Bob Shaw - Milion nowych dni.pdf

(523 KB) Pobierz
35812202 UNPDF
BOB SHAW
Milion nowych dni
(przełożyła: Małgorzata Grabowska)
Rozdział pierwszy
Był wczesny ranek. Carewe siedział spokojnie przy biurku i nie robił dosłownie nic.
Dzięki bombie tlenowo-askorbinowej, którą zażył przed śniadaniem, nie odczuwał fizycznych
skutków kaca, niemniej jakieś ledwo wyczuwalne napijcie, leciutkie drżenie nerwów,
świadczyło, że natura nie daje się tak łatwo oszukać. Miał niejasne wrażenie, że czułby się
lepiej odpokutowując przepicie ostrym bólem głowy i mdłościami...
Mam czterdzieści lat, pomyślał, i już tak dobrze tego nie znoszę. Nie ma rady, w
niedalekiej przyszłości będę się musiał ostudzić. Odruchowo dotknął szczeciniastego zarostu
nad górną wargą i na brodzie. Zgodnie z panującą modą dla sprawnych w jego wieku był on
pięciomilimetrowy i kiedy naciskał go palcami, odchylając na boki, stawiał opór niemal jak
druciana szczotka, niczym rzędy małych przechylnych przełączników wyzwalających na
przemian przyjemność, ból i ukojenie. Zamiast umierać, utrwal się, powtórzył w duchu
popularne hasło.
Wyjrzał przez przezroczystą ścianę swojego pokoju biurowego. W oddali, za
błyszczącymi trapezoidalnymi budowlami miasta, połyskiwały bielą pulsującą w rytm bicia
jego serca Góry Skaliste. Tego ranka powinno spaść więcej śniegu, ale ekipy sterowania
pogodą pierwsze wkroczyły do akcji, przez co niebo nad lodowymi urwiskami wyglądało
dziwnie niespokojnie. Światło słoneczne-falowało sącząc się przez nieuchwytne membrany
magnetycznych pól sterujących, widoczne dzięki zawartym w nich cząsteczkom lodu. W
oczach przygnębionego Carewe'a niebo wyglądało jak panorama sfatygowanych szarych
flaków. Odwrócił głowę i w chwili kiedy usiłował skupić się na pliku kart komputerowych,
rozległ się cichy dzwonek telepresu. W ognisku projekcyjnym odbiornika pojawiła się głowa
Hyrona Barenboima, prezesa korporacji Farma.
- Jest pan tam, Willy? - Niematerialne oczy spoglądały pytająco, nic nie widząc. -
Chciałbym się z panem zobaczyć.
- Jestem, jestem - odparł Carewe i zanim włączył wizję, usunął z pola widzenia karty
komputerowe, z którymi powinien był się uporać dwa dni temu. - Czym mogę służyć?
Wzrok Barenboima znieruchomiał na twarzy Carewe'a i prezes obdarzył go
uśmiechem.
- Nie na falach eteru - powiedział. - Proszę przyjść za pięć minut do mojego biura.
Oczywiście jeżeli może się pan wyrwać.
- Naturalnie, że mogę.
- Doskonale. Chciałbym omówić coś z panem w cztery oczy - rzekł Barenboim i jego
bezwłosa twarz rozpłynęła się w powietrzu, wydając Carewe'a na pastwę niejasnych
niepokojów.
Prezes był wobec niego przyjazny - inaczej się do niego nie odnosił wbrew temu, co
mówiła o nim większość pracowników Farmy - ale przy tym dał mu wyraźnie poznać, że coś
zamierza. A Carewe niechętnie stykał się ze starymi ostudzonymi, nawet na gruncie czysto
towarzyskim. W jego pojęciu wiek stu lat stanowił granicę, poniżej której można było jeszcze
uważać ostudzonego za zwykłego człowieka. Ale jeśli miało się do czynienia z kimś takim,
jak Barenboim, który pięć lat temu obchodził dwusetne urodziny...
Carewe zaniepokojony wstał. Zmienił zewnętrzną ścianę w lustro, obciągnął tunikę i
przyjrzał się sobie uważnie. Wysoki, barczysty, choć nie wyróżniający się atletyczną budową
ciała, z prostymi, czarnymi włosami i bladą twarzą o cokolwiek desperackim wyrazie,
ocienioną szczeciniastym zarostem w kształcie hiszpańskiej bródki, prezentował się całkiem
dobrze, choć może niezupełnie jak ideał księgowego. Czemu więc bał się rozmawiać z
ostudzonymi w rodzaju Barenboima i jego zastępcy Manny'ego Pleetha? Dlatego, że już czas,
żebyś i ty się ostudził, odpowiedział mu wewnętrzny głos. Czas, żebyś się utrwalił, a nie
lubisz, kiedy ci się o tym przypomina. Jesteś sprawny w pełnym znaczeniu tego słowa, Willy,
i nie mówię tego w sensie: sprawny fizycznie lub czynny biologicznie, ale tak jak mówią to
ostudzeni. Po prostu sprawny!
Głaszcząc zarost pod włos, wbijając go w skórę aż do bólu, Carewe pośpiesznie
wyszedł z pokoju do sekretariatu. Wyminął sięgające pasa maszyny administracyjne, w
zamyśleniu skinął głową Mariannie Tonę, dozorującej elektroniczne urządzenia, i wszedł w
krótki korytarzyk prowadzący do biura Barenboima. Okrągłe czarne oko w drzwiach gabinetu
mrugnęło raz, rozpoznając go, po czym gładka drewniana płyta odsunęła się na bok. Carewe
wkroczył do dużego, słonecznego gabinetu, w którym zawsze pachniało kawą. Siedzący nad
papierami przy czerwono-niebieskim biurku Barenboim uśmiechnął się do niego i wskazał
mu krzesło.
- Proszę spocząć i chwilę zaczekać, synu. Manny zaraz tu do nas przyjdzie, chcę, żeby
i on był w to wprowadzony.
- Dziękuję, panie prezesie.
Tłumiąc ciekawość Carewe usiadł i przyjrzał się uważnie swojemu pracodawcy.
Barenboim był mężczyzną średniego wzrostu, o płaskim, cofniętym czole, z wydatnymi
łukami brwiowymi i z zadartym nosem o rozdętych nozdrzach. Z niemal małpio
ukształtowaną górną częścią twarzy kontrastowały drobne i delikatne usta i podbródek. Białe
dłonie porządkujące papiery i karty komputerowe były dość pulchne i bezwłose. W
przeciwieństwie do wielu ostudzonych rówieśników Barenboim pedantycznie dbał o strój,
wyprzedzając zawsze modę o kilka miesięcy. Wygląda na czterdziestkę, chociaż ma już
dwieście lat, pomyślał Carewe. Ma prawo zwracać się do mnie „synu", bo z jego punktu
widzenia nie osiągnąłem jeszcze wieku młodzieńczego. Znów dotknął zarostu i osadzone
głęboko w oczodołach oczy Barenboima drgnęły. Carewe wiedział, że jego odruchowy gest
nie uszedł uwagi i został odczytany w świetle nagromadzonego w ciągu dwustu lat
doświadczenia. Pojął też, że poruszając w sposób dostrzegalny oczami Barenboim oznajmia
mu, iż odgaduje jego myśli i chce, żeby wiedział o tym, że je zna... Poczuł pod czaszką
rosnący ucisk, poprawił się niespokojnie na krześle i wyjrzał przez ścianę. Wzburzone, szare
powietrze nadal przetrawiało śnieżycę. Przyglądał się tym gargantuicznym zmaganiom do
chwili, kiedy drzwi do pierwszego przejściowego gabinetu dały znać o przybyciu wiceprezesa
Pleetha.
W ciągu półrocznej pracy w Farmie Carewe widział Pleetha zaledwie kilka razy,
zwykle z daleka. Ten sześćdziesięciolatek utrwalił się, sądząc z jego chłopięcego wyglądu, w
wieku około dwudziestu lat. Podobnie jak wszyscy ostudzeni, miał twarz bez zarostu, jakby
mu ją wyszorowano pumeksem, żeby usunąć z niej nawet najdrobniejsze ślady meszku. Całą
skórę od włosów nad czołem aż do szyi oblewał mu jednolity jasny rumieniec, który
rozszerzał się nawet na białka bladoniebieskich oczu. Carewe'owi nasunęło się nieodparte
skojarzenie z postaciami z komiksów, jakie widział w programach poświęconych historii
literatury - karykaturzysta oddałby nos Pleetha pojedynczą, haczykowatą kreską, zaś wąskie
usta krótką wygiętą w górę linią odzwierciedlającą wymuszone rozbawienie jakąś
niezgłębioną, nieodgadnioną myślą czającą się pod gładkim jak plastik czołem.
Pleeth ubrany był w bursztynową tunikę i wąskie spodnie, a jedyną ozdobę całego
stroju stanowił cyzelowany w złocie wisiorek w kształcie cygara. Skinął głową Carewe'owi,
rozciągając odrobinę szerzej usta, i zajął miejsce u boku Barenboima, sadowiąc się na pozór
w powietrzu, ale podtrzymywało go magnetyczne krzesło model Królowa Wiktoria
wmontowane w siedzenie spodni.
- A więc do rzeczy - przemówił natychmiast Barenboim, odsuwając papiery na bok i
wbijając w Carewe'a poważne, przyjazne spojrzenie. - Od jak dawna pracuje pan dla Farmy,
Willy?
- Pół roku.
- Pół roku... a czy zdziwiłaby pana wieść, że odkąd pan tu pracuje, obaj z Mannym
pilnie pana obserwujemy?
- Mm... wiem oczywiście, że utrzymujecie ścisły kontakt z całym personelem -
odparował Carewe.
- To prawda, ale panem interesujemy się szczególnie. Interesujemy się osobiście
panem, bo pan nam się podoba. A podoba nam się pan dlatego, że posiada pan bardzo rzadką
cechę - rozsądek.
- Tak?
Carewe przyjrzał się uważnie obu szefom, szukając wyjaśnienia, ale twarz
Barenboima była, jak-zwykle, nieprzenikniona, natomiast Pleeth, z oczami jak wyblakłe
krążki, kołysał się lekko na swoim niewidzialnym krześle i uśmiechał się zaciśniętymi ustami,
kontemplując jakieś tajemne triumfy.
- Owszem - ciągnął Barenboim. - Zdrowy rozsądek, chłopski rozum, olej w głowie -
jak go zwał, tak go zwał - w każdym razie żadna firma nie może bez tego prosperować.
Powiadam panu, Willy, zabiegają u mnie o pracę naprawdę rozgarnięci chłopcy, a ja odsyłam
ich z kwitkiem, bo są za inteligentni i tacy wykształceni, że nikt ich nie przegada. Zupełnie
jak komputery, które wykonują milion obliczeń na sekundę, a w rezultacie wysyłają
noworodkowi tysiącdolarowy rachunek za elektryczność. Rozumiemy się?
- Tak, znam paru takich - odparł Carewe śmiejąc się przez grzeczność.
- I ja też, aż za wielu, ale pan jest inny. I właśnie dlatego tak szybko pana
awansowałem, Willy. Pracuje pan tu od pół roku, a już zajmuje się pan kontrolą kosztów
utrzymania całego działu biopoezy. Gdyby miał pan co do tego wątpliwości, to jest to
naprawdę bardzo szybki awans. Inni pracują u mnie od czterech, pięciu lat i nadal zajmują
najniższe stanowiska.
- Jestem szczerze wdzięczny za wszystko, co pan dla mnie zrobił -zapewnił Carewe z
rosnącym zaciekawieniem. Zdawał sobie sprawę, że jest całkiem dobrym księgowym -
czyżby mogło się zdarzyć, żeby jakieś osobliwe korzystne wzajemne oddziaływanie
osobowości wywindowało go na wiele lat przed terminem na najwyższy szczebel
zarządzania?
Barenboim spojrzał na Pleetha, który bawił się złotym cygarem, i znów na Carewe'a.
- Ponieważ określiłem jasno swoje stanowisko, czy pozwoli pan, że zadam bardzo
osobiste pytanie? Sądzi pan, że mam do tego prawo?
- Naturalnie - odparł Carewe przełykając ślinę. - Proszę pytać.
- Świetnie. Oto ono. Willy, ma pan czterdzieści lat i nadal jest pan czynnym
biologicznie mężczyzną. Kiedy zamierza się pan utrwalić?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin