Chalker Jack L. - Świat Studni 05 Zmierzch przy Studni Dusz. Testament Nathana Brazila.rtf

(766 KB) Pobierz

 

Jack L. Chalker

Zmierzch przy Studni Dusz: Testament Nathana Brazila

 


Spis treści

Strefa Południowa, Świat Studnia

Hakazit

Awbri

Dillia

Ambasada Uliku, Strefa Południowa

Dahbi

Gedemondas

Ambasada Gedemondasu, Strefa

Ambasada Uliku, Strefa Południowa

Dillia

Na granicy Bahabi-Ambreza

Strefa

Mowrey na Oceanie Cieni

Makiem

Strefa

Yongrem, na granicy Betared-Clopta

Lamotien

Bache

Bache, tej samej nocy

Dahir

Bache

Lamotien, tuż przed północą

Bache, przy granicy Dahiru

Bache, przed świtem tego samego dnia

Na przełęczy Borgo

Trasa przy Barierze Równikowej

Studnia Dusz

Nahghkaland, Ziemia


Strefa Południowa, Świat Studnia

— Drużyna Morvathu donosi, że z całą pewnością zabiła właśnie Nathana Brazila — powiedział ze znużeniem Czillianin. Jego opuszczone członki i głowa w kształcie dyni wyrażały wyczerpanie.

Serge Ortega westchnął.

— Ile takich doniesień mieliśmy dzisiaj?

— Dwadzieścia siedem — odparła roślinna istota — i to jeszcze nie koniec.

Ortega rozluźnił się, rozsiadł się na swym potężnym, skręconym ogonie i potrząsnął głową.

— Należy jednak podziwiać genialność pomysłu. Wiedział, że Rada Świata Studni nigdy nie odważy się go wpuścić z powrotem. Sprowadza zatem kilku chirurgów do Kom, żeby przerobili szereg osób tak, aby były podobne do niego i wysyła je tu. To należy podziwiać. Trzeba też podziwiać odwagę ludzi, którzy pozwalają sobie zrobić coś takiego, chyba że są cholernie naiwni albo po prostu cholernie głupi.

Czułki Czillianina, podobne do pędów winorośli, wykonały bardzo ludzki gest.

— To nic nie znaczy. Co mu to daje? Zabijamy każdego, kto się przekradnie, i wiemy, że gdy tu przybędzie, będzie wyglądał tak jak na naszych zdjęciach. Nawet jeżeli przedostanie się w przebraniu, wiemy, że musi pojawić się w Ambrezie, a ten sześciokąt jest zbrojnym obozem, bardzo dobrze strzeżonym. Jak ktoś o znanym wyglądzie, nagi, pozbawiony przebrania może mieć nadzieję, że uniknie strażników?

— Nie znasz Brazila — odparł Ortega. — Ja znam. Przestań myśleć na chwilę jak komputer, a zacznij myśleć jak pirat. Nathan jest złym, sprytnym piratem o sposobie myślenia prawie takim jak mój. Przebiegłym, Grummo. Naprawdę przebiegłym. Rozumie nas. Zna nasz sposób myślenia, nasz sposób reagowania... Popatrz, jak łatwo domyślił się, że będzie mu potrzebna ta cała zasłona dymna, żeby się prześliznąć. Na pewno zdaje sobie też sprawę, że będziemy się spodziewali, iż zastawi pułapkę. Gdybyś planował tak daleko w przyszłość i wprowadzał ten plan w życie oraz znał swoje ograniczenia, kiedy przybyłbyś do Świata Studni? — Czillianin zastanawiał się przez chwilę.

— Trudno powiedzieć... poczekaj... pewnie wtedy, kiedy zabijanie sobowtórów tak nam się znudzi i obrzydnie, że przestaniemy to robić.

Ortega pokręcił przecząco głową.

— Nigdy. Zbyt ryzykowne. Łączność pomiędzy Światem Studni a resztą wszechświata odbywa się tylko w jedną stronę. Nie ma sposobu, żeby dowiedział się, kiedy taki moment nastąpi lub czy w ogóle nastąpi. Nie... nie... to do niego niepodobne... Nie podejmie takiego ryzyka, kiedy operacja jest tak ważna.

— Kiedy zatem? — Czillianin zapytał z ciekawością.

Wywodząc się z sześciokąta, którego system społeczny przypominał wielki uniwersytet, istota ta dobrze opanowała całą wiedzę ezoteryczną, ale żyła jak pod kloszem i nie miała żadnego doświadczenia w tego rodzaju pokrętnym myśleniu.

— Zastanawiam się nad tymi, którzy przedostali się pierwsi — mówił Ortega do Grummy. — Dobrze, wysyłasz swoich kluczowych ludzi na początku i oni się przedostają. To ma sens. Gdybyśmy z góry wiedzieli, że coś takiego się szykuje, od razu położylibyśmy kres temu planowi. I jeszcze ta dziewczyna, Chang. Dlaczego zatrzymała się tu, żeby się ze mną spotkać? Żeby wspomnieć dawne czasy? Ma więcej powodów, by mnie zabić, niźli zrobić cokolwiek innego, a poza tym ona jest z mego plemienia. Nie uczyniła też tego z ciekawości. Ryzyko, że będę coś podejrzewał, było zbyt wielkie. Tak... tak... Po co przyszła? Aby się przedstawić i powiadomić mnie, że szykuje się ten wielki spisek i że Brazil wraca?

Cierpliwość Czillianina też miała pewne granice.

— No, dobrze. Dlaczego?

Ortega uśmiecha się z dumą.

— Przyszło mi to na myśl dopiero dziś rano i chciałem rozwalić sobie głowę o mur, że nie wpadłem na to wcześniej. Zrobiła to z kilku powodów. Po pierwsze, wysondowała, co o tym wszystkim myślę i zorientowała się, jaką władzą jeszcze tu dysponuję. Po drugie, dała gwarancję, że tego rodzaju operacja, czyli polowanie na Brazila, zostanie przeprowadzona.

— Ale to oznaczałoby koniec Brazila — zauważył Czillianin.

Ortega uśmiechał się nadal.

— Nie, jeżeli Nathan Brazil już tu jest. Przybył wcześniej niż wszyscy inni. Straciliśmy tyle czasu, polując na niego, że nim byśmy zaczęli go szukać w Ambrezie, byłoby za późno.

— Masz jakieś dowody? — zapytał Czillianin sceptycznie.

— To jak stara gra w muszelki — kontynuował człowiek-wąż, po części ignorując pytanie. — Bierze się trzy muszelki, a pod jedną z nich ukrywa kamyczek. Następnie przesuwa się muszelki tak, żeby oszukać frajera. Myśli on, że widzi, iż muszelka z kamyczkiem przesuwana jest na prawo, ale to tylko złudzenie. Kamyczek pozostaje pod środkową. To się właśnie zdarzyło tym razem. Najpierw pojawił się kamyczek — Brazil, a my gapiliśmy się na przesuwanie pustych muszelek.

— Ale czy masz jakiś dowód? — nalegał Czillianin.

Krzaczaste brwi uniosły się.

— Dowód? Oczywiście. Kiedy już raz zrozumiałem, że zostałem nabrany, wszystko było proste.

Ortega sięgnął ponad swym biurkiem w kształcie litery „V” i jego dolna prawa ręka nacisnęła szereg guzików na niewielkiej tablicy kontrolnej. W głębi pokoju rozbłysnął ekran. Ukazał się na nim nieruchomy obraz wielkiej sali Bramy Studni, przez którą wchodzili wszyscy, którzy wpadli do bram teleportacyjnych dawno wymarłych Markowian. Kamery były tam ustawione od niepamiętnych czasów i nikt nie mógł wejść niezauważony i bez podania miejsca w Świecie Studni, do którego się udawał.

Na ekranie migotały kształty. Pojawiały się na nim postacie z ponad dwudziestu światów, których jedyną wspólną cechą była budowa ciała z cząsteczek związków węgla. Formy życia nie oparte na węglu były automatycznie kierowane do Strefy Północnej.

— Cofnijmy się — wyjaśnił Ortega towarzyszowi. — Cofamy się od momentu, w którym Chang i jej towarzysze przekroczyli Bramę.

— Jak daleko cofnęliśmy się w czasie? — zapytała istota roślinna, oglądając obraz wrzecionowatego organizmu, który wyglądał, jak gdyby pozbawiony był głowy, ogona i członków.

— Trzy tygodnie. Cofnąłem się już nawet dalej. O, tu! Tego właśnie szukałem!

Jedno z sześciu ramion Ortegi wystrzeliło i nacisnęło guzik, unieruchamiając obraz.

— To, mój przyjacielu, jest Nathan Brazil — powiedział bez wyrazu.

Czillianin wpatrywał się w ekran. Ukazała się na nim niewielka i zwinna postać, ale nie była to w żadnym przypadku istota, którą według wiedzy Grammy powinien być Brazil. Humanoidalny, ciemnoniebieski tułów zakończony był kosmatymi nogami podobnymi do kozich. Twarz satyra prześwitywała spod granatowego zarostu i obfitej brody. Na szczycie głowy sterczały dwa niewielkie rożki.

— To nie jest typ 41 — zauważył Czillianin — lecz 341: Agitarianin.

Ortega zachichotał.

— Nie. Rzeczywiście wygląda jak Agitarianin i tak ma wyglądać. Twierdzę, że to doskonała charakteryzacja. Nat zatrudnił prawdopodobnie najlepszych charakteryzatorów. Przebranie zmyliłoby pewnie nawet agitariańskiego ambasadora, pod warunkiem że Nat nie musiałby demonstrować umiejętności wysyłania szoku elektrycznego. Nie liczył na nic innego poza wejściem, spotkaniem z oficerem dyżurnym, standardową odprawą, a następnie przejściem przez Studnię. Bardzo sprytnie. Nigdy byśmy nie zauważyli. W każdym stuleciu mamy dwóch lub trzech takich klientów. Bardzo sprytnie. Dobry podstęp.

— Skąd pewność, że to nie jest po prostu 341? — nalegała istota roślinna.

— Popełnił błąd — odparł Ortega. — Jeden głupi błąd. Błąd, którego nigdy bym nie spostrzegł, aż byłoby za późno, i którego nikt w naszej Strefie by nie zauważył. Błąd rozmyślny. Nie można jednak było go uniknąć. Nat nie znał języka Sangrilu — chyba właśnie tak nazywają go we wszechświecie. Ta rasa i Kom nigdy się nie spotkały i nie mógł się tego języka nauczyć.

— Chcesz powiedzieć, że w czasie wstępnego przesłuchania mówił innym językiem? — nalegał zdumiony Czillianin. — I to go zdekonspirowało? Dlaczego zatem sprawa nie ujawniła się już wtedy?

Ortega zachichotał.

— A jak my rozmawiamy? Mówię w języku Ulików, którego twój dziwaczny roślinny generator dźwięków nie mógłby odtworzyć. Z tych samych powodów częstotliwość dźwięków twojej mowy jest dla mnie niesłyszalna. Porozumiewamy się jednak normalnie.

— Ach. — Dziwaczna, dyniowata głowa Czillianina uniosła się; wyraz zdziwienia zaś stanowił tylko uzupełnienie gestu zrozumienia. — Translatory. Oczywiście! W zasadzie to przecież projektory telepatyczne.

Człowiek-wąż skinął twierdząco głową.

— Naturalnie. Tu, w Strefie, nosimy je wszyscy z przyczyn czysto dyplomatycznych. Wszyscy. Tutejszy główny system łączności jest jedynie większą, bardziej skomplikowaną wersją translatora, pozwalającą nam rozumieć przybyszy bez dodatkowych starań. Brazil wiedział, że system ten odbierze, cokolwiek powie, i przetłumaczy to na nasze języki, tak jakbyśmy to my rozmawiali.

— Ale czy nie było to niebezpieczne? Przecież mógł się natknąć na wcześniejszego przybysza 341.

— Miał niewielką szansę — odparł Ortega — a poza tym większość ras mówi kilkoma językami. Sytuacja zmienia się wraz z upływem czasu i odległością. Popełnił błąd ze względu na język, jaki wybrał, i na to, że byłem jedną z niewielu osób w Świecie Studni, która potrafiła ten język rozpoznać. Muszę przyznać, że konieczne było użycie komputera dla pokonania mechanizmów mojego translatora.

— A język?

Ortega uśmiechnął się.

— Starożytny hebrajski. Kiedyś przybyło tu paru rabinów i język był zarejestrowany w komputerach centralnych. To na pewno hebrajski. Język z grupy 41, który Brazil dobrze zna. Ten człowiek jest cholernie sprytny.

Czillianin lekko potrząsnął głową ze zdumieniem.

— Jest niezłym aktorem — zauważył. — Kto był oficerem dyżurnym, który go odprawił?

— Ja, niech będzie przeklęty. Ja! — zasyczał Ortega.

— Oznacza te, że Brazil przybył wcześniej niż jego agenci — podsumował Czillianin bez potrzeby. — Przebył Ambrezę, zanim zorientowaliśmy się, że coś jest nie w porządku. Teraz może być gdziekolwiek. Gdziekolwiek!

Ortega pokręcił głową przecząco.

— Nie... nie gdziekolwiek. Dziesięć do jednego, że z Ambrezy przeniósł się do Glathrielu tak szybko, jak to było możliwe. Dobrze zna to terytorium. Myślę, że jest Markowianinem, który zaprojektował tę rasę. Jest w dalszym ciągu dość prymitywna, ale to dla niego korzystne. Wystarczy trochę barwnika dla przyciemnienia skóry, by upodobnić się do tubylców, oraz miejscowa odzież — i będzie tam doskonale pasował. Będzie siedział cicho, dopóki nie uzyska pomocy. Będzie potrzebował pomocników miejscowych lub wyglądających jak miejscowi. To jest nasz as w rękawie, nasz jedyny atut. Nie mógł poczynić wcześniejszych przygotowań. Po przybyciu musi się ukryć i czekać.

— Wydaje się, że może ukrywać się tak w nieskończoność — zauważył Czillianin z podziwem.

— Ukrywać się może — zgodził się Ulik — ale nie w nieskończoność. Prędzej czy później będzie musiał się ujawnić i zacząć działać. Będzie musiał pokonać co najmniej osiem sześciokątów, czyli ponad trzy tysiące kilometrów. Możemy być pewni, że nie wiemy, którą trasę wybierze, kiedy i w jaki sposób wyruszy.

— Jedynie — powiedział Grumma z sarkazmem.

— Kiedy już się ruszy, będzie grał według mego scenariusza — kontynuował człowiek-wąż nieświadomy tonu swego rozmówcy. — Kłopot w tym, że on wie o tym tak samo dobrze jak ja, a dotąd zawsze wyprzedzał nas o krok.

— To co będziemy tymczasem robić?

— Będziemy śledzić wszystkich jego kluczowych agentów, szczególnie tych, którzy przybyli najwcześniej. Przede wszystkim Mavrę Chang. Jest najlepszą agentką, jaką ma, i może najniebezpieczniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek znałem. Myśli tak jak on. Poza tym sądzę, że musimy zwołać nadzwyczajne posiedzenie Rady, zarówno Północnej, jak i Południowej.

Czillianin wydawał się zaskoczony.

— Czy Północna będzie potrzebna?

— Tak. Pamiętaj, że to także ich walka. Mam doniesienia o dużej liczbie przybyszy trafiających na Północ.

— Ależ to niemożliwe!

— Nie wiem. Tu na Południu mamy tylko siedemset osiemdziesiąt sześciokątów, zawsze starannie utrzymanych w równowadze. Poziom zaludnienia był ustabilizowany poprzez działanie Studni, tak że nigdy nie przekraczał poziomu zasobów, jakimi dysponujemy. Teraz nastąpiło przeciążenie. Czy wiesz, że podwajamy liczbę ludności? A przybyszom nie ma końca! Studnia uruchomiła zatem system kryzysowy: zaczęła kierować przybyszów do sześciokątów północnych, żeby rozładować napływ. Oznacza to, że Brazil ma również wielu zwolenników na Północy.

— Ale przecież nie może przedrzeć się do Strefy Północnej — stwierdził Czillianin. — Wiesz, że Bramy Studni w ten sposób nie działają.

— Wiem tylko, że kilka wieków temu cała banda Południowców, a w tym również Chang, przeszła na Północ. Nie możemy niczego przeoczyć. Ten skubaniec mógłby wrócić do Strefy, przejść do Strefy Północnej i trafić na trasę z drugiej strony. To byłoby do niego podobne, ale któżby się tego spodziewał?

— Zwołam sesję Rady — odpowiedziała potulnie istota roślinna. — Czy coś jeszcze?

— Tak. Chcę jak najprędzej otrzymać raport o Chang i tych dwóch, którzy z nią przybyli. Chcę wiedzieć, kim są, gdzie i co robią. Zacznijmy działać!

* * *

Czillianin wyszedł pospiesznie i drzwi ambasady Uliku w Strefie Południowej zamknęły się za nim z sykiem. Serge Ortega oparł się ze znużeniem na swym spiralnym ogonie, westchnął, a następnie umilkł i splótł swoich sześć ramion w zadumie. Kołysał się powoli w przód i w tył, medytując. Panowała absolutna cisza.

Nagle przerwało ją chrząknięcie.

Ortega poderwał się, odwrócił zaskoczony hałasem i znieruchomiał, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w intruza, który rozsiadł się wygodnie na kanapie.

Obcy był typem 41, humanoidem takim, jakim był kiedyś Ortega. Było to jednak tak dawno, że Ortega zapomniał już, jakie to uczucie. Wychudzony, ciemnoskóry, o szczupłej, trójkątnej twarzy z wystającymi kośćmi policzkowymi, ubrany był w kraciastą koszulę, sportowe spodnie i znoszone buty. Przez chwilę Ortega myślał, że to musi być Brazil i poczuł dreszcz. Nie — wytłumaczył sobie — Brazil mógł charakteryzować się na różne sposoby, ale nie zdołałby dodać sobie pięćdziesięciu centymetrów wzrostu, a przynajmniej nie mógłby zrobić tego w sposób tak przekonywający.

— Kim jesteś, u diabła, i jak tu wszedłeś? — zapytał przybysza.

Mężczyzna poprawił się na kanapie i założył ręce za głowę. Zachowywał się swobodnie i wyglądał na rozbawionego całą tą sytuacją.

— Nazywaj mnie Cyganem — odparł swobodnie. — Wszyscy mnie tak nazywają. Czy mogę zapalić?

Jego bezczelność zirytowała Ortegę. Ciekawość zwyciężyła jednak inne uczucia.

— Proszę.

Cygan sięgnął do kieszeni koszuli, wyjął z niej paczkę, z której wydobył długiego, cienkiego papierosa. Następnie wygrzebał z kieszeni niewielką, srebrną zapalniczkę i zapalił. Kłęby błękitnoszarego dymu uniosły się w powietrze, kiedy pociągnął kilkakrotnie, żeby papieros dobrze się rozpalił.

— Dziękuję — odparł, odkładając zapalniczkę i powracając do poprzedniej, wygodnej pozycji. — Nieprzyjemny zwyczaj, a jednak przydatny. Monopol Ambrezy na tytoń powoduje, że papierosy są cenniejsze niż złoto.

Zimny dreszcz przebiegł po grzbiecie Ortegi.

— Musiałeś to usłyszeć na jakiejś odprawie... może nawet przeprowadzonej przez Brazila... Ludzie tutaj nie wyglądają tak jak ty. Musiałeś przybyć niedawno. Dziwne, że cię nie zastrzelili.

Cygan zachichotał.

— Nie zastrzelili mnie, ponieważ nie przybyłem tu niedawno. Jestem tu już od wielu tygodni. A jeżeli chcesz wiedzieć, jak tu przybyłem, to przeszedłem przez Bramę Strefową.

— Teraz wiem, że kłamiesz — zarzucił mu Ulik. — Ambreza nie przepuściłaby żadnego 41 przez Bramę w tym czasie.

— Nie przeszedłem przez Bramę w Ambrezie — chłodno odparł Cygan. — Przeszedłem przez... powiedzmy, inną Bramę. Nie chciałbym obecnie mówić, przez którą.

Zimny dreszcz powrócił, chociaż Ortega nie był pewien, czy należy wierzyć temu człowiekowi.

— To niemożliwe — zaprzeczył. — Studnia nie działa w ten sposób.

— Wiem, że nie działa — nowo przybyły odparł ze spokojem. — Jeżeli tak twierdzisz...

— Może jednak się wytłumaczysz — powiedział ambasador ze znużeniem.

Cygan roześmiał się.

— Nie. Nie wytłumaczę się. Przynajmniej na razie. Uznałem twoją rozmowę z Czillianinem za fascynującą. Wiesz, zrozumienie tego wszystkiego zajęło mi więcej czasu, niż przypuszczaliśmy.

Jak dotąd była to najbardziej irytująca uwaga. Głównie dlatego, że Ortega musiał się z Cyganem zgodzić. Nie lubił być oszukiwany. Lubił natomiast sprawować kontrolę i na ogół mu się to udawało.

— W każdym razie — kontynuował Cygan — jestem tutaj, żeby z tobą pogadać. Tylko pogadać. Można by powiedzieć, że jestem ambasadorem nowo przybyłych.

— Ambasadorem Brazila.

— Jego też — przyznał Cygan. — Teraz, kiedy zorientowałeś się już w sytuacji, chcielibyśmy wiedzieć, co zamierzasz zrobić.

— Jesteś Markowianinem, jak Brazil! — stwierdził podejrzliwie. — Wiedziałem, że skoro jest jeden, może być ich więcej.

Cygan roześmiał się.

— Nie. Nie jestem Markowianinem. Nie jestem nawet w twoim wieku. A Brazil... cóż. Niewielkie mam pojęcie, kim on jest. Nie myślę jednak, żeby był Markowianinem.

— Twierdzi, że jest bogiem — zauważył Ortega.

Cygan roześmiał się znowu.

— Cóż, może i jest. Nie wiem. I wiesz co? Mało mnie to obchodzi. Wiem jednak i wiedzą to wszyscy, że jest jedynym facetem, który umie posługiwać się Studnią Dusz. Tylko to ma znaczenie, prawda? Nie to, kim lub czym jest Brazil, ty czy ja. Nie, może nie mam racji. To, kim ty jesteś, do pewnego stopnia się liczy. Dlatego tu się zjawiłem.

Krzaczaste brwi Ortegi uniosły się.

— Dlaczego?

— Dlaczego nie pozwalasz im tu przybyć? Dlaczego im utrudniasz? Przecież zdajesz sobie sprawę, że on nie zrobi niczego, żeby zniszczyć wasze maleńkie imperium. Nic go ono nie obchodzi.

— Wiesz, że nie mogę tego uczynić, nawet gdybym chciał — odpowiedział Ulik. — Nie rządzę tym światem. Rządzą nim jego własne interesy, tak jak wszędzie. Chcą dotrzeć do Studni, żeby ją wyłączyć, naprawić. Tutejsze liczne rządy są zbyt nerwowe, żeby na to zezwolić.

— Przecież Świat Studni sterowany jest inną maszyną — stwierdził Cygan. — Wyłączenie wielkiej maszyny nic tu nie zmieni. Wszyscy powinni o tym wiedzieć.

Ortega wzruszył ramionami.

— Wiedzą tyle samo co i ja, a wierzą tylko w ułamek tej wiedzy. Jedynym dowodem jest tu słowo Brazila. Gdybyśmy mieli wierzyć jego słowom, ten nowy wszechświat, który zamierza stworzyć, będzie potrzebował nasion, nowych nasion markowiańskich, jak ostatnim razem. Ta planeta została stworzona, żeby takich nasion dostarczać. Jeżeli mamy wierzyć Brazilowi, to zgodnie z zasadami działania systemu Świat Studni opustoszeje w wyniku procesu tworzenia nasion. Rządy Świata Studni znikną, panie Cyganie, czy kimkolwiek jesteś. Tego się nie da uniknąć!

— Da się, jeżeli pomożesz — odparł Cygan. — Wiemy, ty i ja, że tłumy tubylców mordują nowo przybyłych w wielu sześciokątach. Są żądania, żeby zabijać wszystko, co przechodzi przez Bramę Studni. Musisz położyć temu kres, Ortega, w ten czy inny sposób. Czy nie rozumiesz, że ci nowo przybyli są nasionami?

Ulik otworzył usta ze zdumienia.

— Oczywiście! To ma sens! Nie wiem, co się ze mną ostatnio dzieje. To chyba starość. Takie stwierdzenie jednak nie oznacza jeszcze akceptacji planu. Boją się. Przestraszeni, mali ludzie. Nie będą ryzykować.

— Ale można zwlekać. Robić, co się da. Masz tu wciąż znaczne wpływy. Wiesz o tym tak dobrze jak ja. Masz coś na wszystkich. Możesz ich szantażować. Potrzebujemy czasu. Potrzebujemy twojej pomocy, żeby dysponować czasem.

Serge Ortega usiadł wygodniej i westchnął.

— Jaki jest zatem wasz plan?

— O, nie — zachichotał Cygan. — Ufamy ci tak samo, jak ty ufasz nam. Nie wszystko od razu. Wiesz, jaką miałbyś odegrać rolę, gdybyś się zgodził. Obiecuję, że nie poniesiesz żadnych kosztów. Masz na to słowo Brazila, a to dobra gwarancja.

— Zrobię, co będzie można — odpowiedział człowiek-wąż z udawaną szczerością.

Cygan podniósł się, rozdeptał papierosa na lśniącej posadzce i rozejrzał się po gabinecie.

— Powiedz mi, Ortega, jak wytrzymujesz to zamknięcie tutaj przez cały czas, rok za rokiem? Ja bym chyba zwariował i popełnił samobójstwo.

Słaby uśmiech pojawił się na twarzy Ortegi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin