Gombrowicz Witold - Zbrodnia z premedytacją.pdf

(408 KB) Pobierz
Witold Gombrowicz
Witold Gombrowicz
Zbrodnia z premedytacją
Przedruk z „Wydawnictwa Literackiego”,
Kraków 1989
1
Witold Gombrowicz urodził się w 1904 roku w Małoszycach pod Opatowem, w środowisku
ziemiańskim. Egzamin dojrzałości złożył w warszawskim gimnazjum. W 1927 roku uzyskał
magisterium z zakresu prawa na Uniwersytecie Warszawskim. Studiował również w Paryżu
filozofię i ekonomię. Kilka lat pracował jako prawnik. W 1939 r. wyjechał do Argentyny, tam
zastała go wojna. Argentynę opuścił dopiero w 1961 r. Powrócił wówczas do Europy
Zachodniej. Zmarł w Vence we Francji w 1969 roku. Przed wybuchem II wojny światowej
wydał tom opowiadań pt. „Pamiętnik z okresu dojrzewania” (1933) i powieść „Ferdydurke”
(1938). Na łamach „Skamandra” ukazała się w tym samym czasie sztuka „Iwona,
księżniczka Burgunda”. Powszechne uznanie jako pisarz i myśliciel zyskał dopiero po
zakończeniu II wojny światowej. W jego powieściach znalazły wyraz tendencje filozoficzne
wyprzedzające egzystencjalizm. Z dobrym przyjęciem spotkały się też propozycje nowych
rozwiązań artystycznych. Utwory dramatyczne obiegły najważniejsze sceny światowe. Prozę
przetłumaczono na kilkanaście języków. W Polsce Ludowej wznowiono „Ferdydurke” (1957),
wydano po raz pierwszy w formie książkowej „Iwonę, księżniczkę Burgunda” (1958),
wydrukowano napisane po 1939 roku: powieść „Trans-atlantyk” (1957) i sztukę sceniczną
„Ślub” (1957). Nowele zebrano w książce „Bakakaj” (1957). W roku 1986 ukazało się w
Wydawnictwie Literackim 9-tomowe wydanie „Dzieł” Witolda Gombrowicza pod redakcją
naukową Jana Błońskiego.
2
Tancerz mecenasa Kraykowskiego
Trzydziesty już i czwarty raz wybrałem się na przedstawienie operetki „Księżna Czardaszka”
- a ponieważ było późno, pominąłem ogonek i wprost zwróciłem się do kasjerki: - Kochana
pani, prędziutko dla mnie, jak zwykle, na galerię - wtem ktoś wziął mnie z tyłu za kołnierz i
zimno, tak, zimno - odciągnął od okienka i popchnął na właściwe miejsce, tj. tam, gdzie
kończył się ogonek. Serce zabiło mi mocno, zabrakło tchu - czyż to nie jest mordercze, gdy
ktoś zostanie naraz wzięty za kołnierz w publicznym lokalu? - lecz obejrzałem się: był to
wysoki, wyświeżony, pachnący jegomość z przystrzyżonym wąsikiem. Rozmawiając z
dwiema eleganckimi damami i jednym panem, oglądał świeżo kupione bilety.
Wszyscy spojrzeli na mnie - i musiałem coś powiedzieć.
- Czy to pan był łaskaw? - spytałem tonem może ironicznym, może nawet złowróżbnym, lecz
ponieważ nagle osłabłem, spytałem za cicho.
- Hę? - spytał, nachylając się ku mnie.
- Czy to pan był łaskaw? - powtórzyłem, lecz znowu - za cicho.
- Tak, ja byłem łaskaw. Tam na koniec. Porządek! Europa! - a zwracając się do pań,
zauważył:
- Trzeba uczyć, niestrudzenie uczyć, inaczej nie przestaniemy być narodem Zulusów.
Ze czterdzieści par oczu i rozmaitych twarzy - serce biło mi, głos zamarł, skierowałem się do
wyjścia - w ostatniej chwili (błogosławię ją, tę chwilę) - coś przesunęło się we mnie i
wróciłem. Stanąłem w ogonku, kupiłem bilet i zdążyłem akurat na pierwsze takty przygrywki,
ale tym razem nie utonąłem, jak zwykle, duszą w przedstawieniu. Podczas gdy księżna
Czardaszka śpiewała, uderzając w kastaniety, przeginając tułów i dysząc, a wykwintni
młodzieńcy z podniesionymi kołnierzami i w cylindrach defilowali sznurem pod jej
wzniesionym ramieniem - ja, patrząc na majaczącą w pierwszych rzędach parteru głowę o
wypomadowanych blond włosach, powtarzałem - ach, to tak!
Po pierwszym akcie zeszedłem na dół, oparłem się lekko o parapet orkiestry i - poczekałem
trochę. Wtem - ukłoniłem się. Nie odpowiedział. A więc jeszcze jeden ukłon - potem
zacząłem rozglądać się po lożach i znów - ukłoniłem się, gdy nadszedł odpowiedni moment.
Wróciłem na górę, drżałem, byłem wyczerpany.
Wyszedłszy z teatru, przystanąłem na chodniku. Wkrótce się ukazał - żegnał się z jedną z
pań i z jej mężem: do widzenia się z kochanym państwem, a więc koniecznie - ja proszę! -
jutro o dziesiątej w Polonii, moje uszanowanie. Po czym umieścił drugą damę w taksówce i
3
sam miał wsiadać, gdy ja podszedłem. - Przepraszam, że się narzucam, ale może byłby pan
łaskaw podwieźć mnie kawałek, ja tak lubię dobrą jazdę.
- Proszę się odczepić ode mnie! - krzyknął.
- Może pan by mnie poparł - zwróciłem się spokojnie do szofera. Niezwykły spokój czułem w
sobie. - Ja lubię... - ale samochód już ruszał. Choć mam niewiele pieniędzy, zaledwie na
konieczne potrzeby, wskoczyłem w następną taksówkę i kazałem jechać za nimi. -
Przepraszam - rzekłem do stróża brązowej, czteropiętrowej kamienicy - wszak to inżynier
Dziubiński wszedł przed chwilą.
- Skąd, panie - odparł - to mecenas Kraykowski z żoną.
Wróciłem do siebie. Tej nocy nie mogłem zasnąć - kilkadziesiąt razy przemyślałem całe
zajście w teatrze i moje ukłony i odjazd mecenasa - przewracałem się z boku na bok w
stanie czujności i wzmożonej działalności, która nie pozwala zasnąć, a jednocześnie
wskutek uporczywego kręcenia się w kółko, jest jakby drugim snem na jawie. Zaraz
nazajutrz rano wysłałem wspaniały bukiet róż pod adresem mecenasa Kraykowskiego.
Naprzeciwko domu, w którym mieszkał, była mała mleczarnia z werandą - przesiedziałem
tam cały ranek i wreszcie zobaczyłem go koło trzeciej, w szarym, eleganckim ubraniu, z
laseczką. Ach, ach - szedł i pogwizdywał, a czasem machał laseczką, machał laseczką...
Natychmiast zapłaciłem rachunek i wybiegłem za nim - i podziwiając lekko falisty ruch jego
pleców, rozkoszowałem się tym, że nie wie o niczym, że to moje, wewnętrzne. Ciągnął za
sobą smugę toaletowego zapachu, był świeży - wydawało się niemożliwością uzyskać z nim
jakieś zbliżenie. Lecz i na to znalazła się rada! Postanowiłem: jeśli skręci na lewo, kupisz
sobie tę książkę „Przygodę” Londona, o której marzysz tak dawno - a jeśli na prawo, nigdy
nie będziesz jej miał, nigdy już, choćbyś ją dostał za darmo, nie przeczytasz z niej jednej
stroniczki! Będzie stracona! O, godzinami mógłbym wpatrywać się w to miejsce na jego szyi,
gdzie kończą się włosy równą linią, i następuje biały kark. Skręcił na lewo. W innych
okolicznościach pobiegłbym zaraz do księgarni, lecz teraz szedłem dalej za nim - a tylko z
uczuciem niewysłowionej wdzięczności.
Widok kwiaciarki nasunął mi nową ideę - wszak mogłem, zaraz, natychmiast - leżało to w
mojej mocy - wyprawić mu owację, dyskretny hołd, coś, czego może i nie zauważy. Lecz cóż
stąd, że nie zauważy? Wszak nawet piękniej - uczcić w tajemnicy. Kupiłem bukiecik,
wyprzedziłem go - a jak tylko wszedłem w orbitę jego wzroku, równy, obojętny krok stał się
dla mnie niepodobieństwem - i rzuciłem mu nieznacznie pod nogi parę nieśmiałych fiołków. I
oto znalazłem się nagle w przedziwnej sytuacji: szedłem wciąż dalej i dalej, nie wiedząc, czy
on idzie za mną, czy może skręcił, lub wszedł do bramy, a nie miałem siły się odwrócić - nie
odwróciłbym się, choćby od tego zależało nie wiem co, w ogóle wszystko - a kiedy wreszcie
przemogłem się, udałem, że gubię kapelusz i zawróciłem - jego już za mną nie było.
Do wieczora żyłem tylko myślą o Polonii.
4
Wszedłem tuż za nimi do bogatej sali i usiadłem przy sąsiednim stoliku. Przeczuwałem, że
to będzie mnie drogo kosztowało, lecz ostatecznie (myślałem) wszystko jedno i może - nie
pożyję dłużej niż rok, nie potrzebuję oszczędzać. Od razu mnie spostrzegli; panie były nawet
na tyle nietaktowne, że zaczęły szeptać. Natomiast on - nie zawiódł moich oczekiwań. Nie
obdarzył mnie cieniem uwagi, emablował, chylił się ku damom, to znów rozglądał się,
obserwując inne kobiety. Mówił z wolna, ze smakiem, przeglądając kartę:
- Zakąski, kawior... majonez... pularda... Ananas na wety - czarna kawa, pommard, chablis,
koniak i likiery.
Zadysponowałem.
- Kawior - majonez - pularda - ananas na wety - czarna kawa, pommard, chablis, koniak i
likiery.
Trwało to długo. Mecenas jadł dużo, zwłaszcza pulardy - musiałem się zmuszać - doprawdy,
myślałem, że już nie będę mógł podołać i z trwogą patrzyłem, czy jeszcze dobierze. Dobierał
ciągle i jadł smacznie, dużymi kęsami, jadł bez miłosierdzia, popijając winem, aż w końcu
stało się to dla mnie prawdziwą męczarnią. Myślę, że nigdy już nie będę mógł patrzeć na
pulardę i nigdy nie zdołam przełknąć majonezu, chyba - chyba, że znów pójdziemy kiedy
razem do restauracji, a w takim razie co innego, wtedy, wiem to na pewno, wtedy wytrwam.
Wypił też masę wina, aż zaczęło mi się kręcić w głowie. Lustro odbijało jego postać! Jak
wspaniale się nachylał! Jak zręcznie i umiejętnie przyrządzał sobie cocktail! Jak elegancko,
z wykałaczką w zębach, żartował! Na ciemieniu miał zamaskowaną łysinę, ręce
wypieszczone z sygnetem na palcu, głos głęboki, baryton, miękki, pieściwy. Mecenasowa
nie wyróżniała się niczym, była - rzec można - niegodna, natomiast doktorowa!
Zauważyłem od razu, że głos jego, gdy zwracał się do doktorowej, przybierał bardziej
miękkie i okrągłe tony. Ach, ach! Rzecz jasna! Doktorowa była jak stworzona dla niego,
wąska, wężowa, wytworna, leniwa, kotka z cudownym kobiecym kaprysem. A w jego ustach
słowo - pazurki, brzmiało doskonale, czuć było, że lubi, że umie. Pazurki, kobitka, lumpka,
birbant, lampart, bibosz - ha, ha, bibosz z kochanego doktorka! I - „ja proszę”, to „ja proszę”
tak wymowne i nieodparte, tak kulturalne, a nieznoszące sprzeciwu, jakby dwuwyrazowa
kronika wszelkich możliwych tryumfów. A paznokcie miał różowe, jeden szczególnie, u
małego palca. - Dopiero koło drugiej po północy wróciłem do domu i rzuciłem się w ubraniu
na łóżko. Byłem przesycony, przepełniony, zmiażdżony, dostałem czkawki, w głowie mi
szumiało, a delikatne potrawy rozsadzały żołądek. Orgia! Orgia i używanie, hulanka! Noc w
restauracji - szeptałem - nocna hulanka! Po raz pierwszy - nocna hulanka! Przez niego - i
dla niego!
Odtąd codziennie przesiadywałem na werandzie mleczarni, czekając na mecenasa i
szedłem za nim, gdy się ukazał. Kto inny nie mógłby może poświęcić sześciu, siedmiu
godzin na czekanie. Lecz ja czasu miałem pod dostatkiem. Choroba, epilepsja, była
jedynym moim zajęciem, a i to - zajęciem odświętnym, na marginesie sznureczka dni, poza
tym żadnych innych obowiązków, czas miałem wolny. Nie odciągali mię, jak innych, krewni,
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin