Przed wojna - Żydzi w Poznaniu.pdf

(524 KB) Pobierz
754685824 UNPDF
Karta 64
II RZECZPOSPOLITA
Przed wojną
Noach LasmaN
Gmina żydowska w Poznaniu nie była duża. W latach 30. mieszkało tu około 2200 Żydów.
Członkiem tej społeczności, a zarazem jej obserwatorem był Noach Lasman, którego wspo-
mnienia, spisane po polsku w 2005 roku, opublikowane już, w innym wyborze, w „Kronice
Miasta Poznania” nr 3/2006, pokazują zwykłe życie przed nadciągającą na kraj falą wojenną.
Autor, przedstawiając sposób organizowania się młodzieży żydowskiej w coraz bardziej
wrogim polskim otoczeniu, wyjaśnia zarazem, na czym polegała reakcja Żydów na opisane
w kolejnych tekstach dramatyczne wydarzenia w Zbąszyniu w październiku–listopadzie
1938. (Red.)
w Poznaniu sam, a na niedziele i święta wracał do domu. Rodzina doszlusowa-
ła w 1927 roku, kiedy miałem trzy lata. Wreszcie jesienią 1929, po zamknięciu
Powszechnej Wystawy Krajowej w Poznaniu, przejściowy tłok mieszkaniowy rozładował
się i ojciec znalazł małe mieszkanko przy ulicy Żydowskiej 4. Później przeprowadziliśmy
się do nieco większego mieszkania na tej samej ulicy, do domu numer 26.
Była to stara dzielnica, gdzie Żydzi osiedlili się jeszcze w średniowieczu. Znajdował
się tam budynek zarządu Gminy Żydowskiej, instytucje kahalne [gminne], trzy czynne
bóżnice i jedna (reformowana, z organami) — nieczynna, rzeźnia, rytualna mykwa, dom
sierot dla chłopców, dom starców, szkoła podstawowa, biblioteka, siedziby kółek spor-
towych i kulturalnych oraz czytelnia. Wszystko to było na wyrost, bo zbudowane jesz-
cze w XIX wieku, na potrzeby znacznie liczniejszego kahału.
Żydzi niemieccy wyjechali z Poznania po ustaleniu granic w 1919 roku. Sprzedali swo-
je nieruchomości, ale domy należące do Gminy pozostały własnością uszczuplonego ka-
hału. Wielka Synagoga przy ulicy Stawnej nie była wypełniona nawet w najbardziej uro-
czyste święta. Fenomenem było też, że w zarządzie Gminy dominowali do połowy lat 30.
Noach Lasman — urodził się w rodzinie żydowskiej w 1924 roku w Kaliszu. Dzieciństwo spędził
w Poznaniu, skąd w 1939 roku wyjechał z rodziną na Podlasie. Tam w 1942 roku wszyscy jego
najbliżsi zginęli, a jemu udało się uciec z obozu pracy i przez blisko dwa lata ukrywał się w zie-
miance. W 1944 roku zaciągnął się do armii Berlinga, walczył na terenie Pomorza, Łużyc, Górnej
Saksonii i Sudetów. W 1948 roku wrócił do Poznania, tam na uniwersytecie ukończył geologię.
W 1957 roku wyjechał do Izraela. W Polsce opublikował autobiograficzną powieść Pięćdziesiąt
kilometrów od Treblinki (Warszawa 1994) oraz Wspomnienia z Polski z lat 1944–57 (Warszawa
1997). Mieszka w Jerozolimie.
2
M ój ojciec przyjechał do Poznania z Kalisza w 1924 roku, ale jakiś czas mieszkał
754685824.002.png
niemieccy Żydzi, podczas gdy większość ludności żydowskiej pochodziła z Kongresów-
ki i Galicji.
Rodzice czuli się w Poznaniu dobrze. Oboje wysławiali się swobodnie po polsku i w ji-
dysz, pochodzili z domów dwujęzycznych. Sądzę, że mówili wówczas poprawniej po polsku
niż większość rodowitych poznaniaków ich pokolenia. To były jeszcze czasy, kiedy w Po-
znaniu na ołówek mówiło się „blajsztyft”, na podpis „unterszryft”, przedawniony bilet „nie
giltował”, a do Warszawy jechało się „baną”. Z dziećmi rodzice rozmawiali wyłącznie po
polsku; często zwracali nam uwagę, kiedy w rozmowie używaliśmy poznańskich wyrażeń.
Mama żądała, byśmy nie mówili „szkieł” na policjanta, „juchcik” na łobuza, czy „gzub”
na chłopca.
Bawiliśmy się z polskimi kolega-
mi i fakt, iż obchodziliśmy inne święta,
a też w innych dniach tamci chodzili do
kościoła, a my do bóżnicy oraz że mieli-
śmy jakieś ograniczenia w jedzeniu — wy-
dawał się nam całkiem naturalny.
Mając sześć lat, zacząłem naukę
w szkole podstawowej i w tym czasie uro-
dziła się moja siostra, Nadzia. W budyn-
ku zarządu Gminy Żydowskiej przy ulicy
Stawnej 10 całe trzecie piętro zajmowała
koedukacyjna XIV Państwowa Szkoła Po-
wszechna dla dzieci żydowskich. W 1932
roku szkoła przeniesiona została do byłe-
go domu sierot dla dziewcząt żydowskich
przy ulicy Noskowskiego, gdzie istnia-
ła do wybuchu wojny. W ostatnich latach
uczęszczało do niej około 250 chłopców
i dziewcząt.
Program, ilość godzin nauczania i język
wykładowy były identyczne jak w innych
szkołach. Żydowska szkoła od polskiej róż-
niła się tym, że mieliśmy soboty i niedziele
oraz święta żydowskie wolne i że zamiast
religii uczono nas historii Żydów i zasad
wiary. Każdy dzień nauki był jednak dłuż-
szy, aby nadrobić „stracony” czas.
Żydzi z Kongresówki i Galicji, którzy przybyli do Poznania w pierwszych latach nie-
podległości z dziećmi w wieku szkolnym, napotykali trudności związane z umieszcze-
niem ich w szkole. Nowa administracja miejska odnosiła się do nich niechętnie, a same
szkoły też piętrzyły trudności. Nasi niemieccy współwyznawcy tego problemu nie mie-
li; dla nich było naturalne, że dla ich dzieci, mimo radykalnych zmian politycznych, jest
miejsce w nielicznych szkołach niemieckich.
W miarę napływu nowych rodzin z dziećmi problem ich wykształcenia był coraz bar-
dziej drażliwy i kierownictwo Gminy, które nadal składało się niemal w całości z nie-
mieckich Żydów, załatwiło u polskich władz zezwolenie na utworzenie dla dzieci żydow-
skich pierwszych klas z polskim językiem wykładowym.
Kierowniczką Szkoły Powszechnej była Franciszka Propstowa, Żydówka pochodzą-
ca z Krakowa, ciesząca się szacunkiem całego społeczeństwa żydowskiego Poznania. Li-
czono się też z nią w kuratorium, ponieważ jeszcze w czasach zaborów była działaczką
3
Poznań, koniec lat 20. Od prawej Noach i brat
Moniek Lasman. Fot. ze zbiorów Noacha Lasmana
754685824.003.png
II RZECZPOSPOLITA
niepodległościową na polu kulturalnym. Była wymagającą pedantką, uczniowie między
sobą nazywali ją „Stara”. Nauczyciele w większości byli Polakami — a w pierwszych la-
tach była tylko jedna żydowska nauczycielka, pani Mornel, wychowawczyni mojej klasy,
która uczyła historii Żydów na wszystkich szczeblach.
Pani Propstowa była dla nas bardzo surowa, uczyła matematyki tylko w wyższych
klasach, ale do niższych często przychodziła na inspekcje. Sprawdzała, czy mamy czy-
ste ręce, paznokcie, czy jesteśmy uczesani i czysto ubrani. Kiedy znalazła jakieś poważ-
ne usterki, krzyczała na zaniedbanego: „Ty plucho, ty bolszewiku!” .
Kalisz, cmentarz żydowski, 1932. Przy grobie Nechi Trauman z domu Enoch, babki Noacha
Lasmana, od lewej stoją: Noach Lasman, Moniek Lasman, ich matka — Tauba
i jej rodzeństwo: Icek, Hanka i Noach. Fot. ze zbiorów Noacha Lasmana
Utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że bolszewik jest nie tylko brzydki i niechlujny,
ale jest też wrogiem. W ogóle wpajano nam mocne poczucie przynależności do Polski,
jej kultury i dziejów. W szóstej klasie uczono nas historii Polski, zachwycaliśmy się wiel-
kością i potęgą kraju i czuliśmy się niemal skrzywdzeni przez niecnych zaborców, któ-
rzy osaczyli kraj i pozbawili go tych olbrzymich obszarów. W Niemczech i Rosji widzie-
liśmy odwiecznych wrogów.
Jedną z ważniejszych akcji, którą prowadził bezpośrednio komitet uczniowski, był
kontakt ze szkołą na Polesiu. Polskę wówczas dzielono w oparciu o rozwój gospodarczy
na A i B. Granica tych dwóch stref przebiegała mniej więcej na Wiśle i Sanie i my nale-
żeliśmy do części zamożniejszej, bardziej uprzemysłowionej. Ministerstwo Oświaty uwa-
żało, że dzieci obydwu części powinny się bardziej poznać, a lepiej sytuowani powinni
pomagać biedniejszym. „Stara” tylko czekała na takie okazje, aby wykazać, że popiera-
my akcje rządowe — i zaadoptowaliśmy jedną szkołę na wsi poleskiej. Kontakt polegał
na wymienianiu listów kilka razy w roku i wysyłaniu raz w roku, jesienią, paczek z uży-
waną odzieżą. Listy i ich treść były często inspirowane przez nauczycieli. Ja opisałem
kiedyś port rzeczny na Warcie i plac Wolności, inni opisywali parki w mieście albo defi-
ladę na Święto Niepodległości, a także dzień nauki w szkole.
Tamci opisywali nam swoje życie, pisali o biedzie, którą my nie zawsze potrafili-
śmy zrozumieć. Jakiś chłopak skarżył się, że często, zamiast iść do szkoły, jest zabiera-
ny przez ojca wczesnym rankiem łodzią na połów ryb na rzece. Zazdrościliśmy mu! Każ-
4
754685824.004.png
Przed wojn¹
dy z nas chciałby mieć takiego ojca, który nie tylko nie każe iść do szkoły, ale urządza
wycieczkę łodzią z łowieniem ryb. Marzyliśmy o tym, by w piątek przynieść mamie wła-
snoręcznie złowionego szczupaka. Tak samo trudno nam było zrozumieć, kiedy skarżyli
się, że muszą chodzić do lasu po chrust lub zbierać jagody i grzyby, a potem suszyć je
na sprzedaż. W naszych oczach to nie było złe zajęcie, było lepsze od lekcji geometrii.
Nam też zdarzało się robić to w czasie wakacji i nikt nie narzekał. Bardziej przemawia-
ły do nas opisy maleńkich drewnianych domków, ciasnoty i braku obuwia. Nie wszyscy
tam mieli odpowiednią odzież na zimę i bywało, że rodzeństwo na zmianę nosiło jed-
ną parę butów.
O zbiórce odzieży komitet uczniowski zawiadamiał zaraz po świętach Sukkot*. Pisano
list do rodziców, który zatwierdzała „Stara”, w kancelarii szkolnej powielano go i każdy
uczeń zanosił do domu. Zasadą było, że odzież należy przynieść zreperowaną i wypra-
ną. Nie wszyscy przynosili, bo nawet w zamożnych domach przyjęte było, że młodsze ro-
dzeństwo donosiło rzeczy po starszych, jednak każdego roku zbierała się góra odzieży,
którą składano w suterenie szkoły, a potem segregowano i pakowano w kartonowe pu-
dła. Nie pamiętam, aby ktoś pomyślał, że jeżeli na Polesiu jest taka bieda, to może po-
winniśmy się zająć jakąś tamtejszą szkołą żydowską.
Stosunki między obiema szkołami układały się bardzo dobrze do chwili, kiedy wiosną
1936 otrzymaliśmy list z zawiadomieniem, że kilkuosobowa delegacja poleskich dzieci
otrzymała bezpłatne bilety na zwiedzenie Targów Poznańskich. Z niecierpliwością ocze-
kiwaliśmy naszych kolegów z poleskich lasów.
Targi odbyły się, ale nikt się z nami nie skontaktował. Kilku bardziej energicznych
chłopców udało się do schroniska, gdzie zatrzymali się uczniowie-goście i tam dowie-
dzieli się, że naszych rówieśników z Polesia uświadomiono, iż to jest żydowska szkoła
i powinni nas unikać.
Jesienią 1936 „Stara” przypomniała uczniowskiemu komitetowi, że trzeba wysłać li-
sty do rodziców o zbiórce odzieży. Społeczność żydowska w Polsce żyła wtedy wiado-
mościami o wiosennym pogromie w Przytyku** niedaleko Radomia. Na lekcji o ustrojach
społecznych nauczycielka tłumaczyła, że do starcia doszło na skutek zacietrzewienia
młodych z obu stron. Z gazet wiedzieliśmy jednak, że w Przytyku jest przeszło sto ro-
dzin żydowskich, które w pogromie straciły cały dobytek.
Przewodniczącym komitetu uczniowskiego był w tym czasie mój brat Moniek, który
należał do Szomru***. W komitecie byli jeszcze Michał Dobrzyński i Józek Bros. Bez poro-
zumienia z kimkolwiek wysłali odzież do dyspozycji Komitetu Pomocy Poszkodowanym
w Przytyku. Następnego dnia po lekcjach zatrzymali całą naszą klasę, zawiadomili nas
o tym, co zrobili i poprosili, aby ich poprzeć — w przeciwnym wypadku „Stara” mogła
ich po prostu wydalić ze szkoły.
Koleżanka Patałowska postawiła sprawę zasadniczo: powinni byli zwrócić się do ca-
łej klasy przed wysłaniem odzieży. Moniek tłumaczył, że gdyby rozpoczęli dyskusję, spra-
wa mogłaby dojść do uszu jakiegoś nauczyciela. Komitet był przekonany, że postąpił
słusznie — uczniowie z Polesia nie uważali za stosowne spotkać się z nami, więc my
* Sukkot (hebr.) — Święto Szałasów, zwane też Kuczki, rozpoczynające się pięć dni po Jom Kippur,
a dwa tygodnie po rozpoczęciu roku. Święto upamiętniające mieszkanie w szałasach podczas
wyjścia Żydów z Egiptu i wędrówki do Kanaanu.
** 9 marca 1936 w Przytyku doszło do pogromu ludności żydowskiej. Zajścia rozpoczęły się na targu,
w związku z próbą bojkotu handlarzy żydowskich, ogłoszonego przez endeków; doszło
do napadów na sklepy żydowskie oraz śmierci żydowskiej rodziny i przypadkowego chłopa.
*** Szomer — skrót od Ha-Szomer ha-Cair, hebr. „Młody strażnik”. Była to międzynarodowa
syjonistyczna lewicowa organizacja młodzieżowa o charakterze zbliżonym do harcerstwa.
W II Rzeczpospolitej była jedną z największych żydowskich organizacji skautowych.
5
754685824.005.png
 
II RZECZPOSPOLITA
nie mieliśmy żadnego moralnego długu wobec nich. Tam, w Przytyku, jest kilkuset lu-
dzi pozbawionych odzieży i jeżeli my im nie pomożemy, to kto to zrobi? Czy ktoś z nas
może sobie wyobrazić, że jakaś inna szkoła z Poznania pośle tam odzież? Komitet po-
stawił klasę w sytuacji przymusowej, ale nie było rady, nie zawsze można i należy po-
stępować demokratycznie.
Sporządzono w trzech egzemplarzach protokół z datą wsteczną, wszyscy z klasy w po-
rządku alfabetycznym podpisali się i jedną kopię zaniesiono „Starej”. Następnego dnia
zaczęło się piekło. Propstowa koniecznie chciała wiedzieć, kto był inicjatorem tej ak-
cji. Członkowie komitetu twierdzili, że cała klasa tego chciała i nie mogą wskazać, kto
pierwszy rzucił pomysł. Kilka lat temu komitet uczniowski przyjął w imieniu szkoły zobo-
Poznań, plac Wolności, 1934. Fot. NAC
wiązanie zaopiekowania się szkołą na Polesiu, więc dziś miał prawo zadecydować o wy-
słaniu odzieży innym potrzebującym — formalnie byliśmy w porządku.
Odbyło się jeszcze jedno spotkanie z inicjatywy „Starej”, która ponownie próbowała
uzyskać jakieś nazwiska, ale Szmulek Mordkowicz wytłumaczył jej, że nie chcieliśmy po-
stawić kierownictwa szkoły w niezręcznej sytuacji i dlatego wszystko zostało załatwio-
ne bez jej wiedzy, ale teraz ją przepraszamy. Zrozumiała nasze intencje i nawet jeżeli
nie zgadzała się z nami, to trudno jej było ukarać całą klasę.
Do 1934 roku rodzice mieli tylko sklep z pierzem na ulicy Żydowskiej, który mieścił
się w suterenie z wejściem z ulicy i składał się z trzech sporych pokojów. W jednym,
w którym nie było okna, stała duża ręczna maszyna do czyszczenia pierza, a w dwóch
pozostałych olbrzymie skrzynie z różnymi gatunkami pierza, od najtańszych — kurzych,
do najdroższych.
Moi rodzice pracowali ciężko. Mieliśmy pomoc domową, ale całym gospodarstwem
zajmowała się mama. Mieszkanie zawsze znajdowało się blisko sklepów. W 1934 roku
przeprowadziliśmy się z ulicy Żydowskiej do nowego, czteropokojowego mieszkania
z wszystkimi wygodami w nowym domu przy Piaskowej 1.
6
754685824.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin