silnik zastanawiał się, jak zwrócić nauczycielce pieniądze bez urażenia jej dumy. Zaraz jednak porzucił kwestię napiwku i skupił się na samej kobiecie. Jej uroda zakłóciła spokój jego duszy, wywołała stan napięcia i niepokoju, którego już kiedyś doświadczył. Dobrze go pamiętał.

Rob Green nie chciał powtarzać doświadczeń przeszłości. Zraniły go zbyt boleśnie. Czy wytrzyma ten ból jeszcze raz?


Rozdział drugi

 

Mary oceniła ostatnią klasówkę z arytmetyki i odłożyła kartkę na kupkę. Westchnęła, zamyśliła się na chwilę, po czym schowała testy do szuflady biurka. Wstała i podeszła do szafy wmurowanej w ścianę. Wyjęła z niej parasolkę i płaszcz przeciwdeszczowy. Od rana padało i boisko za oknem przypominało już niewielkie, błotniste jezioro.

Kiedy szła korytarzem w stronę głównego holu, echo jej kroków na marmurowej posadzce zdawało się rozchodzić po całym budynku. Opuszczała dziś szkołę ostatnia. Za chwilę zostanie tu tylko dozorca, którego zresztą nigdzie nie mogła dostrzec.

Skręciwszy z korytarza do przestronnej sieni, ze zdumieniem dostrzegła małą dziewczynkę, która stała przy drzwiach wejściowych. Ubrana była w dżinsy i sportową, niebiesko-różową kurtkę. Z noskiem rozpłaszczonym na szybie wpatrywała się w padający równo deszcz.

Dziewczynka usłyszała kroki i odwróciła się gwałtownie. Mary rozpoznała w niej jedną z uczennic pani Daniel, a także uczestniczkę bożonarodzeniowego przedstawienia. Na dzisiejszej próbie dostała ważną rolę.

Była prześlicznym dzieckiem z długimi, prostymi, niemal czarnymi włosami, związanymi w dwa gęste kucyki. W tej chwili na jej twarzyczce malowała się żałość, a z oczu wyzierał niepokój.

Mary uśmiechnęła się.

– Nazywasz się Holly Green, prawda? Dziewczynka potwierdziła.

– Dlaczego wciąż jesteś w szkole? Minęła już czwarta.

– Tatuś obiecał przyjechać po mnie, czekam, ale ciągle go nie ma. – Głos dziecka drżał i cichł w miarę mówienia.

Sekretariat, w którym był telefon, zamykano po lekcjach, Mary musiała więc zaopiekować się dzieckiem.

– Odwiozę cię do domu.

– Dziękuję, panno Shelton – powiedziała Holly z jakąś ogromną ulgą w głosie. – Ale co będzie z tatusiem?

– Zostawimy dla niego wiadomość.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin