Sergiusz Piasecki - Dla Honoru Organizacji.rtf

(1548 KB) Pobierz

SERGIUSZ PIASECKI
DLA HONORU ORGANIZACJI

 

 

 

Wyczuł, że sprawa, w której wezwał go Tomasz, jest ważna. Wczoraj wieczorem poszedł do „gołębia". Z początku wstąpił do bramy, a stamtąd wszedł na schody prowadzące z dziedzińca do kamienicy. Zatrzymał się na pierwszym podeście. Sięgnął ręką w górę i namacał na zakurzonym parapecie okienka skrawek papieru. Wziął go, wszedł na pierwsze piętro, zaświecił kieszonkową latarkę i przeczytał jeden wyraz: „Masło". Było to zaproszenie do „gołębia" ― pani Moniki. Ostrożnie skierował się ciemnymi schodami na drugie piętro.

I cóż to pan szanowny zjawił się aż po trzech dniach! ― powiedziała Monika i podparła się pięściami w boki.

                            Jest coś pilnego?

                            Jest. Tomasz woła. Ech, wy, inteligenci, nic zorganizować nie potraficie! Ja swoje załatwiam raz dwa! A wy?

Czemu nie ma kartki od niego?

                            Bo niepotrzebna. Ja jestem kartką z pieczątką na gębie.

                            Gdzie spotkanie?

                            W „Norze".

                            Kiedy?

                            Zaraz.

                            Co pani się wygłupia! Zaraz będzie godzina policyjna.

                            A pan swego rozumu nie ma? Baba musi wodzić za rączkę? Pójdzie pań, kiedy zechce. Głodny pan?

              Nie.

                            Po oczach widzę, jak tam jest u pana. Dam chleba i słoniny. Wczoraj przyniosłam z wioski.

                            Nie mam czym zapłacić.

                            Mówię: dam, nie zaś: sprzedam. Już przygotowane. To za tamte rybki wędzone, które mi pan kiedyś dał. Rzucisz za sobą, znajdziesz przed sobą! Tak stoi w Ewangelii.

                            Wcale tam nie „stoi".

                            To nieważne. Mogło stać. Pewnie któryś Marek zapomniał napisać.

Dała Józefowi owiniętą w papier paczkę.

                            No i zmykaj pan ― powiedziała. ― Bo jak hycle zahaczą, to ja będę winna. Jazda!

Nazajutrz w południe, zaraz po pracy w Akademii, poszedł do kamienicy, w której Tomasz miał biuro tłumaczeń. Firanki na oknach były zaciągnięte całkowicie: znak, że wszystko jest w porządku. Zadzwonił. Pani Katarzyna, surowa, ponura, ubrana na czarno, otworzyła mu drzwi. Nie odpowiedziała na przywitanie. Skinęła głową w stronę gabinetu Tomasza. Rzuciła: Jest! ― I odeszła korytarzem w stronę kuchni.

Też bababzik jak i Monika" ― pomyślał i zapukał do drzwi z prawa.

Tomasz się ukazał na progu gabinetu.

                            No, nareszcie! ― powiedział. ― A ja się niepokoiłem.

                            Nieczęsto wstępuję do „gołębia". Mam dużo spraw do załatwienia. I teraz mieszkam w innej dzielnicy, daleko od skrzynki. Dopiero wczoraj wieczorem się dowiedziałem, że pan mnie wzywa.

                            W porządku. Jeszcze nie za późno. Proszę usiąść.

Tomasz zawsze był spokojny. Miał twarz jak w kamieniu wykutą. Nie można było wyczytać z niej żadnego wrażenia. Ale dzisiaj Józefowi się wydało, że jego szef jest zakłopotany. Na szerokim czole głębiej zarysowały się zmarszczki. W oczach czaiła się rozterka. Myśli gdzieś błądziły.

                            Zimno? ― spytał Tomasz.

                            Tak. Powietrze wilgotne.

                            Będzie wczesna wiosna. Niemcy potoną w roztopach na wschodzie. Skapitulowali pod Stalingradem. Wycofali się z Kurska, Rostowa, Krasnodaru, Woroszyłowa. O tym pan chyba wie. A „Biuletyn" pan otrzyma za parę dni.

Wyjął z prawej dolnej szafki u biurka niepełną flaszkę wódki i małą szklaneczkę.

                            Niech się pan rozgrzeje ― powiedział, nalewając szklaneczkę prawie do pełna.

Kiepsko!" ― pomyślał Józef, przypominając sobie poprzedni poczęstunek po niepotrzebnym śledzeniu Gensa, na które stracił kilka dni. ― „Pewnie i teraz jest jakaś bzdura".

                            Proszę pić ― zachęcał go Tomasz. ― Pan wie, że ja nie piję. Alkohol źle na mnie wpływa. Wywołuje przygnębienie ― zaczął bębnić palcami w biurko. Patrzył w okno i zagryzał dolną wargę. ― A czy palenie panu pomaga? ― spytał.

                            Nie rozumiem. W jakim sensie pomaga?

                            No... łagodzi smutek, troski...

                            Tak. Przed wojną porzuciłem palenie; Oszczędzałem zdrowie. Potem, gdy wybuchła wojna, znów zacząłem. O zdrowie nie dbam, bo wiem, że długo nie pożyję. A palenie dla mnie teraz jest niezbędne. Przytłumia ostre reakcje psychiczne na różne zmartwienia.

                            Tak... Działanie nikotyny jest znane. Ale jest jeszcze jedna kwestia. Proces ssania papierosa czy fajki zastępuje dorosłym to, co ma niespokojne dziecko jako ucieczkę: pierś matki Znałem pannę, która w pewnych chwilach zaczynała ssać zgiętą kostkę wskazującego palca.

                            A ja znam teraz niemłodą dziewczynę, inteligentną, wykształconą (miał na myśli Helenę), która często ssie koniec dużego palca prawej albo lewej dłoni i zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy..

                            Ja nie paliłem wiele lat. Porzuciłem palenie stanowczo, na zawszę. No a teraz... skapitulowałem. Wróciłem do nałogu. Palę mało, ale chyba tego się nie zrzeknę ― wysunął górną szufladę biurka i wyjął z niej małą, drewnianą kasetkę. Otworzył ją i postawił przed Józefem. ― Proszę. Amerykańskie.

                            O!... Nawet przed wojną rzadko gdzie je sprzedawano.

                            Jest to pomoc wojenna Ameryki dla Sowietów. Do ich żołnierzy ona nie dociera, bo idzie do składów i na użytek czerwonej arystokracji. Ale ze składów przesącza się do Niemców, a stamtąd do nas.

                            Znam już tę technikę. Wytłumaczył mi ją znajomy, który kupił amerykański ryż i konserwy.

                            Ja nie spekuluję.

                            Wiem.

                            Otrzymałem to w podarunku od jednego ze swych ludzi. On bierze udział w grubym szmuglu.

Zapalił papierosa i zapatrzył się w białosiną smugę dymu, która zmieniając kształty i odcienie wolno pełzła pod sufit. Józef dopił wódkę i też zapalił. Poczuł łagodne ciepło, ogarniające powoli ciało. Chciał ułatwić Tomaszowi przejście do przykrej, jak przypuszczał, rozmowy. Powiedział: ― Jest jakaś nieprzyjemna sprawa?

Jest! ― Tomasz skinął głową i utkwił wzrok w twarzy Józefa. ― Właściwie jest ona nieprzyjemna dla mnie. Naruszyłem nieco podstawową zasadę naszej grupy: ścisłą konspirację, której od wszystkich wymagam. Ale i. ― zrobił dłuższą przerwę ― o istnieniu naszej grupy nikt prócz jej członków nadal nie wie. Druga rzecz: pozostawiam decyzję panu. Może ją pan swobodnie obrać i nie zaważy to wcale na moim stosunku do pana. A teraz opowiem, o co idzie... ― znów zrobił dłuższą przerwę, jakby się zastanawiał nad sposobem zreferowania Józefowi trudnej sprawy. Potem zaczął mówić spokojnie, monotonnie, głosem jakby zmęczonym: ― Jak pana dawniej poinformowałem, grupa nasza jest zupełnie niezależna. O jej organizacji, celach, członkach nikt nic nie wie. Ale mam powiązania z Komendą AK.A propos, czy pan się orientuje w prący AK? Przede wszystkim w ich prący konspiracyjnej?

Tak. Znam nawet dwie ich placówki. Trochę im pomagam bez żadnych zobowiązań.― Otóż i ja pomagam. Ale nie trochę, lecz dużo. Natomiast mnie bywa potrzebna ich pomoc, szczególnie w sprawach legalizacji. Ale zaznaczam, że mój stosunek z AK jest oparty na zasadach towarzyskich i jest tajny. Na podstawie materiałów, które im dostarczałem, sądzono, że kieruję tajną grupką wywiadowczą. A ponieważ z zapałem godnym misjonarzy zabrali się do scalania wszelkich grup podziemnych, zaproponowano mi to również. Oświadczyłem, że mam do scalenia tylko jedną osobę: siebie samego. Zgodzę się uczynić to pod warunkiem, że obejmę dowództwo nad całą Organizacją. Potraktowano to jako mój dowcip. A teraz przechodzę do właściwej sprawy. A może jeszcze wódki?

                            Nie, dziękuję.

                            A papierosa?

                            Chętnie.

                            Zabieram się do rzeczy. Przy AK jest sąd tajny, który wydał już kilkanaście wyroków śmierci, przeważnie na naszych zdrajców i szczególnie okrutnych gestapowców. Latem zeszłego roku zaczęto tworzyć .egzekutywę dla wykonywania wyroków. Sformowano ją. Niestety egzekutywa dotychczas nie wykazała żadnej działalności. Kierownik jej przesyła Komendzie raporty, które brzmią niepoważnie, a czasem w ogóle nie mają sensu. Słowem, sprawą ta od wielu miesięcy nie ruszyła z miejsca i wygląda beznadziejnie.

                            Mogą rozpędzić tę egzekutywę i sformować nową.

                            Tak. Ale zabierze to dużo czasu, a wynik może być podobny. Wiem, że nawet pańska komórka „Osy" potrafi wykonać trudne zadania. Załatwił pan doskonale sprawę Raszkisa. Opracował pan całkiem dobrze plan zamachu na GenSa. A przecież pan jest właściwie sam. Wziął pan do pomocy ochotnika.

                            Czy idzie o to, bym zorganizował dla nich wykonanie kilku wyroków śmierci?

                            O tym nie było mowy. Gdy tę sprawę rozważałem z pewnym panem, grubą rybą z Organizacji, nieoględnie posiedziałem, że znam człowieka doświadczonego, który umie sprytnie przeprowadzać podobne akcje. Mój rozmówca, nazwijmy go pan M, bardzo tym się zainteresował. Poprosił mnie o skontaktowanie go z takim specem. Jeśli więc pan się nie sprzeciwi, zrobię to. Może pan z nim pomówi i jeśli sprawa nie będzie panu się podobała, odmówi swego w niej udziału. Powie pan, że nie ma czasu, albo musi gdzieś wyjechać.

                            Czy on wie cokolwiek o mnie?

                            Nic. Natomiast mnie dobrze zna i wyczul z moich słów, że pan jest Właśnie takim człowiekiem, który potrafi pobudzić do czynu ich egzekutywę.

                            Nie wiem, czy potrafię. A czy pan chce, żeby egzekutywa zaczęła działać?

                            Tak. Chodzi o to, że wykonanie kilku wyroków śmierci napędziłoby strachu zdrajcom i donosicielom. Po prostu społeczeństwo pokazałoby zęby i ostrzegło, że potrafi karać za wysługiwanie się okupantom.

Józef się zastanawiał nad tą sprawą. Wydawała mu się zbyt trudna. W wyobraźni jego już się gromadziły przeszkody. Ostatnia jesień i obecna zima były dla niego bardzo trudne. Gdy mieszkał z Lubą, a potem żył sam u panny Jadwigi, łatwiej sobie radził. Gdy przyszła do niego Helena, znalazł się w biedzie. W Akademii pracował po trzy godziny dziennie ― do południa. Tego, co zarabiał, nie wystarczało na najskromniejsze utrzymanie, bo ceny ciągle szły w górę, a zalanie kresów ostmarkami okupacyjnymiwytworzyło chaos na rynku. Poza tym Helena zaszła w ciążę. Nie spodziewała się tego, bo była pewna, że po sztucznym poronieniu i operacji jest niezdolna do macierzyństwa.

Tomasz również milczał. Po jakimś czasie Józef powiedział: ―              Chce więc pan pożyczyć mnie Komendzie AK. ― Bynajmniej nie chcę.. Szczerze zapoznałem pana z tą sprawą.

Może pan swobodnie zadecydować o jej dalszym ciągu.

Zgadzam się na odbycie narady z tamtym fiszem z AK.

                            Dobrze. Otóż jest on szefem sztabu Komendy Okręgu Wileńskiego Armii Krajowej. Jego pseudo Grzmot.

                            Bardzo groźne. Powinien razić zdrajców piorunami. Kiedy i gdzie spotkanie?

                            Jutro. Dzisiaj go uprzedzę. Czy trzecia po południu będzie dla pana wygodna?

                            Może być trzecia.

Więc jutro o trzeciej. Proszę iść ulicą Zygmuntowską od strony Arsenalskiej w kierunku Zielonego Mostu.

                            Jak go poznam?

                            Tęgi, niedźwiedziowaty, lat około pięćdziesięciu pięciu. Z prawej kieszeni jego palta będzie wystawał brzeg miejscowej gadzinówki. Spyta go pan: „Która godzina?". Odpowie: „Trzecia minut siedem". Potem doda: „Czy pan nie ma zegarka?". Pan mu powie: „Stalin zabrał".

                            W porządku. Będę pamiętał. Chciałbym, żeby pańska „pożyczka" przyniosła panu zysk. Zazwyczaj pożyczki sprawiają przykrości.

                            Mam nadzieję, że wszyscy będziemy zadowoleni. A jak panu się powodzi?

                            Różnie. Bywa gorzej, bywa lepiej.

                            Jak obecnie?

                            Bardzo marnie.

                            Dam panu trochę pieniędzy.

                            Nie. Wiem, że i panu trudno.

                            Czekaj pan, jest inna kombinacja. Zaraz panu coś pokażę. ― Wyszedł drzwiami prowadzącymi do łazienki. Wrócił niebawem i położył na biurku litewski formularz. ― Jest to ― powiedział ― „order" na gotowe ubranie, palto albo na kupon materiału. Mam kilka takich blankietów, ale dwa chcę zachować w swym archiwum jako dokumenty. Ten panu dam. Na podstawie tego „orderu" może pan kupić cokolwiek wartościowego w sklepie gotowych ubrań przy ulicy Wielkiej albo w sklepie materiałów tekstylnych przy Niemieckiej . Zarobi pan na tym chyba kilkadziesiąt razy więcej w stosunku do ceny urzędowej.

                            Jak to wypełnić? ― Zaraz to zrobimy. A na wypadek, jeśli w sklepie zażądają zaświadczenia pracy, dam panu jeszcze jeden blankiet. Zrobimy pana listonoszem.

W ciągu kwadransa Tomasz sporządził zaświadczenie pracy i wypełnił „order", Na dokumentach były już pieczęcie i podpisy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin