Frank Dorothea Benton - Czar miłości.pdf

(558 KB) Pobierz
116093078 UNPDF
Dorothea Benton Frank
Czar miłości
Przełożyła Anna Kłosiewicz
Część pierwsza
Dwudziesty trzeci grudnia
Za czasów mojej młodości cudowne święta Bożego Narodzenia obchodzono
zupełnie inaczej niż obecnie. Oczywiście jestem wiekowa niczym Matuzalem.
Mam dziewięćdziesiąt trzy lata. Kiedy dziś rano wstawałam z łóżka, każda
kosteczka mojego ciała protestowała ze zgrzytem podobnym do tego, który
wydają poluzowane deski frontowych schodów naszego starego domu.
Potraficie sobie wyobrazić, jak to jest, przeżyć tyle lat? Aż trudno uwierzyć, że
sama tego dokonałam. Ale to prawda. W końcu zamieniłam się w zgrzybiałą
babuleńkę. Chociaż o wiele bardziej wolę uchodzić za majętną wdowę, stylową
starszą panią z Murray Boulevard, dzielnie broniącą się przed zdziecinnieniem.
Tak naprawdę jeśli niedołęstwo i zamieniający człowieka w warzywo uwiąd
starczy nie dopadły mnie w ciągu dziewięćdziesięciu trzech lat, mam chyba
spore szanse na stanięcie przed obliczem Pana bez większego uszczerbku na
ciele i umyśle. Alleluja! Jeszcze jedno błogosławieństwo!
No cóż, świat bez wątpienia bardzo się zmienił, ale wiele ważnych jego
spraw wciąż pozostaje takich samych. Ostatecznie jako rodowici mieszkańcy
Charlestonu, jesteśmy samozwańczymi strażnikami wszelkich wartych ocalenia
tradycji. Na przykład mamy rok 2006, a ja nadal mieszkam w swoim rodzinnym
domu, podobnie jak niegdyś moja matka i babka. A przed nimi pewnie i
prababka. Niestety, tu akurat pamięć mnie zawodzi. W każdym razie istotne jest
to, że nigdy się stąd nie wyprowadziłam. Czemu miałabym to robić?
Niestety, dom nie jest już w tak doskonałej kondycji jak dawniej. Wszystko,
poczynając od tynków aż po rury, wymaga napraw. Nie chodzi o to, że moje
dzieci czy wnuki nie byłyby w stanie zgromadzić wystarczającej sumy, by
rozprawić się z tymi pęknięciami i zaciekami – po prostu nikogo z nich nie
obchodzi, jak ten stan zaniedbania ocenić może ktoś z zewnątrz. Tylko który
mieszkaniec Charlestonu nie dba już o to, co powiedzą inni? Obawiam się, że po
prostu niemrawy leń. Serce boli mnie na samą myśl o tym. Nasz dom zasługuje
na lepsze traktowanie.
Jak w każdej okazałej klasycystycznej rezydencji Południa wzdłuż
116093078.001.png
frontowego portyku ciągnie się rząd masywnych białych korynckich kolumn.
Fundamenty i posadzka portyku powstały z ręcznie wyrabianych cegieł, z
których wzniesiono również większość ścian, natomiast moi rodzice dodali
mnóstwo swoich ulubionych elementów kutych – poręczy, balkonów i tak dalej.
Każde pokolenie – to znaczy każde aż do tej pory – dokonywało jakichś
zmian i przeróbek, nadając domowi i całej posiadłości nowy charakter. Mój
wkład stanowiło zamówienie bramy, którą wykonał osobiście największy mistrz
kowalstwa w Charlestonie, sam Phillip Simmons! Tak, tak, nie zmyślam. Nigdy
nie zapomnę tego dnia, kiedy zjawił się ze swoimi ludźmi, żeby zamontować ją
w murze okalającym dom. Jest naprawdę wspaniała, niczym koronka z czarnego
żelaza, z misternie rzeźbionymi czaplami śnieżnymi, zamkniętymi w owalu
pośrodku każdego skrzydła. Mistrz przyniósł też niewielką tabliczkę ze swoim
nazwiskiem – P. SIMMONS i poprosił o zgodę na jej umieszczenie u dołu
bramy. Powiedziałam mu wtedy: „Proszę bardzo, panie Simmons, w końcu jest
pan prawdziwym artystą!”. I tak właśnie zrobił.
Dziedziniec otaczają magnolie i dęby wirginijskie z zielonymi festonami
mchu hiszpańskiego, w ogrodzie za domem pysznią się stare jak świat krzewy
azalii i kamelii. Większość rozwiązań krajobrazowych wywodzi się z tego
samego okresu co główny budynek, poza kilkoma elementami utraconymi z
powodu huraganów, chorób czy też wizyt nieproszonych gości, jeśli wiecie, co
mam na myśli. Oczywiście od frontu rośnie figowiec pnący, który pleni się tak
mocno, że za każdym razem, kiedy na niego patrzę, mam ochotę złapać za
sekator. Szczerze? Wszystko tutaj potrzebuje przycięcia i nowej warstwy farby.
Ale nie będę się nad tym dłużej rozwodzić. Cóż mogę poradzić w sprawie
remontów i napraw, kiedy moje życie dotarło już do punktu, w którym stałam
się praktycznie gościem we własnym domu? Obawiam się, że niewiele. Choć
mimo wszystko staram się nie tracić pozytywnego nastawienia do świata.
Jestem w trakcie przygotowań do świąt Bożego Narodzenia, które mam
spędzić ze swoją ukochaną córką Barbarą, jej dziećmi i ich rodzinami. Zęby
116093078.002.png
przybliżyć wam nasze drzewo genealogiczne, Barbara i jej mąż Cleland, oboje
już po sześćdziesiątce, mieszkają razem ze mną, a ich dorosłe dzieci mają już
własne dzieci i domy w Atlancie oraz Charlotte. Trochę mi wstyd, ale szczerze
mówiąc, cieszę się z takiego rozwiązania, bo, niech Bóg ma ich w swojej
opiece, to wyjątkowo swarliwa gromadka. Tak, to prawda, chociaż oczywiście
nie chcę tu być złośliwa.
Może zainteresuje was też sposób, w jaki dom oponuje przeciwko ich
obecności. Za każdym razem, kiedy cała moja rodzina zbiera się pod jego
dachem, ściany zaczynają trzeszczeć, żyrandole na parterze mrugać jak szalone,
a wszystkie portrety nagle okazują się wisieć krzywo na swoich haczykach. Bo,
sami rozumiecie, wraz z żyjącymi przybywają tu też zmarli. Oczywiście, że nasz
dom jest nawiedzony. I to jeszcze jak. Albo po prostu osiada. A może jedno i
drugie. Nigdy nie miałam co do tego pewności, ponieważ całe Charleston, a
szczególnie jego część położona na samym krańcu cypla, gdzie mieszkamy,
powstało na podmokłym gruncie. Za to z okna mojej sypialni roztacza się widok
na Fort Sumter. Świadomość tego, co reprezentuje sobą ta potężna forteca, daje
mi siłę, by stawić im wszystkim czoło.
Jedyne, co mogę zrobić, to cmokać sobie z dezaprobatą przez cały boży
dzień. I mam ku temu powody. Boże Narodzenie winno być czasem wielkiej
radości. Niestety, rodzina Barbary zawsze czyni z tych świąt tak żałosne
widowisko, że w ostatecznym rozrachunku działa to na mnie straszliwie
przygnębiająco. Na obronę swojej córki muszę jednak powiedzieć, że w tym
wieku nie jest już ona w stanie zdziałać nic więcej, a reszta rodziny kompletnie
nie ma o świętowaniu pojęcia. Obawiam się jednak, że nikt poza mną nie
dostrzega nic złego w równie niedbałym sposobie przygotowywania rodzinnych
uroczystości. Nie chciałabym oceniać ich zbyt surowo, ale mam nieodparte
wrażenie, że moi najbliżsi pozwolili, aby prawdziwy duch Bożego Narodzenia
zginął pod nawałą przejawów krzykliwej komercji. A mogłabym im
podpowiedzieć tyle cudownych sposobów na wskrzeszenie pięknej przeszłości.
116093078.003.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin