Jan Twardowski
miłości wystarczy że jest
Wiersze i prozę wybrał i ułożył Jerzy Skwara
najpierw nie chcieli uwierzyć
więc mówili do siebie
że ich miłość za wielka
nieobjęta jak liście
za wysokie za bliskie
potem że to nieprawda
przecież tak jest ze wszystkim
lecz Ty co znasz ptaki po kolei
i buki złote
wiesz że jeśli miłość to tak jak wieczność
bez przed i potem
to tylko nagrzeszyła świętoszka maciejka
księżyc nieuleczalny co nocami bredzi
piorun co w kościół trafił by pszczołę ominąć
i rozum nierozumny słuszność wciąż bez sensu
i ból tak bardzo czysty że już uspokaja
pożółkła pora lata gdy trzeba się żegnać
popatrzeć sobie w oczy gdy dom pachnie jabłkiem
a w ulach dawna cisza wytapiania wosku
tak łagodna jak bożek którego psy liżą
zabawna parasolka i długie trzy po trzy
bo gdy jemy jeżyny kolor warg się zmienia
(w takiej chwili granica przyjaźni niepewna)
to tylko nagrzeszyła zwyczajna tęsknota
lub po prostu wzajemna nasza nieznajomość
źrebak światła co biegał niezgrabnie po ścianie
serce co milczy mądrze by mówić od rzeczy
piękno po którym często zjawia się nieprawda
jakimi to drogami miłość wciąż niewinna
sama do nas przychodzi i odchodzi sama
podaj mi rękę z gwoździami pośrodku
zanurz me usta
w pierwszej miłości
przywróć jak zęby mleczne
skrupuły czystości
moja święta wiaroz klasy 3b
z coraz dalej i bliżej
kiedy w kościele było tak cicho że ciemno
a w domu wciąż to samo więc inaczej
kiedy święty Antoni ostrzyżony i zawsze z grzywką
odnajdywał zagubione klucze
a Matka Boska była lepsza bo przedwojenna
kiedy nie miała pretensji do nikogo nawet zmokła kawka
a miłość była tak czysta że karmiła Boga
wielka i dlatego możliwa
kiedy martwiłem się żeby Pan Jezus nie zachorował boby się komunia nie udała
kiedy rysowałem diabła bez rogów — bo samiczka
proszę ciebie moja wiaro malutka
powiedz swojej starszej siostrze — wierze dorosłej
żeby nie tłumaczyła
— dopiero wtedy można naprawdę uwierzyć
kiedy się to wszystko zawali
w kościele trzeba się od czasu do czasu uśmiechać
do Matki Najświętszej która stoi na wężu jak na wysokich obcasach
do świętego Antoniego przy którym wiszą blaszane wota jak meksykańskie maski
do skrupulata który stale dmucha spowiednikowi w pompkę ucha
do mizernego kleryka którego karmią piersią teologii
do małżonków którzy wchodząc do kruchty pluszcza w kropielnicy obrączki jak złote rybki
do kazania które się jeszcze nie rozpoczęło a już skończyło
do tych co świąt nie przeżywają ale przeżuwają
do moralisty który nawet w czasie adoracji chrupie kość morału
do dzieci które się pomyliły i zaczęły recytować:
Aniele Boży nie budź mnie niech ja najdłużej śpię
do pięciu pań chudych i do pięciu pań grubych
do zakochanych którzy porozkręcali swoje serca na części czułe
do egzystencjalisty który jak rudy lis przenosi samotność z jednego miejsca na drugie
do podstarzałej łzy która się suszy na konfesjonale
do ideologa który wygląda jak strach na ludzi
dlaczego krzyż
uśmiech
rana głęboka
widzisz
to takie proste
kiedy się kocha
dwa serca złączone
klucz wrzucony w morze
nikt nas nie rozłączy
tylko Ty o Boże —
kto ten wiersz ułożył
poeta nieznany
nie podpisał że pisał
w świętej niepamięci
mój niezapomniany
święty Walenty
co ustawiasz ludzi do pary
patronie zakochanych
młodych, średnich i starych
Najmądrzejsi są zakochani, bo od nich dużo możemy się nauczyć. Ile uczymy się od nich dobroci!
Kiedyś urwał się guzik od wdzianka panny młodej. Od razu pan młody rzucił się jak bramkarz i w locie go przyłapał.
Kiedyś jeden płatek gerbery opadł z bukietu panny młodej, a już pan młody zerwał się i tak gwałtownie się nachylił, że pękły mu z trzaskiem szelki.
Kiedyś pana młodego ukłuła igła z choinki i zaraz podbiegła panna młoda, żeby dmuchać na bolący palec.
Od zakochanych można się uczyć miłych słów: moja różo, moja cebulko, mój ty szczypiorku zielony.
Zakochani mówią tak, jakby się uczyli tylko botaniki, a zagniewani — jakby się uczyli tylko zoologii, bo mówią: ty ośle, baranie, ty foko, ty byku.
Najlepsi nauczyciele — to zakochani.
jest miłość trudna
jak sól czy po prostu kamień do zjedzenia
jest przewidująca
taka co grób zamawia wciąż na dwie osoby
niedokładna jak uczeń co czyta po łebkach
jest cienka jak opłatek bo wewnątrz wzruszenie
jest miłość wariatka egoistka gapa
jak jesień lekko chora z księżycem kłamczuchem
jest miłość co była ciałem a stała się duchem
i ta co nie odejdzie — bo znów niemożliwa
nie skarż się że mrok ciebie jak kozioł zaskoczył
skoro rośnie świetlik co przemywa oczy
nie nudź — biedne płuca nasze
bo w pobliżu ślaz dziki co łagodzi kaszel
z pięcioma płatkami na krótkim ogonku
zawstydzony jak uczeń co przyszedł po dzwonku
nie męcz że świat szary. Rybitwa wieczorem
biegnie w czarnej czapeczce nad czerwonym dziobem
nie bój się że miłość nadciąga jak burza
skoro Bóg ci anioła wynajął za stróża
Tymczasem ile jest radosnych ślubów w kościele.
Ile par maszeruje od drzwi wejściowych do wielkiego ołtarza po rozłożonym czerwonym dywanie.
Każda młoda panna w kościele jak baletnica.
Pan młody nieśmiały i gorliwy niesie frak jak czarny atrament.
Nawet lampka wieczna nie może równo wisieć — zaczyna tańczyć jak para czerwonych goździków.
Nawet organy poważne i ciężkie jak słoń grają niby pogodne organki na zabawie.
Kiedy byłem chłopcem, lubiłem oglądać śluby.
Wspinałem się na palce, żeby widzieć.
Kiedyś wyciągnięto mnie z tłumu, zaprowadzono do zakrystii, powiedziano, żebym podawał obrączki, bo chłopiec, który miał je podawać, grał na podwórku w guziki i zapomniał o ślubie siostry.
Stałem przy młodej parze blisko ołtarza.
Serce stukało mi jak dzięcioł, pomyliłem się i zamiast obrączek podałem zapałki.
Pamiętam, że pan młody był w mundurze.
Zupełnie przypominał księcia Józefa Poniatowskiego. Martwiłem się nawet, żeby się nie utopił.
Ile razy w czasie ślubu uśmiechają się w kościele.
Ile razy się całują, nawet święci dawno umarli i niebiescy na obrazkach, którzy nie chcieli składać wizyt, przyjmować gości, mówić „trzy po trzy” — nie udają, że nie widzą, nawet ci, którzy patrząc na ślub mówią: —
Dobrze im tak.
Jak szczęśliwy jest kościół, kiedy państwo młodzi chcą się wygadać przed Panem Bogiem, księdzem i każdym po kolei — że się kochają naprawdę, to znaczy więcej jeszcze niż na cale życie.
Boże broń wiary prostych ludzi
nie wyuczonej na lekcjach
nie przepytanej i sprawdzonej że w sam raz
rodzącej się jak lew na złość wszystkim innym kotom
od razu z otwartymi oczami
zdziwionej od początku do końca
jak psiak co nie wie dlaczego mówi ogonem
bez retoryki stukającej kopytkiem w piekle
takiej która nie sprawdza żeby rozumieć
ale wierzy żeby wiedzieć
ze świętym Antonim od zgubionego klucza
z gromnicą na wszelki wypadek
takiej która powtarza że jeden plus jeden to trzy
bo jak dwoje to musi być i Pan Jezus
uciec od miłości
na chwilę
na sto lat
na zawsze
nie tak łatwo
kiedy serce otworzy paszczę
Eugeniuszowi Zielińskiemu
dziki króliku chrząszczu mały
co świecisz jak czerwony brokat
wiosenne czajki czarno—biale
ślimaku lekko ozłocony
wierny granicie zielonkawy
dębie surowy i niewinny
droździe niezgodny i słowiku
co podpowiadasz całą miłość
od pocałunku do pobicia
polny kamieniu przemęczony
głosie oboju trochę suchy
i fletu — niski ale lekki
zapachu szałwii dobrodziejki
niby nieśmiały a gorliwy
i polski śniegu przedwojenny
tak podeptany że już czysty
wszystkie też wiązu liście krzywe
jak niegenialnych ludzi dramat
i po kolei pańscy święci
niepopularni więc prawdziwi
ratujcie mnie przed abstrakcjami
nie czekaj na wzajemność
telefon i róże
gdy ciebie nie chcą
nie piszcz nie szlochaj
najważniejsze przecież że ty kogoś kochasz
czy wiesz
że Izy się śmieją kiedy są za duże
— „chcesz już odejść? Jeszcze ranek nie tak bliski
słowik to — nie skowronek się zrywa —
co noc nam śpiewa skacząc na gałązce”
mówiła Julia by miłość na dobre zatrzymać
Romeo westchnął — „Nie to już skowronek
poranek dzień się zaczyna”
tak Romeo i Julia nie patrząc na zegar
poznawali po ptakach która to godzina
matka moja tak święta że tylko przez skromność
w naszym domu rodzinnym nie czyniła cudów
odeszła — czuwa niewidzialna
to przecież takie proste wątpliwości nie ma
wiadomo miłość na śmierć nie umiera
zostać niewidocznym nie szkodzi nikomu
świat prawdziwy gdy mniej w nim widocznych pozorów
to co widzimy może być zmyślone
jak zęby sztuczne w ustach równo ustawione
w marcu szafirek niebieski kubeczek
podnosi w górę — potem z nim się schowa
i tyle niewidocznych kochanków na świecie
tych co za późno i innych — za wcześnie
wrzosów co mają zwyczaj kwitnąć jednocześnie
żeby się pokazać i odchodzić razem
gdy czas biegnie jak kuna od wiewiórki szybsza
...
prosze