Enoch Suzanne - Bracia Bancroft 02 - W niewoli uczuć.pdf

(2927 KB) Pobierz
Suzanne Enoch – W niewoli uczuć
Suzanne Enoch – W niewoli uczuć
Także i tę książkę dedykuję mojej siostrze Nancy, która zmusza mnie do
zachowania historycznej dokładności, nawet wówczas, gdy nie mam na to
ochoty!
Prolog
- Dach w tej dziurze to istne sito! - sarknął Rafael Michelangelo Bancroft, strząsając
wodę z rękawa i po raz trzeci przesuwając się z krzesłem. - W Afryce, w porze monsunów,
bywało suszej!
Porozstawiane w dość obskurnej sali gry wiaderka były napełnione już do połowy.
Plusk ściekającej do nich wody przywodził na myśl oryginalną symfonię. Nad dachami
domów przy Covent Garden rozległ się grom, a towarzysząca mu błyskawica oświetliła
przemoczonych bywalców "Haremu Jezebel".
- No to czemuś wracał do Anglii? - spytał Robert Fields, kładąc na stół swoją stawkę.
Rafe wzruszył ramionami.
- Zwiedziłem cały kraj, nie było sensu robić tego po raz drugi. Uzbierałem też
dostatecznie dużo afrykańskich anegdotek. Powinny wystarczyć na dłuższy czas.
- Między innymi tę o krwiożerczych Zulusach, którzy chcieli zjeść cię na pierwsze
śniadanie, co? Przepadam za tą historyjką - wtrącił się trzeci gracz.
Bancroft wypił potężny łyk porto.
- Dzięki za uznanie, Francis - rzekł sucho.
Francis Henning uśmiechnął się. Jego okrągła twarz poczerwieniała od wypitego
trunku.
- Dobrze cię znam! Wiecznie gonisz za wielką przygodą i ani nie pomyślisz, że może
się to źle skończyć…
- Albo to w domu brakuje kłopotów? - spytał półżartem Rafe.
- Te domowe łatwiej przewidzieć. - Francis postukał się palcem w pierś. - Bierz
przykład ze mnie! Opowieści o wielkich przygodach dobre są do zabawiania towarzystwa, i
tyle. Ale w życiu można dojść do czegoś tylko cierpliwością, Bancroft! Zwykłą, prostą
cierpliwością, bez żadnego ryzyka.
Rafe z lekkim uśmiechem przyjrzał się nowemu, szaremu surdutowi, który leżał na
Henningu jak ulał, i szmaragdowej spince w jego krawacie.
- Cierpliwość, powiadasz…? Zauważyłem, że prezentujesz się dziś lepiej niż zwykle.
Francis uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Nie uwierzysz, Rafe, ale okazało się w końcu, że to ja byłem ulubieńcem babuni!
Starszej pani zmarło się w styczniu. Zostawiła mi dwa tysiące funciaków w złocie, do diaska!
- Spodziewam się, że podzielisz się nimi z przyjaciółmi, Henning - odezwał się
siedzący naprzeciw niego Fields. W kącie pokoju sir William Thornton rzygał do wiaderka z
deszczówką. - Boże wielki! Thornton, nie mógłbyś z tym skończyć?!
Rafę zachichotał.
- Chyba właśnie kończy, Robercie.
- Co…? Rzeczywiście. Henning, do pioruna, stawiasz czy nie stawiasz?
Wesołość Rafe'a nagle się ulotniła. Od powrotu z Afryki szczęście w grze zupełnie mu
nie dopisywało. Prawdę mówiąc, grał nie po to, by się wzbogacić, ale żeby się czymkolwiek
zająć i jak najrzadziej spotykać z ojcem. Teraz jednak stwierdził, że zostało mu zaledwie kilka
funtów i że znalazł się w paskudnym położeniu.
Czwarty spośród pięciu graczy położył swą stawkę na stole i przygładził obficie
wypomadowane, ciemne włosy.
- Mnie tam cierpliwość nic nie pomogła - mruknął, zerkając niepewnie na Rafe'a.
Nigel Harrington spozierał nań tak przez cały wieczór i Rafe miał już tego dość.
- Bancroft. - jęknął młodzieniec z podziwem, kiedy Robert ich sobie przedstawił.
Zupełnie jakby ujrzał Kolosa Rodyjskiego…! Cóż, na wysokiej rudej hostessie, która ich
zabawiała, także zrobiło to wrażenie. Fakt, że jest młodszym synem księcia Highbarrow, Rafe
uważał przeważnie za dopust boski… ale byłby skończonym durniem, gdyby czasem nie
skorzystał z wynikających z tego profitów. Wetknął do rączki rudzielca dziesięć funtów w
złocie.
- Na siódemkę, aniołku - poprosił.
Lydia zachichotała i dokładnie wykonała polecenie. Potem usadowiła się na kolanach
Rafe'a, by dalej skubać mu ząbkami ucho. Bancroft od ponad dwóch lat nie zaglądał do
"Haremu Jezebel". Gdyby nie namowy Henninga i Fieldsa, znalazłby sobie ciekawszy teren
łowiecki. "Harem" już dawno temu przestał być ulubionym miejscem spotkań złotej
młodzieży.
Francis pochylił się do Rafe'a.
- Słyszałem, że sprzedałeś swój patent oficerski. Czyżby służba w armii już ci się
znudziła?
- Będziesz sekretarzować swojemu papie? A może powierzy ci dozór nad bydłem? -
zachichotał Robert. - O, już wiem: wybierzesz pewnie stan duchowny, co? Wielebny Rafaelu!
Rafe spojrzał nań, mrużąc oczy.
- Baaardzo zabawne.
Lydia nadąsała się.
- Nie słuchaj go, kochasiu! To byłaby zbrodnia: zmarnować takiego chłopa!
Przejechała palcem po długiej, cienkiej bliźnie biegnącej wzdłuż jego lewego policzka
od oka po szczękę. Rafę wzdrygnął się, chwycił za przegub ciekawską rączkę i odsunął ją na
poprzednie miejsce, gdzie igrała z guzikami jego kamizelki.
- Nie ma obawy, złotko. Nigdy bym nie pozwolił wyrządzić sobie takiej krzywdy!
- No więc, co będziesz teraz robił? - nie ustępował Robert. - Jego książęca mość nie
pozwoli ci wiecznie hazardować się po piekiełkach!
Rafe wiedział, że przyjaciel ma rację. Był jednak pewien, że swym powrotem do
cywila po siedmiu latach służby w gwardii sprawi ojcu ogromną satysfakcję. Właśnie dlatego
nie powiadomił jeszcze o tym fakcie rodziny.
- Grasz czy nie grasz, Whiting?
Chudy fircyk położył stosik monet obok siódemki kier, tuż przy stawce Rafe'a.
- Jasne, że gram, Bancroft!
Rafe uważnie go obserwował. Potrafił bezbłędnie rozpoznać szulera. Peter Whiting z
pewnością oszukiwał. Była to koronkowa robota: nikt prócz Bancrofta nie nabrał żadnych
podejrzeń.
Jednak ani zainteresowanie machinacjami oszusta, ani pieszczoty ponętnej dzierlatki,
którą trzymał na kolanach, w niczym nie zmieniały faktu, że Rafe się nudził. Znowu!
Porzucenie Oksfordu i zaciągnięcie się w szeregi Niezłomnych Gwardzistów wydawało mu
się ekscytującą przygodą. Z początku było tak rzeczywiście. Dodatkowo radował go fakt, że
postępuje wbrew życzeniom ojca. Niebawem okazało się jednak, że szykowne mundury i nie
kończące się parady nie wystarczają mu do szczęścia.
Zgłosił się więc na ochotnika do regimentu Wellingtona pod Waterloo. Nareszcie mógł
wykorzystać z trudem zdobytą wiedzę wojskową! Dowiedziawszy się jednak, że Rafe'a
raniono w bitwie, ojciec natychmiast ściągnął go do domu.
Minęły trzy dłużące się jak diabli lata, zanim używając próśb, gróźb i pochlebstw
wcisnął się na szkuner, wiozący batalion lansjerów do Afryki Południowej. Ale i stamtąd
udało się ojcu przywlec marnotrawnego syna z powrotem do Anglii. Jego przeznaczeniem
miało stać się biuro albo - co gorsza - kazalnica.
- Po moim trupie! - powiedział sobie Rafe.
Tę partię faraona wygrali we dwóch z Whitingiem, dokładnie tak, jak się tego
spodziewał. Siedząca u niego na kolanach Lydia ciągle chichotała, zapuszczając dłonie coraz
niżej. Dostała cząstkę wygranej. Choć Rafe'owi szumiało w głowie, a łapki hostessy
wywoływały w nim miłe dreszczyki, nic nie mogło przesłonić faktu, że nie ma większych
szans na pokaźną wygraną, która umożliwiłaby mu ucieczkę - wszystko jedno dokąd, byle
daleko od Londynu, poza zasięg szponów arystokratycznej rodzinki! Książę, rzecz jasna, zje
prędzej diabła, niż da więcej niż dziesięć funciaków na taką bezsensowną wyprawę. A jego
pierworodny - Quin, jaśnie oświecony markiz Warefield, zażądałby pewnie od młodszego
braciszka napisania traktatu na temat ludów, krajów i kultur, z którymi zetknie się w swych
wędrówkach. Uwalniając się z uścisku Lydii, Bancroft sięgnął po kieliszek wina i wypił go
jednym haustem. Ponieważ miał oko na Petera Whitinga, zauważył dyskretną wymianę
spojrzeń między nim a krupierem. Tego już było za wiele! Czasem i jemu zdarzało się
szachrować, ale zawsze robił to własnoręcznie. Przekupywanie personelu to zwykłe
łajdactwo!
Gdy wszyscy już położyli na stole swoje stawki, rozdający odsłonił kartę. Tym razem
Rafę dostrzegł wyraźny manewr nadgarstkiem. Skinął głową: Peter Whiting oczywiście
wygrał.
- Brawo! - pogratulował mu. - Może by tak jeszcze jedną rundkę i koniec na dzisiaj?
Pochylił się przez stół i trzasnął krupiera w szczękę. Ten wydał zdumiony pomruk i
zwalił się z krzesła na podłogę.
- Do stu diabłów! Co to ma znaczyć, Bancroft?! - zerwał się na równe nogi Nigel
Harrington.
- Nie spełniał swoich obowiązków, jak należy - wycedził Rafe. Ręką wskazał Lydii
miejsce, które się zwolniło. - A teraz niech każdy dołoży do puli… powiedzmy sto funtów w
złocie, a Lydia odsłoni pierwszą kartę z brzegu.
- To wbrew wszelkim zasadom! - sprzeciwił się Harrington, czerwieniejąc.
Francis roześmiał się.
- Z Rafe'em tak zawsze bywa! Co ci strzeliło do głowy, chłopie?
- Chyba wybiorę się do Indii - odparł Bancroft, opierając brodę na dłoni. - Albo do
Chin. Jeszcze ich nie zwiedzałem.
- A my mamy sfinansować tę wyprawę? - Nigel zerknął niepewnie na Whitinga.
- Tylko w razie przegranej. No więc, gracie czy nie? - spytał chłodno Rafe, kładąc
swoją stawkę.
Oczy młodzieńca pobiegły w stronę puli, rozciągniętej na podłodze postaci, małej
kupki monet, którymi mógł jeszcze dysponować. Wreszcie spojrzał na Rafe'a. Zwilżył wargi
językiem.
- Nie mam stu funtów - wymamrotał, wracając na dawne miejsce.
- Wobec tego dobranoc.
Peter Whiting obserwował swego kompana znad kieliszka.
- Pora do łóżeczka, co, Nigel?
- Uspokój się, Whiting, do pioruna! - Harrington znów spojrzał w nieprzeniknione
oczy Rafe'a. - Mam jeszcze to - powiedział i wyciągnął z kieszeni na piersiach złożony
pergamin.
Whiting roześmiał się.
- Boże święty! Ależ ty masz tupet, Nigel!
- To jest warte co najmniej sto funtów - oświadczył Harrington i osunąwszy się na
krzesło, sięgnął po porto.
Przez sekundę Bancroft czuł niemal współczucie dla żółtodzioba. Jednak niewolniczo
naśladujący strój i maniery swego kompana. Harrington miał już co najmniej dwadzieścia
dwa lub dwadzieścia trzy lata. Był więc wystarczająco dorosły, by poznać się na tym gadzie
Whitingu… albo ponosić konsekwencje zażyłości z nim.
Delikatnie przesunął więc pergamin na środek stołu, nalał sobie znowu wina i zerknął
na Lydię. Dziewczyna uśmiechnęła się, przesuwając językiem po przednich zębach.
- Niech będzie.
1
proszę!
- May! - zawołała Felicity Harrington drżącym ze strachu głosem. - May, pospiesz się,
Kolejny potężny podmuch wiatru uderzył w dom, aż ten się zachwiał. Felicity uczepiła
się poręczy schodów w obawie, że wichura oderwie budynek od fundamentów. Miała
nadzieję, że stare domostwo wytrzyma, póki obie z siostrą nie dotrą bezpiecznie na parter.
- Felicity, deszcz leje mi się przez okno!
- Wiem, kochanie, ale nic nie możemy na to poradzić. Weź tylko koce: prześpimy się
w małym salonie. Pomyśl, co za przygoda!
- Niech będzie!
- Żeby cię wszyscy diabli, Nigelu! - mruknęła Felicity, zaciskając dzwoniące ze
strachu zęby. - Powinieneś być teraz z nami!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin