McMahon Barbara - Pan biznesmen szuka żony.doc

(531 KB) Pobierz

 

 

 

Barbara McMahon

 

Pan biznesmen szuka żony


ROZDZIAŁ PIERWSZY

W kafejce nie było żywej duszy. Lindsay Donovan usadowiła się przy stoliku w zacisznym kącie i po raz ostatni przeglądała notatki przed jutrzejszym egzaminem. W małej sali panowała idealna cisza, tylko z kuchni czasami dobiegały odgłosy krzątaniny. To Jack, kucharz, który od ponad pół roku razem z Lindsay pracował na wieczornej zmianie, robił przed wyjściem ostatnie porządki. Na początku starała się zachować do Jacka dystans - był starszy o tyle lat, zrzędliwy, no i zatwardziały, stary kawaler. Ale kiedy Jack pewnego razu odprowadził ją na przystanek, rozgadali się oboje i Lindsay odkryła, że jej rozmówca jest człowiekiem bardzo miłym, życzliwym i ma do niej wręcz ojcowski stosunek. Od tej chwili, mimo różnicy wieku, stali się parą dobrych przyjaciół.

Kiedy do kafejki wszedł spóźniony gość, Lindsay odruchowo spojrzała na zegar. Była prawie północ. Westchnęła i ciężko podniosła się z krzesła. Idąc powoli w stronę baru, myślała, że gość, który zjawia się na dziesięć minut przed zamknięciem, powinien być na tyle przyzwoity, aby zadowolić się filiżanką kawy. Kątem oka zauważyła, że facet jest bardzo wysoki, ciemnowłosy i wyraźnie podminowany. Kiedy dotarła do baru, mężczyzna zdążył już usadowić się na jednym z wysokich stołków. Teraz zauważyła, że ma na sobie ciemny smoking. Jakim cudem ktoś taki trafił do ich kafejki, położonej na obrzeżach portu w Sydney? Dyskretnie podniosła wzrok. Ta twarz. Chyba gdzieś już ją widziała. W kafejce? Niemożliwe, przecież tutaj przychodzą tylko robotnicy z doków.

- Czym mogę panu służyć? - spytała, czując nagle, że mimo zmęczenia bardzo chętnie przyczesałaby włosy i pociągnęła usta szminką. Mężczyzna przy barze był nieludzko przystojny, szkoda tylko, że się nie uśmiecha. Tak, na pewno gdzieś go już widziała Nagle przypomniała sobie. To chyba Luke, Luke Winters. Lato, plaża. Ona była wtedy podlotkiem, wesołym, rozbrykanym, zajętym przede wszystkim swoją osobą i zaczepianiem starszych chłopców. A Luke był wówczas stałym obiektem jej marzeń...

- Zdążę jeszcze napić się kawy?

Jego wzrok prześlizgnął się obojętnie po pustej salce, potem spoczął gdzieś w okolicy talii Lindsay.

- Zamykamy o północy, proszę pana - odpowiedziała szybko, sięgając po filiżankę i spodeczek. Może to i lepiej, że Luke jej nie poznał. Przez te lata musiała się bardzo zmienić, nie mówiąc o tym, jak wygląda właśnie teraz.

- Chodziło mi o to, czy zdążę, zanim pani zacznie rodzić. Broda Lindsay natychmiast uniosła się co najmniej o dwa centymetry. Co, u licha! Niezależnie od sentymentów, nikt nie ma prawa mówić jej złośliwości. Nawet jeśli faktycznie jest to Luke Winters.

- Dziecko ma jeszcze czas, proszę pana. Kilka tygodni. Zdąży pan spokojnie wypić kawę, zapłacić i wyjść.

- Nie przepada pani za klientami?

- Przeciwnie, proszę pana, inaczej bym tu nie pracowała. Ale przed dwunastą zaczynam odczuwać lekki przesyt! - odcięła się, stawiając przed nim filiżankę z kawą.

Mężczyzna wypił łyk i mruknął z aprobatą:

- Niezła.

- Świeżo parzona, proszę pana.

Tak, to na pewno Luke. Nagle zapragnęła, żeby posiedział dłużej, żeby mogła trochę na niego popatrzeć. Tyle lat minęło, to już zupełnie ktoś inny niż tamten chłopak z plaży. Ciekawe, jak ułożyło mu się życie? Miał tak wojowniczą naturę. Pamiętała, że pochodził z bogatej rodziny i jego matce, damulce z pretensjami, bardzo zależało, aby synek obracał się w „odpowiednim" towarzystwie. Luke miał jednak w nosie jej zakazy i wolał ganiać po plaży ze zwykłymi chłopakami.

- Może ma pan ochotę na kawałek ciasta? Albo kanapkę? Śnieżnobiały gors koszuli aż lśnił na tle ciemnego smokingu.

Naturalnie, szytego na miarę. Z tymi ciemnymi włosami i prawie czarnymi oczami, w płaszczu, niedbale zarzuconym na ramiona, Luke wyglądał jak książę z bajki. Książę ciemności.

- Poproszę o kawałek placka ze śliwkami.

Podała szybko i znów spojrzała na zegar. Za pięć dwunasta, a Luke dopiero zaczyna jeść. Westchnęła cicho i dyskretnie pomasowała sobie plecy. Jej stan coraz bardziej dawał się we znaki, pod koniec dnia była wykończona Ale myśl o tym, że niedługo weźmie w ramiona upragnione maleństwo, dodawała sił.

- Dlaczego pani nie usiądzie? - zapytał nagle Luke. - A tak w ogóle, dlaczego pani pracuje do tak późnej godziny?

- Po prostu pracuję - mruknęła Lindsay, zajęta ustawianiem pojemniczków z przyprawami w równym rządku.

Znów zerknęła na jego drogie ubranie, złoty zegarek, włosy przystrzyżone na pewno nie u taniego fryzjera za rogiem. Ten Luke nie ma pojęcia, jak to jest... żyć w niedostatku, z trudem wiążąc koniec z końcem, aby zapłacić za wizyty u lekarza.

Luke, zajęty kawą i ciastem, spojrzał na nią mimochodem i nagle jego wzrok znieruchomiał.

- Nie jest pani mężatką?

Lindsay, zaskoczona obcesowym pytaniem, dopiero po chwili powoli potrząsnęła głową. Jednocześnie z kuchni rozległo się wołanie Jacka.

- Lindsay! Potrzebujesz czegoś? Jeśli nie, zacznę już tu powoli zamykać!

- Dzięki, Jack! Pan zdecydował się na ciasto!

Mogła powiedzieć Luke'owi, że od przeszło ośmiu miesięcy jest wdową. Ale po co? To nie jego sprawa. I że, owszem, ma obrączkę, której strzeże jak największego skarbu, ale ponieważ nie wchodzi już na lekko obrzmiały palec, nosi ją na łańcuszku na szyi.

- Czy ja pani przypadkiem gdzieś nie widziałem?

Po sekundzie wahania, Lindsay skinęła twierdząco głową.

- Tak. Wiele lat temu. Plaża Manly Beach. Pamiętasz? A ty jesteś Luke Winters, prawda?

- Zgadza się - potwierdził, przyglądając jej się z wielką uwagą. - Manly Beach, powiadasz? Nie byłem tam od lat. Zaraz, zaraz... - Nagle jego twarz rozjaśniła się. - Już wiem! Ty jesteś ta mała Lindsay McDonald.

- Tak, to ja.

- Co ty tu właściwie robisz? - spytał bez ogródek, patrząc znacząco na jej służbowy fartuch, opięty na wydatnym brzuchu.

- Mówiłam ci już - odparła Lindsay, dumnie unosząc głowę. - Pracuję.

- Ale męża nie masz - stwierdził Luke, ściągając płaszcz z ramion i rzucając go na sąsiedni stołek. - A z pewnością by ci się przydał!

Lindsay wzruszyła ramionami, zastanawiając się, czy może jednak powiedzieć mu, że z powodu wypadku samochodowego jej dziecko, które dopiero przyjdzie na świat, jest półsierotą.

- Przecież dziecko powinno mieć nazwisko ojca.

- I będzie miało.

Co on sobie wyobraża? Że dziecko wzięło się z powietrza? No tak, dla Wintersa ona nadal jest Lindsay McDonald. Trzeba wyprowadzić go z błędu.

- Uczysz się? - spytał, spoglądając na książki i notatki, rozrzucone na stoliku w rogu sali.

- Tak, studiuję. Na uniwersytecie.

- I nikt ci nie pomaga?

- Wybacz, Luke - powiedziała sucho, zabierając pusty talerzyk po cieście - ale to moja prywatna sprawa, czy ktoś mi pomaga, czy nie.

- A rodzice? Nie pomagają?

- Tylko dlatego, że nie żyją, od prawie dziesięciu lat. Luke dopił kawę.

- Bardzo ci współczuję - powiedział cicho i kiedy Lindsay sięgnęła po pustą filiżankę, delikatnie przytrzymał ją za rękę. - Czy mógłbym dostać jeszcze jedną kawę?

Zadrżała, czując nagle dziwną falę ciepła, rozlewającą się po całym ciele. Na ułamek sekundy zapomniała, że jest opuchniętą kobietą w ósmym miesiącu ciąży. Zapomniała i cały świat zakołysał się leciutko. Jak wtedy, dawno temu, kiedy na plaży zobaczyła chłopca o imieniu Luke.

Skinęła pospiesznie głową i Luke natychmiast cofnął dłoń. Nalała kawę, podała i odsunęła się na bok. O nie, Luke Winters żadnym łapaniem za rękę nie zbije jej z tropu. Oparła się łokciami o kontuar, dyskretnie uniosła jedną stopę i zaczęła zawzięcie obracać nią na wszystkie strony. Tak, jest teraz kobietą dojrzałą i zna swoje obowiązki. Głupiutka Lindsay McDonald dawno odeszła w przeszłość.

- Wyglądasz na bardzo zmęczoną.

- Bo tak jest - odparła przygaszonym głosem. - Kiedy wypijesz, będę zamykać.

Luke zawsze był jakby z innego świata, ale na plaży wszyscy byli sobie równi. Ganiał z gromadą chłopaków, a ona, razem z innymi dziewczynkami, biegała za nimi. Dokuczały im okropnie, ale potem wzajemne docinki przeradzały się w pierwszy, jeszcze dziecinny flirt.

- Chciałbym ubić z tobą interes - odezwał się nagle Luke.

- Interes? Ze mną?

Była tak zmęczona, że nic już nie było w stanie jej zaskoczyć. Uśmiechnęła się tylko z niedowierzaniem i wzruszyła ramionami. Interes z Lukiem Wintersem, który śpi na pieniądzach i mógłby sobie zafundować jakieś państewko średniej wielkości...

- Tak, z tobą. Mogłabyś rzucić tę pracę i przez pewien czas nie martwić się o pieniądze.

- A co w zamian?

- Po prostu wyjdziesz za mnie.

- Za ciebie?

- Tak.

Lindsay odruchowo spojrzała w stronę kuchni. Dobrze, że Jack tam jest i w razie czego pospieszy z pomocą. Ten Luke zawsze miał szalone pomysły. Tylko że teraz nie jest to już zadziorny chłopak z plaży, lecz potężnie zbudowany, blisko dwumetrowy mężczyzna i nietrudno wyczuć, że wszystko w nim się gotuje. A jedyne wyjście z sytuacji to nie drażnić go, bo w każdej chwili może wybuchnąć i interwencja starszego pana na niewiele się przyda...

- Wyjdziesz za mnie?

- Chyba... chyba nie mówisz tego poważnie.

- Najzupełniej poważnie.

- Piłeś?

- Owszem, trochę - przyznał. - Ale nie jestem pijany, tylko wściekły. Wściekły jak diabli. Muszę się zemścić, rozumiesz? Dlatego proponuję ci interes. Wyjdziesz za mnie. Nie na zawsze. Na jakiś określony czas. I przez ten czas zapewnię ci całkowite utrzymanie. Będziesz mogła spokojnie zająć się dzieckiem.

- Ale... jak to tak... wyjść za ciebie?

Lindsay doskonale zdawała sobie sprawę, że w jej obecnym stanie trudno uznać ją za kobietę atrakcyjną. Ostatnie miesiące ciąży dały jej się we znaki. Miała bladą, mizerną twarz, podkrążone oczy i ten brzuch jak balon. Więc dlaczego właśnie ona? Przystojny i bogaty Luke Winters bez trudu mógłby znaleźć jakąś piękną kobietę, gotową spełnić każde jego żądanie.

- Tak, ty właśnie będziesz moją żoną - stwierdził Luke ponurym głosem. - Chcą, to się ożenię. Ale nie dam sobie narzucić żony. Zresztą, mam problem z głowy. Już wybrałem. Ciebie.

- Przecież mnie w ogóle nie znasz.

- Coś nie coś o tobie wiem. Znam cię z plaży, przez dwa sezony biegałaś za mną jak piesek. Wiem, kim byli twoi rodzice i że jesteś wolna. Wystarczy, więcej nie muszę wiedzieć. Potrzebuję żony, a tobie mąż też by się przydał. Naturalnie, będzie to związek platoniczny. Zabezpieczę cię finansowo i spokojnie zajmiesz się dzieckiem.

Lindsay pomyślała, że parę minut po dwunastej, kiedy ledwo trzyma się na nogach, trudno wymagać, aby udzieliła przytomnej odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie.

- Musiałabym się nad tym zastanowić.

Boże, co ona mówi? Zastanowić się? Przecież to absurd. Nad czym tu się w ogóle zastanawiać? Luke na pewno porządnie popił i jutro nie będzie o niczym pamiętał.

- Zdaję sobie sprawę, że jesteś zaskoczona - powiedział Luke, wstając ze stołka i sięgając po płaszcz. - Wszyscy będą zaskoczeni, moja matka i dziadek też. Ale mnie to nie wzrusza. Nikt nie będzie mi dyktował, co mam robić. Przemyśl to, Lindsay, jutro przyjdę po odpowiedź. Pamiętaj, chcę tylko, żebyś była moją żoną na papierze. Niczego więcej.

Sięgnął do kieszeni i na kontuar pofrunął spory zwitek banknotów.

- Dzięki, Lindsay, za kawę i ciasto.

- Dzięki.

Patrzyła, jak znika za drzwiami, absolutnie pewna, że wypił o jeden kieliszek za dużo. Nikt nie proponuje małżeństwa - nawet tylko na papierze - obcej kobiecie, którą przypadkowo spotyka się po dwunastu latach i rozmawia się z nią zaledwie piętnaście minut.

- Jack, już zamykam! - krzyknęła w stronę kuchni. Szybko wykonała zwykłe, rutynowe czynności, zebrała książki i notatki ze stolika i ani na sekundę nie przestając myśleć o Luke'u Wintersie, poszła do kuchni po płaszcz.

Jack, pomagając jej się ubrać, jak zwykle zastrzegł, że nie ma mowy, aby sama szła na przystanek.

- No i jak tam? Zaliczyłaś już ten semestr? - dopytywał się, kiedy szli już cichą, pustą ulicą. - Można pogratulować?

- Jeszcze nie, jutro mam ostatni egzamin. Ale po tym semestrze muszę przerwać studia - powiedziała przygaszonym głosem. - Nie dam rady tego wszystkiego pogodzić.

- Nie martw się, na pewno kiedyś skończysz i będziesz miała najlepszą kancelarię adwokacką w mieście - gorliwie pocieszał ją stary przyjaciel. - Lindsay, a kto to był ten facet, co przyszedł tuż przed północą?

- Luke Winters. Znałam go kiedyś, bardzo dawno.

- Szukał ciebie?

- Ależ skąd! W pierwszej chwili w ogóle mnie nie poznał. A najdziwniejsze, że on... - przerwała, zastanawiając się, czy w ogóle warto wspominać Jackowi o tej przedziwnej propozycji.

- Że co?

- Wyobraź sobie, że zaproponował mi po prostu małżeństwo!

- No i dobrze.

- Ależ, Jack! Przecież ty go w ogóle nie znasz!

- Ale znam ciebie i wiem, w jakiej jesteś sytuacji. Nie możesz dalej pracować ponad siły i ciągle martwić się o pieniądze. Powinnaś spokojnie urodzić dziecko i zająć się nim jak należy. Czy on ci się podoba?

- Chyba tak. Ale nie widziałam go dwanaście lat.

- Może przez te dwanaście lat przechował w sercu jakiś sentyment do ciebie?

- Nie sądzę, Jack. Mnie się wydaje, że wypił trochę za dużo i zrobił głupi dowcip.

- Nie, Lindsay. Niezależnie od ilości wypitej whisky, oświadczyny dla faceta to poważna sprawa.

- Ale bogaci m...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin