styl Newsweeka.doc

(73 KB) Pobierz

Z kuchni "Newsweeka"

Rozbiegówka

Na temat dobrych początków napisano już oddzielne książki i „Newsweek” nie ma swojej własnej recepty. Przeciwnie, wychodzimy z założenia, że jedna nieustannie powtarzana formuła otwarcia może tworzyć wrażenie monotonii pisma. W zasadzie wszystkie rozbiegówki są dobre. Granice wyznacza kreatywność autora. Są dwa warunki:

    * Po przeczytaniu pierwszej linijki chcemy czytać dalej. Nowojorski „Newsweek” czasem posługuje się terminem kick in – czyli wybicie piłki na boisko. Im mocniejsze wejście, tym dalej leci piłka i tym szybciej zacznie się dynamiczna lektura.

    * Rozbiegówka nie może stylem i przesłaniem odstawać od reszty tekstu.

Billboard

Rozbiegówka często oddaje jedynie atmosferę tekstu. Jest zgrabnym magnesem. Szybko powinniśmy jednak wzmocnić efekt i przejść do konkretów. Czytelnik musi się dowiedzieć, dlaczego teraz należy ten tekst czytać. Za tydzień byłoby za późno, tydzień wcześniej byłoby za szybko.
Czytaj dziś, co będzie jutro. Future spin – oryginalny newsweekowski termin. Oczywiście musimy sięgać do wydarzeń ubiegłego tygodnia, ale nie opisywanie wydarzeń jest naszym celem, tylko wnioskowanie na przyszłość.

Teza

Teza tekstu najczęściej ląduje w billboardzie, choć często zawieramy ją już w rozbiegówce. Teza ma nazwać proces, który obserwujemy. Niczego z góry nie przesądzamy, ale mamy powody, żeby sądzić. Teza zwykle zamyka billboard i nie jest dłuższa niż jedno, dwa chwytliwe zdania.

Nic nie jest jasne, dopóki nie zostało wyjaśnione

Tekst budujemy w przekonaniu, że nasz czytelnik przez ostatnie tygodnie nie czytał gazet i nie pamięta najważniejszych wydarzeń ostatniego roku. Odwołując się do konkretnych wydarzeń czy osób, powinniśmy zgrabnie przypomnieć najważniejsze fakty. Jeżeli boimy się, że przypominając oczywistości, urazimy czytelnika uważnie śledzącego telewizję i gazety, to poszukajmy oryginalnego sformułowania, które nieświadomych uświadomi, a świadomych upewni, że są wyjątkowo zorientowani.

Końcowe wybicie

Podobnie jak z otwarciami, mamy dziesiątki różnych sposobów na kończenie tekstów i wszystkie są dobre, pod warunkiem,że zostawiają czytelnika z dodatkowymi przemyśleniami. Kick out – czyli wybicie piłki daleko za boisko. „Newsweek” nie kończy swoich tekstów wyraźnym podsumowaniem, ale raczej wątpliwością zmuszającą do zastanowienia się. Może dlatego nasi edytorzy niespecjalnie lubią tradycyjne polskie zakończenia w postaci zgrabnego podsumowującego cytatu. Ale jest jeszcze jeden powód – ostatnie słowo zawsze należy do naszego autora.

Styl i język

”Newsweek” stara się trafiać do swoich czytelników możliwie przejrzystym i prostym językiem. Unikamy jednak kolokwialnych sformułowań, które choć trafne, mogą obrazić poważnego czytelnika przyzwyczajonego do eleganckich wyrażeń odpowiadających jego poziomowi intelektualnemu.
Staramy się nie nadużywać rzadkich naukowych określeń, a jeżeli już się pojawiają, to natychmiast je omawiamy. Nie piszemy wprost, co znaczy dane słowo, ale z kontekstu musi to jasno wynikać.

Obce słowa

Rzadko stosujemy obce słowa, nawet te potocznie używane. Staramy się podkreślić polski charakter pisma.

Potoczne powiedzenia

Porównania i metafory podnoszą dynamikę tekstu i przyciągają uwagę czytelnika, pod jednym warunkiem

    *  nie mogą to być nadużywane powiedzenia. Czytelnik nie może mieć wrażenia, że idziemy na łatwiznę. Kilka najczęściej powtarzanych grzechów: „Kiedy nie wiadomo o co chodzi, pewnie chodzi o pieniądze”, „Jak gorące bułeczki”.

Pytania

Unikamy retorycznych pytań, na które nie mamy odpowiedzi. Pytania nie powinny być blokowane w grupę wątpliwości. Wątpliwości powinny być dawkowane i ograniczane do głównych problemów poruszanych w tekście.

Nasi bohaterowie

Zjawisko nie istnieje, dopóki nie ma osób mogących je potwierdzić. Nie wystarczy mieć dowolnego bohatera, czytelnik musi mieć poczucie, że to nie jest przypadkowa, znajoma osoba, która zgodziła się wystąpić w tekście, ale wiarygodny przykład. Dlatego staramy się jak najwięcej powiedzieć o danej osobie. Nazwisko i imię jest podstawowym wymogiem. Ale też ważny jest wiek i to, dlaczego właśnie tę osobę wybieramy na naszego bohatera. Co w niej jest takiego charakterystycznego czy niezwykłego. Autorytety przedstawiamy w podobny sposób, tu jednak koncentrujemy się na ich naukowych osiągnięciach. Co takiego dana osoba ma w swoim dorobku, co napisała albo nad czym pracuje, że zdecydowaliśmy się sięgnąć po jej zdanie. Sama uczelnia
 i tytuł naukowy nie wystarczą.

Osoby anonimowe od czasu do czasu nam się przytrafiają, ale to muszą być wyjątkowe przypadki. Wtedy tłumaczymy, czym groziłoby ujawnienie nazwiska. Niedopuszczalne jest podawanie imienia z inicjałem nazwiska. Albo wiemy i mamy odwagę podać to nazwisko niezależnie od grożących nam konsekwencji, albo nie wiemy i nie robimy uników. Utajnianie nazwiska powinno być rzadkością. Nie możemy budować na nim całego tekstu.

Cytaty

Ożywiają narrację tekstu, pod warunkiem że ich nie nadużywamy. Cytaty powinny być krótkie i dosadne. Wybieramy z całej wypowiedzi tylko najcelniejsze słowa, aby czytelnik odnosił wrażenie, że lepiej nikt inny by tego nie ujął i to nie przypadek, że „Newsweek” sięgnął po tego rozmówcę.

Nawet największy mędrzec nie posiadł całej prawdy. Nie powinniśmy podpierać się jednym rozmówcą kilka razy. Przeplatajmy go innymi źródłami i ekspertami. Unikajmy również nic niemówiących autorytetów typu: amerykańscy uczeni, największe laboratoria, większość politologów, eksperci etc.

Cytatem nie powinniśmy kończyć tekstu. „Newsweek” ma ostatnie słowo.

Skróty

Niezależnie od tego, jak znane są czytelnikom nazwy własne firm czy organizacji, kiedy pierwszy raz pojawiają się w tekście, dajemy ich pełne brzmienie i skrót w nawiasie.

Nawiasy

Nie nadużywajmy. Jeżeli informację uważamy za mało istotną, to czasem lepiej z niej zrezygnować. Jeżeli jest ważna, ale nie odnosi się bezpośrednio do tekstu, to poszukajmy zgrabnego łącznika i wbudujmy ją w tekst. Wyjątkiem są ceny, liczby, daty, przeliczniki.

ZADANIE
Przeczytaj wydrukowane teksty z „Newsweeka Polska” i spróbuj wskazać w nich wymienione w style booku elementy: rozbiegówkę, billboard, tezę, future spin i kick in.

 
Przemysł spożywczy
Dobre, bo spleśniałe
Przemysław Puch

Zauroczenie francuskimi serami zmieniło się w intratny biznes – Polska staje się znaczącym producentem pleśniowych specjałów
w Europie Środkowej.

W naszej kuchni od wieków królują barszcz ukraiński, golonka po bawarsku, karp po żydowsku, sznycel po wiedeńsku, śledź po japońsku, ruskie pierogi i litewskie kołduny. Teraz do międzynarodowego menu dopisaliśmy francuskie sery pleśniowe.

Z produktu luksusowego, znanego tylko smakoszom, w kilka lat sery pleśniowe stały się towarem popularnym, obecnym
w każdym hipermarkecie i niemal każdym osiedlowym sklepiku. Już 10 proc. Polaków przyznaje, że kupuje je regularnie. Boom na sery pleśniowe zaczął się pod koniec lat 90. Wówczas z fali konsumenckiego zainteresowania korzystali przede wszystkim importerzy, bo ponad

80 proc. kupowanych w Polsce serów pochodziło z zagranicy. Teraz proporcje się odwróciły. Ponad 90 proc. serów, które zjadamy, powstaje w krajowych firmach. I coraz więcej z nich ląduje też na zagranicznych stołach.

Technologia produkcji serów pleśniowych typu camembert czy brie praktycznie nie zmieniła się od wieków. Ser jak dobre wino – z którym zresztą tworzy najlepszą parę – mocy nabiera z czasem. Smakosze twierdzą, że szczyt swojego smaku uzyskuje tydzień przed upływem terminu ważności.

Ale sery pleśniowe to nie tylko smak. Uchodzą też za produkty wyjątkowo zdrowe i pożywne. W 100 gramach sera jest cztery razy więcej białka i soli mineralnych niż np. w mleku. - A witaminy w tak idealnych proporcjach jak w serach pleśniowych nie występują nigdzie – twierdzi dr Andrzej Janicki ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego.

Mimo uznania i podboju podniebień klientów pozycja sera pleśniowego w polskich jadłospisach ciągle jest o wiele słabsza niż w krajach Unii. Przeciętny Francuz zjada prawie trzy kilogramy tych serów rocznie – ponad 15 razy więcej niż statystyczny Polak. Analitycy rynku spożywczego są jednak optymistami. –Niemcy, którzy mają jadłospis podobny do polskiego, jeszcze w latach 80. spożywali tyle sera co my teraz – mówi Daria Martyńska z francuskiego koncernu Celia.- A w ubiegłym roku przeciętny Niemiec zjadł go już ponad dwa kilogramy.

Przewidując podobny scenariusz w Polsce, francuska Groupe Bongrain, jeden z czołowych producentów w Europie, kupiła cztery lata temu maleńką spółdzielnię mleczarską Turek. Zainwestowała w nią ponad 20 mln zł i odniosła sukces. Dzisiaj do serów Turek, Sekret Mnicha czy Geramont należy ponad 40 proc. naszego rynku. W ubiegłym roku firma sprzedała blisko 4 tys. ton swoich wyrobów o wartości ponad 80 mln zł. – Wzrost popytu sprawił, że jesteśmy najszybciej rozwijającym się oddziałem koncernu
w Europie – twierdzi szef Turka George Wieczorek.

Chwilę po Francuzach zaczęli w Polsce inwestować ich rywale – Niemcy. Trzy lata temu Hochland, drugi producent serów w Europie, za 40 mln zł zbudował fabrykę w Baranowie koło Ostrołęki. Znalazło tam pracę ponad 100 osób.

Dzisiaj co trzeci ser pleśniowy kupowany w Polsce nosi nazwę Valbon (najsilniejsza marka koncernu). W ubiegłym roku firma sprzedała u nas 2 tys. ton sera pleśniowego o wartości ok. 40 mln zł. – Kilka lat temu Polska wyglądała na naszych mapach jak biała plama – mówi Mirosław Steć, członek zarządu fabryki. – Teraz ta plama nabiera koloru. Choćby dlatego, że producenci serów, którzy dotychczas większość produkcji sprzedawali w Polsce, w przyszłym roku szykują ekspansję na sąsiednie rynki. – Polska ma szansę stać się głównym producentem sera pleśniowego w Europie Środkowej – uważa Piotr Walczak z firmy Lactalis. Na razie polski Hochland eksportuje ok. 10 proc. swojej produkcji. Jego sery trafiają do Rosji, Czech, Słowacji i krajów nadbałtyckich. W przyszłym roku ten udział ma wzrosnąć dwukrotnie, a serami z Polski chce podbić dodatkowo Bułgarię i Niemcy. Podobne plany ma grupa Lactalis (od pięciu lat właściciel mleczarni w Siemiatyczach).

Może za kilka lat przyjdzie czas, że produkowane w Polsce sery trafią na rynek francuski. A wtedy Francuzi do swoich jadłospisów dopiszą kolejne gatunki sera, tym razem rodem z Polski.

 

Bezpieczeństwo
Policja na wstecznym biegu
Igor Ryciak

Afera starachowicka to nie przypadek, to efekt podporządkowania policji politykom. Pytanie tylko, ile podobnych historii dziennikarze przeoczyli, a cywile zatuszowali?

Główne wejście do Komendy Głównej Policji latem tego roku zmieniło się nie do poznania. Ponure biuro przepustek z krzesłami pamiętającymi czasy Gomułki odeszło do lamusa. Teraz jest nowocześnie i przyjemnie. Skomputeryzowana recepcja, uśmiechnięta hostessa, elektroniczne identyfikatory i wygodne poczekalnie.

Ale to tylko pozory. Wystarczy minąć wyremontowane wejście i czar pryska.

W środku nie jest ani nowocześnie, ani sympatycznie. Wręcz przeciwnie. Nigdy jeszcze w 13-letniej historii policji w jej Komendzie Głównej nie było tak złej atmosfery. Bo też jeszcze nigdy nie było tak poważnych podejrzeń wobec samego komendanta policji.

W ubiegłym tygodniu gen. Antoni Kowalczyk został publicznie oskarżony o udział w zdradzie. Przekazał swojemu cywilnemu przełożonemu, wiceministrowi spraw wewnętrznych Zbigniewowi Sobotce, informacje o tajnej akcji policji w Starachowicach. Być może nie przeszło mu przez głowę, że wiadomości te mogą dotrzeć do gangsterów. Tak się jednak stało i teraz dni komendanta wydają się policzone. Antoni Kowalczyk ponosi konsekwencje swojego serwilizmu wobec politycznych przełożonych. – Latanie z najdrobniejszą sprawą do ministerstwa. Konsultowanie każdego dokumentu – opowiada oficer KGP, który, jak większość naszych rozmówców, zgodził się na rozmowę jedynie pod warunkiem zachowania anonimowości.

Sprawa starachowicka to nie przypadek, to efekt przekazania politykom bezpośredniej kontroli nad policyjnymi operacjami. Kielecka prokuratura ustaliła, że Kazimierz Szwajcowski, dyrektor Centralnego Biura Śledczego, o planowanej w Starachowicach w marcu tego roku akcji przeciw gangsterom poinformował samego komendanta głównego policji Antoniego Kowalczyka. Ten natychmiast informację przekazał dalej – do wiceministra Zbigniewa Sobotki. Kowalczyk dostał do parafowania nawet aneks do planu akcji (dotyczył szczegółowych zadań każdego policjanta). – Kto to słyszał, żeby komendant główny zajmował się takimi technicznymi drobnostkami. Przecież od tego ma zastępców – mówią nam rozgoryczeni oficerowie policji. Kiedy w 1990 roku rząd Tadeusza Mazowieckiego rozwiązywał Milicję Obywatelską, a w kierownictwie resortu cywile zastępowali generałów, nikt nie przewidywał, że po latach przeżyjemy niemiłe dejé vá. Odkąd szefem MSWiA został Krzysztof Janik, a jego zastępcą ds. policji Zbigniew Sobotka, policja stopniowo, ale konsekwentnie wraca do modelu znanego z PRL. Cywilni szefowie MSWiA podobnie jak ich poprzednicy sprzed 20 lat przejęli – rzecz niespotykana w demokratycznych państwach – pełną kontrolę nad operacyjnymi działaniami policji. Komendant główny Antoni Kowalczyk potrzebny jest im tylko do celebrowania policyjnych uroczystości i przecinania wstęg.

Po wyborach w 2001 roku ówczesny komendant główny policji Jan Michna przeszedł na emeryturę. Naturalnym kandydatem na jego następcę był gen. Adam Rapacki. Miał doświadczenie na stanowiskach kierowniczych w Komendzie Głównej, a przede wszystkim niepodważalne sukcesy w walce z przestępczością. To dzięki Rapackiemu, twórcy i szefowi Centralnego Biura Śledczego, kilkanaście gangów, z mafią pruszkowską na czele, siedzi dziś  za kratkami. W walce z bandziorami był bezkompromisowy. W 2000 roku nie zawahał się wysłać policjantów w cywilu na spotkanie wpływowych polityków SLD w jednym z warszawskich lokali, na którym miał się pojawić lider gangu pruszkowskiego o pseudonimie „Małolat”. Politycy podnieśli raban
i Sojusz nie zapomniał generałowi tamtej akcji.

Komendantem głównym został Antoni Kowalczyk. Leśnik z wykształcenia, gawędziarz, człowiek niezwykle sympatyczny, ale uległy. W swojej karierze kierował komendami w Nowej Hucie, Krakowie i Warszawie. Zawsze, jak wspominają jego współpracownicy, pokornie wykonywał wszystkie polecenia przełożonych. Tak jest do dziś. – Kowalczyk z najdrobniejszą sprawą leci do ministerstwa. Konsultuje każdy dokument, pyta, czy może zatrudnić komendantów w powiecie i kierowców w ministerstwie – opowiada wysoki oficer KGP.

Adam Rapacki pozostał na stanowisku zastępcy komendanta głównego, ale jego pozycja jest marginalizowana. Nadzoruje wprawdzie nadal Centralne Biuro Śledcze, ale tak jak w ubiegłym roku tylko raz w miesiącu składał meldunki komendantowi głównemu, tak od kilku miesięcy każdą decyzję Rapackiego parafuje Kowalczyk.

Politycy z SLD stworzyli sobie też formalną drogę, którą spływają do nich na bieżąco informacje o działaniach policji i innych służb. W sierpniu 2002 roku rząd powołał kuriozalny twór o nazwie Międzyresortowe Centrum ds. Zwalczania Przestępczości Zorganizowanej i Międzynarodowego Terroryzmu. Jego jedynym zadaniem jest gromadzenie najtajniejszych informacji operacyjnych o śledztwach przeciwko gangom prowadzonym przez policję, Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Agencję Wywiadu i Wojskowych Służb Informacyjnych. Wszystkie dane (informacje z podsłuchów, obserwacji niejawnej, dane o agenturze policyjnej) znają więc nie tylko oficerowie policji, ale także cywilni pracownicy resortu.

Cywilna kontrola nad policją jest normą w całym demokratycznym świecie, ale ogranicza się ona do finansów i strategicznych decyzji. Nie stanowi nadzoru nad operacjami policyjnymi. Prowadzenie śledztw czy przydzielanie zadań poszczególnym funkcjonariuszom jest w wyłącznej gestii oficerów policji. Takie zasady gwarantują „polityczność” policji. Polska policja w ostatnich miesiącach odchodzi od tych zasad. – Przez całe lata budowaliśmy wizerunek policji apolitycznej. Teraz robimy krok wstecz – twierdzi Antoni Duda, przewodniczący NSZZ Policjantów.

Dziś, po sprawie starachowickiej, dużo mówi się o wyciąganiu konsekwencji i prawdopodobnie Antoni Kowalczyk zostanie odwołany ze stanowiska komendanta głównego policji. Według naszych informacji ma go zastąpić Zbigniew Chwaliński, oficer, który zaczynał karierę w latach 70. w komendzie milicji w Toruniu. W roku 1979 został przeniesiony służbowo do MSW.

W latach 80. blisko współpracował z ówczesnym ministrem Czesławem Kiszczakiem. Był m.in. dyrektorem inspektoratu i kontroli MSW – czuwał więc nad dyscypliną pracowników aparatu bezpieczeństwa, w tym SB i MO.

Pod koniec lat 80. Chwaliński odszedł z MSW. Krótko pełnił funkcję doradcy Mieczysława Wilczka, ministra przemysłu w rządzie Mieczysława Rakowskiego. Do policji wstąpił w 1992 r. Objął funkcję szefa biura informatyki Komendy Głównej.

Gdy w 2001 r. wiceministrem spraw wewnętrznych i administracji został Zbigniew Sobotka, dość niespodziewanie rekomendował Chwalińskiego na stanowisko wicekomendanta policji. Dziś w Komendzie Głównej odpowiada za finanse, logistykę (czyli wszelkie zakupy dla policji, od papieru toaletowego po radiowozy i broń), informatykę, a także Krajowe Centrum Informacji Kryminalnej – wielką, komputerową bazę danych o przestępcach i przestępstwach.

Awans Chwalińskiego nie będzie próbą naprawy systemu. Wręcz przeciwnie – utrwali jego patologie.


Hodowla
Struś nadwiślański
Elżbieta Glapiak

Egzotyczne ptaki błyskawicznie zadomawiają się w polskim krajobrazie, a w ich hodowli stajemy się europejską potęgą.

W niewielkiej, typowej polskiej wsi Garczyn koło Kościerzyny jedni hodują krowy, inni świnie i kury lub żyją z agroturystyki. Ale są i tacy – jak bracia Armatowscy – którzy postawili na strusie. Ich gospodarstwo z wysokimi na trzy metry budynkami i kilkuhektarowym wybiegiem, gdzie pasie się stado 217 szybkobieżnych ptaków, wygląda jak australijska czy afrykańska ferma.

Takich gospodarstw mamy już w Polsce 650. Hodowanych jest w nich ok. 20 tys. strusi. W Europie wyprzedzają nas tylko Włosi (150 tys.) i Hiszpanie (90 tys.). Ale szybko doganiamy czołówkę.

Na zachodnioeuropejskich stołach strusina gości od 30 lat, u nas dopiero zdobywa popularność. Rocznie zjadamy około 100 tys. kg tego mięsa – dwa tysiące razy mniej niż wołowiny. Te proporcje szybko się nie zmienią, bowiem z powodu długiego, 1,5-rocznego cyklu hodowli mięso strusi jest bardzo drogie – kilogram kosztuje ok. 60 złotych.

Szansą na rozwój polskich ferm mógłby być eksport, zwłaszcza  że na Zachodzie popyt na strusinę rośnie. Wielu ludzi w obawie przed chorobą wściekłych krów woli jeść strusie mięso niż wołowinę. Stąd linie British Airways i australijskie Quantas Airways zastąpiły bitki wołowe strusim sznyclem.

By polskie strusie trafiły na Zachód, potrzebna jest ubojnia spełniająca normy unijne, a takiej nie mamy. Przed miesiącem pojawiła się szansa na jej budowę. 31 największych producentów strusiny skrzyknęło się i postanowiło wybudować ubojnię w Mirosławiu koło Piły, wykorzystując unijne dotacje.

  – Hiszpańscy czy niemieccy importerzy już stoją w kolejce, by podpisać kontrakty na import polskiej strusiny. Aby nie zmarnować szansy, zwłaszcza że na Węgrzech i w Czechach rośnie konkurencja, postanowiliśmy wspólnie postawić ubojnię – mówi Aleksandra Dudka z Grupy Producentów Rolnych Strusi (GPRS).

Eksport strusi to nie tylko zarobek na mięsie i jajach. Zysk przynosi również sprzedaż skór, z których na Zachodzie szyje się torebki, buty, rękawiczki, a także dziobów i pazurów używanych do wyrobu afrodyzjaków i materiału ściernego wykorzystywanego w jubilerstwie. Zarobić można nawet na rzęsach – służą do produkcji luksusowych pędzli.

Właściciele strusich ferm są pewni, że po wybudowaniu odpowiedniej ubojni hodowla i eksport ruszą pełną parą. Tak kalkulują bracia Stanisław i Jan Armatowscy, właściciele najstarszej i jednej z największych ferm w Polsce.

  – Sprzedaż strusiny w Polsce rośnie, ale nie w takim tempie, jakbyśmy sobie tego życzyli. Szansą na rozwój i dla nas, i dla innych farmerów w Polsce jest planowana ubojnia. Nasze obroty mogłyby się nawet podwoić – mówi Jan Armatowski.

Jego przygoda ze strusiami zaczęła się w 1993 roku, gdy pracując w Niemczech na stacji benzynowej, przeczytał w gazecie opis strusich ferm niedaleko Bonn. Armatowski nie miał zielonego pojęcia o hodowli, z wykształcenia jest technikiem mechanikiem, a strusie widywał tylko w zoo. Pomyślał jednak, że skoro ten biznes przynosi zyski Niemcom, to dlaczego nie miałby się opłacać nad Wisłą. Razem z bratem kupił 10 piskląt. Ryzykowali, ptaki kosztowały ich majątek – 15 tys. marek – tyle, ile wart był dobry zachodni samochód.

Przecieranie w Polsce biznesowego strusiego szlaku okazało się niezwykle trudne. Brakowało podstawowych informacji o hodowli, nie było też weterynarzy ani odpowiednich pasz. Dostępny na rynku pokarm dla kur, kaczek i gęsi nie zawierał odpowiednich mikroelementów, niezbędnych strusiom do życia. Specjalne pasze bracia musieli sprowadzać z Anglii i Holandii.

Szybko przekonali się, że hodowla strusi nie jest wcale taka trudna, a ptaki nie są bardziej wymagające od kur. Trud i ryzyko opłaciły się. Dziś ich ferma liczy 217 ptaków. Rocznie sprzedają 250 piskląt po 250 zł każde i około 150-200 jaj w cenie 50-70 zł sztuka. Do tego mają około 100 tys. zł ze sprzedaży mięsa. Ile w sumie zarabiają na fermie? – Nie narzekamy – zdawkowo odpowiada Armatowski.

Jeszcze pięć lat temu, gdy szukali nabywców na mięso, mieli chwilę zwątpienia. Ludzie nie chcieli słyszeć o jedzeniu strusi. Musieli przeprowadzać kilkanaście degustacji w restauracjach i hotelach miesięcznie, by udowodnić, że mięso jest smaczne. Pierwsi skusili się właściciele wykwintnych lokali odwiedzanych przez obcokrajowców, którzy znają strusinę: Kolumb w Katowicach i Sobieski
w Warszawie.

Dziś nie ma problemu ze sprzedażą mięsa. Powstały firmy, które objeżdżają dziesiątki ferm i handlują strusiną. Można ją nawet kupić w supermarketach. Robert Nirkowski, kierownik działu mięsnego w Tesco, mówi, że w ciągu tygodnia jego sklep sprzedaje kilkanaście paczek strusich sznycli i filetów.

- Strusiny wystarczy spróbować, aby się do niej przekonać. Jednym przypomina dziczyznę, innym mięso z kurcząt. Tak naprawdę smakuje jak wołowina, może jest trochę słodsza – mówi Jarosław Horbańczuk z Instytutu Genetyki i Hodowli Zwierząt PAN. – Poza tym jest zdrowsza od mięs na co dzień goszczących na naszych stołach. Zawiera średnio około 1,2 proc. tłuszczu, podczas gdy kurczaki 4,3 proc., a wołowina 4,6 proc.

Armatowscy mają nadzieję, że budowa ubojni nie będzie rodziła się w takich samych bólach, w jakich powstawała przed 10 laty ich pierwsza polska ferma. Bez dobrej ubojni polscy hodowcy strusi nie rozwiną skrzydeł. Jeśli się uda, za kilkanaście lat strusie mogą stać się swojskim elementem polskiego pejzażu, tak samo jak kury. One też przecież przed wiekami zostały przywiezione z dalekich Indii.


Nauka
Świat według małp
Jaime Cunningham, Adam Piore

Nawet zwierzęta potrafią złożyć ofiarę w imię sprawiedliwości. Czy to odkrycie powinno zmienić nasz pogląd na ludzką naturę?

Sprawiedliwość, jeśli w ogóle istnieje, wydawała się wymysłem i udziałem wyłącznie człowieka. Wiele religii świata otacza sprawiedliwość aurą świętości, uznają ją za dar pochodzący bezpośrednio od Boga. Większość świeckich myślicieli zastanawiała się, czy sprawiedliwość jest nieodłączną częścią naszej tożsamości, czy raczej – jak sądzą ekonomiści – przejawem kultury narzuconej gatunkowi, który nigdy nie uwolni się od nieokrzesanego egoizmu. Motywy postępowania człowieka, twierdzą ci drudzy, sprowadzają się do jednego – własnej korzyści.

Ten problem postanowili zbadać naukowcy. Czy pogodzą filozofów, ekonomistów i teologów? Wiele na to wskazuje, bo po czterech miesiącach laboratoryjnych badań nad kapucynkami Frans de Waal i Sarah Brosnan z Emory University w Atlancie w Stanach Zjednoczonych doszli do zaskakujących wniosków – niektóre ssaki z rzędu naczelnych mają zakorzenione poczucie sprawiedliwości. Przeciwko niesprawiedliwości potrafią protestować nawet kosztem własnego dobra.

Wyniki tych badań, opublikowane w drugiej połowie września w prestiżowym czasopiśmie „Nature”, wskazują, że sprawiedliwość nie jest kwestią wychowania, lekcją przekazywaną człowiekowi przez rodziców i społeczeństwo. To raczej cecha rozwinięta
w procesie ewolucji. Związki przyczynowo-skutkowe są jasne – jeśli naczelne mają wrodzone poczucie sprawiedliwości, zostali w nie wyposażeni przez naturę także ludzie. (...)

Jak to się stało, że Brosnan i de Waal odkryli poczucie sprawiedliwości u małp? Najpierw zbadali zachowanie dwóch kapucynek. Dwóch, bo te małpy znane są z tego, że potrafią doskonale ze sobą współpracować. Naukowcy wręczali kapucynkom żetony,
a następnie z wyciągniętą ręką czekali na ich zwrot, w zamian oferując plasterek ogórka. Na początku małpki były bardzo zadowolone z tego handlu wymiennego, z chęcią oddawały żetony za nagrodę.

Przełomowy moment nastąpił, gdy naukowcy zaczęli traktować swoje podopieczne niesprawiedliwie. Jednej z małp dali słodkie soczyste winogrono. Drugiej, która widziała nagrodę koleżanki, zaoferowali zwykły ogórek. Reakcja była impulsywna i zdecydowana. Kapucynka wzgardziła ogórkiem, choć nie mogła oczekiwać, że taka reakcja zmusi opiekunów do tego, aby także jej wręczyli winogrono. Naukowcy poddali próbie pięć samic kapucynek. Test powtórzyli ponad 50 razy i w 40 procentach przypadków pojawiła się ta sama buntownicza reakcja.

Gdy badacze posunęli się o krok dalej i bez powodu wręczyli jednej z małp winogrono, niezadowolenie pozostałych małp się nasiliło. W czterech przypadkach na pięć kapucynka albo odmawiała oddania żetonu za ogórek, albo gardziła warzywem. Niektóre małpki wyrzucały nawet w gniewie żetony z klatki. Według Fransa de Waalla odkrycie zdolności naczelnych do egoistycznego oburzania się sugeruje, że ludzkie zachowanie jest uwarunkowane ewolucyjnie. Rozzłoszczone małpy zdawały sobie sprawę z tego, że padły ofiarą niesprawiedliwości, o czym świadczyło ich nieracjonalne zachowanie się. Kapucynki oddawały ogórki-nagrody tylko po to, by zademonstrować niezadowolenie z nierównego traktowania. Wydaje się więc, że poczucie sprawiedliwości jest tak samo pierwotne jak podstawowe emocje, przekazywane w procesie ewolucji.

Także ostatnie badania nad ludźmi potwierdzają tezę, że sprawiedliwość ma pozakulturowe korzenie. Grupa naukowców
z uniwersytetu w Princeton za pomocą tomografu komputerowego zbadała zmiany zachodzące w mózgu człowieka reagującego na niesprawiedliwość. Okazało się, że najbardziej aktywna jest wtedy część mózgu odpowiadająca za negatywne emocje, takie jak złość i obrzydzenie. Wynika z tego, że sprawiedliwość nie jest uczuciem wyższym i nie wynika z pobudek racjonalnych.

Ekonomista Ernst Fehr z Uniwersytetu Zurichskiego wykazał, iż w pewnych warunkach ludzie są skłonni odrzucić niesprawiedliwą ofertę, nawet gdy wiąże się to z pogorszeniem sytuacji obu stron. – Co się dzieje, gdy pracodawca chce obniżyć pensje? – pyta Fehr. Podobnie jak małpy ludzie mogą się zbuntować i zrezygnować z pracy, nawet gdyby groziło im bezrobocie i mieli w ogóle nie dostać wypłaty.

To, co de Waal i Brosnan zaobserwowali u kapucynek, jest prawdopodobnie wczesnym stadium systemu moralnego. Nie wiadomo, czy naukowcom uda się kiedykolwiek ustalić, w jaki sposób pierwotne poczucie sprawiedliwości rozwinęło się u ludzi w doskonalszą formę człowieczeństwa, którego istotę tak celnie zamknął w jednym zdaniu poeta John Donne’a: "Śmierć każdego człowieka poniża mnie, ponieważ jestem częścią ludzkości”. Lecz z drugiej strony może nie o to chodzi. Może nie wszystkie nasze cnoty są potrzebne małpom.

 

 

3

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin