Urban Miloš - Klątwa siedmiu kościołów.doc

(1298 KB) Pobierz

 

 

Miloš Urban

KLĄTWA

SIEDMIU

KOŚCIOŁÓW

Przełożył Zbigniew Machej

Prószyński  i S-ka


Tytuł oryginału SEDMIKOSTELI

Copyright © 1999 Milos Urban

Projekt okładki Dorota Ostaszewska

Ilustracja na okładce Jacek Kopalski

Redakcja Łucja Grudzińska

Redakcja techniczna Elżbieta Urbańska

Korekta Bronisława Dziedzic-Wesołowska

Łamanie Aneta Osipiak

Niniejszy przekład ukazał się dzięki wsparciu finansowemu

Ministerstwa Kultury Republiki Czeskiej

This translation has been subsidized by the Ministry of Culture

of the Czech Republic

ISBN 83-7469-324-X

Wydawca

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

www. proszynski. pi

Druk i oprawa

Drukarnia Naukowo-Techniczna

Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA

03-828 Warszawa, ul. Mińska 65


Wszystkie osoby tej opowieści - oprócz jednej -są fikcyjne, a wszystkie budowle - oprócz jednej - prawdziwe. Opisane w niej instytucje są twora­mi wyłącznie literackimi.


Pradze

Z nowego napięcia między rozumem i czuciem, z nowej ciekawości dla świata wewnętrznych przeżyć rodziła się powieść gotycka...

Proza nie tylko wracała do swoich romantycznych i fanta­stycznych korzeni. Rozpatrywała także relacje między ro­zumem i wyobraźnią, stałością i rewolucją.

R. Ruland, M. Bradbury

Opowieść grozy i relacja historyczna mogą oświetlać się nawzajem, przywoływać przeżycia historyczne i wzbudzać emocje u tych, którym przeszłość była obojętna.

M. Prochazka

Romantyczny artysta odrywa wzrok od siebie i swojego społeczeństwa, żeby spojrzeć w przeszłość.

F. Nietzsche


I


Mówię o czasie obecnym.

Wiosna nastała w zimie. Teraz śnieg

z drzew opada jak płatki kwiatów.

T.S. Eliot

ak na początek listopada poranek był nadzwyczaj pogodny. Babie lato przeciągnęło się na cały paź­dziernik, powstrzymując nadejście jesieni. Aż pierwszy mróz, niby smagnięcie rózgą, przynaglił wszystko i miasto zdrętwiało od lęku. Nie minęło pół roku, odkąd skończyły się czasy nowoczesne. Były to miesią­ce, kiedy metropolia zmagała się z zimą: szybko ubywało światła, kominy oddychały gorączkowo i okna domów zraszały się białą poświatą. To były wyziewy rozkładu. To był śmiertelny pot. Maki­jaże nowych fasad i klejnoty szybkich aut nie mogły jednak przy­ćmić prawdy nagiej jak czarne drzewa na placu Karola: stary to był rok, stary wiek i stare milenium. Starość wyzierała ze wszyst­kich oczu, a liczni odwracali głowy, ze ściśniętym gardłem podda­jąc się kąsaniu ostatniej jesieni. Pies trzygłowy wdarł się do Pra­gi, biegnąc bez przeszkód prosto przed siebie. Trzy głodne pyski rzucały się na wszystko, co ośmieliło się podnieść głowę w tej ostatniej godzinie ludzkości. I dławiły, dławiły bezlitośnie.

Tak było w zeszłym roku. Potem zmieniło się wszystko. Nad­szedł czas zmiłowania.

Niskie białe słońce przelazło przez mur szpitala i grzęznąc w pajęczynie z gałęzi okolicznych klonów, z wolna i jakby wbrew sobie rozgrzewało mroźne, suche powietrze pachnące liśćmi, któ­re pokryły chodnik. Na Katarzyńskiej nie wyglądało to gorzej niż w poprzednich latach, ale Winniczna na całej długości zasypana była szeleszczącą wydmą, pod którą znikły kostki bruku i asfalt.

9


 


Gdzieś pierzchła solidność gruntu pod nogami, każdy krok oznaczał teraz nieokreśloną przygodę. W czerwonej zaspie liści podeszwa zostawiała ślad nieczytelny, niepewny i złowieszczy. Przedziera­nie się grząską od liści ulicą może być jednak niebezpieczne. Jak przechadzka po zamarzniętej rzece.

Szedłem zboczem Wiatrowskiego Wzgórza w kierunku Karło­wa, rozbijając swoimi krokami żółte odmęty liści i wymijając rozbryzgi ochry, cynobru, sjeny i umbry. Ulica przemieniona by­ła w koryto rzeki o prostopadłych brzegach: po lewej stał mur szpitalny, po prawej wznosiły się budynki Instytutu Nauk Przy­rodniczych. Gdyby tak w wyobraźni przedłużyć tę drogę, przeci­nając nią wzgórze i przerzucając ją przez dolinę, doszłoby się nie­chybnie do kościoła. A pobożny pielgrzym nigdy nie zbłądzi.

Ulicą przejechała karetka pogotowia, zaraz po niej druga, a po dłuższej chwili trzecia. Czyli niewiele. Przedtem zawsze na­liczałem ich tu więcej. Nosiłem wtedy mundur i nie chodziłem tę­dy dla przyjemności. W spokojnej okolicy, gdzie nie było narko­tyków i podrobionej forsy, mogłem sobie skrócić przydługą chwilę bez ryzyka, że ktoś mnie nakryje. Co mnie tu jednak spro­wadzało teraz? Może tylko przyzwyczajenie, może radość z poran­nego spaceru, która obiecuje, że dzień może dać więcej niż trzaś­niecie kontaktu, kiedy o zmierzchu zapala się światło. Któż wolałby pędzić karetką na sygnale przez Nowe Miasto, narusza­jąc cichy majestat takiego poranka?

Ulica Winniczna ma trzysta metrów długości, można jednym spojrzeniem ogarnąć ją całą, z jednego końca na drugi. Właśnie doszedłem prawie do jej połowy, kiedy spostrzegłem kobietę idą­cą niedaleko przede mną. Jak to się stało, że nie zauważyłem jej wcześniej? Niewysoka, przygarbiona, ale nie sterana wiekiem, choć obcięte na krótko włosy miała siwe; ubrana była w brązowy płaszcz, a w ręku trzymała brązową torebkę, rekwizyt typowy dla starszych pań. Zwolniłem kroku z obawy, żeby jej nie przestra­szyć. Niepotrzebnie. Mimo że liście sięgały jej niemal kolan, szła przed siebie bez wahania. Brnąc przez czerwonozłote odmęty, co chwila patrzyła w lewo, tak jakby na pożółkłej fasadzie szukała czerwonej tabliczki z nazwą ulicy lub jakimś innym znakiem orientacyjnym. Nie była stąd. Znów popatrzyła w lewo. Zauważy­łem, że ma na nosie okulary, które zakrywają całą górną połowę jej twarzy. Widziałem, jak odwraca głowę w prawo i zatrzymuje się na chwilę, żeby przez otwartą bramę zajrzeć na jedno z po­dwórek. Właśnie w tej chwili nad kolumnami bramy, dokładnie nad głową kobiety, pojawiła się wyniosła wieża kościoła Święte­go Apolinarego ze spiczastym dachem. Wyglądała jak kaptur nikczemnego mnicha czyhającego przed

10


kościołem na pielgrzymów przybywających z daleka. Już chciałem krzyknąć, żeby ją ostrzec, ale uświadomiłem sobie, że była to tylko igraszka drżącego po­wietrza.

Kobieta znowu ruszyła ulicą przed siebie. A ja miałem na­stępną halucynację. Wydało mi się, że jej szurające w liściach bu­ty słyszę tuż za sobą, aczkolwiek szła w pewnej odległości przede mną. Wiedziałem, że nikt za mną nie idzie, jednak odwróciłem się niepewnie. Ulica była pusta. Na wilgotnej jezdni czerniały ślady kół, a przestrzeń po przejeździe karetek pogotowia wypełniona była ciszą jeszcze głębszą niż przedtem. Powiał wiatr i ślady po kołach samochodów znikły zupełnie.

Skwitowawszy uśmiechem własną nerwowość, zamierzałem iść dalej. Starsza pani zapodziała się gdzieś. Musiała skręcić w Apolinarską, poszła w prawo w kierunku kościoła albo w lewo w stronę magistrali.

A może poszła dalej prosto i zeszła po starych schodach na Al­bertów? Czyżby się odważyła?

Wiatrów to wzgórze nieprzyjazne i złośliwe dla głupców, któ­rzy znajdują w nim upodobanie. Wiatry przelatujące Winniczną i Apolinarską tworzą na ich skrzyżowaniu wiry podobne do małe­go tornada. Nieraz porywały mi tutaj służbową czapkę, rzucając ją gdzieś za płot lub pod samochód, a deszcz zaskakiwał mnie tu zawsze wtedy, gdy w pobliżu nie było gdzie się przed nim scho­wać. Tego ranka obaj ci dręczyciele panoszyli się gdzie indziej, może po drugiej stronie doliny, więc wzgórze zastawiło na mnie inną pułapkę. Niedaleko skrzyżowania potknąłem się w zaspach liści, rozdarłem but i boleśnie uderzyłem się w palec. Pod liśćmi, które rozgarnąłem nogą, pojawił się bruk. Kostki miały zielonka­wy odcień i gdzieniegdzie ich brakowało. W tych miejscach z sza­rej gleby kiełkowała biała trawa, wyblakłe wspomnienie lata.

Na rozdrożu, tam gdzie kiedyś stała Jadowita Chata, gospoda o złej sławie, eldorado praskiej studenterii i miejscowych zło­dziei, skręciłem w prawo. W ogrodzie apolinarskiej fary zaskoczy­ły mnie - jak wiele razy przedtem - jasne kolory kwiatów. Może one tak tu kwitną na pamiątkę tej wyburzonej gospody, bo wier­nie je podlewały pokolenia bywalców jadowitych pijatyk. Znam się trochę na kwiatach, lecz nigdy nie umiałem rozróżnić georginii od astrów. Podobają mi się i te, i te. „Wysokie astry, ten ostat­ni gwiazdozbiór gasnącego lata, pstrokatym pałały blaskiem". Owego ranka przypomniałem sobie to zdanie i uznałem je za wskazówkę. Nie wiem, kto je napisał i gdzie je czytałem, ale to, że mi się teraz przypomniały, było dla mnie istotne. Przechodząc koło Świętego

11


Apolinarego pamiętajcie, że te nastroszone kwia­ty za płotem to astry. Bo nazwy mają tu znaczenie.

Z różowych i fioletowych kwiatów przerzuciłem wzrok na po­tężne mury kościoła i ciemne okna na chórze. Idącego z tej stro­ny kościół Świętego Apolinarego poraża swoją potęgą i zmusza do przyśpieszenia kroku. Z bliska sprawia bowiem wrażenie niedo­stępnej twierdzy pochylającej się nad przechodniem, grożącej zmiażdżeniem go którymś ze swoich niezliczonych, precyzyjnie ustawionych bloków. Lepszy niż od wschodu jest widok z południa. Tylko stamtąd widać całą świątynię. Stamtąd Święty Apoli­nary wygląda jaśniej i przyjemniej. Dopiero patrząc z południo­wego wschodu, kiedy ma się przed sobą jak na dłoni wieżę, nawę i prezbiterium, widzi się kościół wspaniały i nieporównywalny z innymi, choć jeszcze do niedawna zupełnie zaniedbany.

Moje spojrzenie ślizgało się po kolumnach, przeskakiwało z okna na okno, od szyb w ramach z lanego ołowiu do łamanych łuków i z powrotem. Mur pod prezbiterium był nadwerężony. Żół­ta elewacja miejscami zzieleniała i obrosła mchem. Z powodu wil­goci tynk gdzieniegdzie odsunął się od ściany, tworząc kruche kieszenie zasiedlone przez robactwo. Błyszczące od wilgoci przy­pory z nagiego kamienia porysowane były bliznami. Spoiny po­między blokami pokryły się porostem, zgnilizną i sadzą. Ciepło wywabiało ze szczelin pająki, które też lubią słońce. Na ościeży wysokiego okna siedział karaluch. Chyba właśnie się obudził i był nie w humorze.

Kiedyś mieszkał tu ktoś inny. Do przypór przywiązane były daszki z drągów. Spod takich podcieni nędzarze wyciągali ręce, ca­łe w strupach, żebrząc o jałmużnę u śpieszących tędy rzemieślni­ków, urzędników i kupców. Nawet ci nieboracy mieli swój cech i bronili swoich nędznych siedzib przed przybyszami ze wsi, którzy nie mieli nic. Po tych żebraczych przybudówkach nie zostało śladu, ale samarytański duch tego miejsca przetrwał. Nieopodal kościoła powstał teraz ośrodek leczenia narkomanii, trądu XX wieku.

Owego ranka nikt się tu jednak nie wałęsał, nikt nie wycho­dził na słońce kłujące w oczy. Ulica Apolinarska była pusta i ci­cha, a kościół był zamknięty nawet dla najwierniejszych parafian z powodu prac remontowych. Nic się nie działo. Tylko na placu po drugiej stronie ulicy, przed betonowym budynkiem przedszkola, obok figury klęczącej dziewczynki ktoś stał.

To była ta starsza pani, za którą przed chwilą szedłem. Ściska­jąc w ręce swoją brązową torbę wpatrywała się w kamienną ale­gorię dzieciństwa. Widziałem, że kobieta porusza ustami. Może coś sobie przypominała. Podszedłem bliżej, bo zaniepokoił mnie widok staruszki rozmawiającej z kamienną rzeźbą.

12


Zupełnie za­pomniałem, że już nie noszę munduru. Zbliżyłem się wolno do ko­biety i zapytałem cicho, czy mogę jej w czymś pomóc. Pokazała na rzeźbę i powiedziała:

-              To niemożliwe...

O co chodziło? Czy o ten brzydki budynek, który zupełnie nie pasuje do okolicy? Czy może o instytucję, która się w nim mieści? Najpierw tutaj była Jadowita Chata, osławiona mordownia, a po jej wyburzeniu - cóż za oświecona zmiana! - mamy tu przedszko­le. Genius loci tak łatwo nie zginie... Jednak w oczach starszej pa­ni nie widziałem oburzenia. Raczej panikę. Przyszło mi do głowy, że to wariatka. Może szła do lekarza. O rzut kamieniem stąd jest przychodnia psychiatryczna. Może zapomniała, dokąd idzie. Za­błądziła w obcych uliczkach pogrążona w swoich wspomnieniach.

Jeszcze raz odezwałem się do niej życzliwie i z wyrozumiało­ścią.

-   To tylko figura z betonu. Jeżeli idzie pani do lekarza i zgu­biła pani drogę, to chętnie panią zaprowadzę, gdzie trzeba.

-   Czy pan tego nie widzi? - zwróciła się do mnie z oburzeniem. - Nie poznaje pan tych kwiatów?

Rzeczywiście wariatka, teraz już nie miałem wątpliwości. Za­wadziłem jednak wzrokiem o rzeźbę. Kawał szarego, poplamione­go betonu. Zamiast urwanej ręki sterczał zardzewiały drut. Pokry­ta rosą głowa okaleczonej dziewczynki była ciemniejsza niż reszta jej ciała. Na niej, wokół ciemienia, położony był wianek z jaskrawych żółtych kwiatów. Zostawiła go tu pewnie jakaś inna dziewczynka, żywa, z krwi i kości.

-   Są świeże - powiedziała niewysoka starsza pani w okula­rach. - Ktoś je dzisiaj nazrywał i uwił z nich wianek dla tej dziew­czynki. Ale gdzie? Jak świat światem te kwiatki rosną tylko na wiosnę.

-   Nie ma w tym nic niezwykłego - uspokajałem ją. - Tu nieda­leko jest Instytut Brożka czy ten, jak mu tam, Wydział Nauk Przy­rodniczych, mają tam uprawy genetyczne. To niedaleko stąd. Mo­że im się udało zmutować gatunek, co kwitnie jesienią.

Spojrzała na mnie tak, jakbym to ja zwariował, a nie ona.

-              Widział to kto? Jakby się to komu udało, modliłabym się do niego. Bo to jest, panie, lekarstwo, bardzo cenne lekarstwo. Mo­że panu też pomogło, a nawet pan nie wie. Ale rośnie tylko wczes­ną wiosną.

Przez głowę przeleciał mi jakiś obraz z dzieciństwa. Chodziłem z babcią zbierać żółte kwiatki... Miód i syrop na kaszel. Babska, domowa medycyna.

13


Przypatrzyłem się dokładniej. Niewysoka starsza pani odsunę­ła się, żeby mi zrobić miejsce. Podniosłem rękę i ostrożnie zdją­łem wianek z kamiennej głowy. Parę razy obróciłem go w rękach i podniosłem kwiatki do nosa. I nagle przypomniałem sobie ich nazwę. Podbiał.

Trzymałem jeszcze wianek w dłoniach, kiedy rozległ się jakiś straszliwy łomot, a zaraz po nim obrzydliwy, głuchy odgłos meta­lu. Te nieprzyjemne hałasy dolatywały z góry, z powietrza, z wy­sokości wieży. Kiedy zrobiło się znów cicho, rozejrzałem się do­okoła. W palcach nadal trzymałem wianek, ale starszej pani nie było. Stałem koło betonowej rzeźby sam. I znowu jął się rozlegać ten straszliwy łomot, raz za razem, dziwnie, niejednorodnie. Dang dong, dang dong, dang dong - rozchodziło się po całej okolicy, choć jakoś inaczej, niżby należało. To dzwonił dzwon na wieży ko­ścioła Świętego Apolinarego, ale ton miał fałszywy. Spojrzałem na zegarek - była za kwadrans dziewiąta. Przestraszyłem się. Przecież kościół jest zamknięty, a dzwon dzwoni na mszę.

Nie jestem bohaterem. Z portierni pobliskiej kliniki zadzwo­niłem na policję. Automatycznie wykręciłem numer mojego prze­łożonego i odetchnąłem z ulgą, kiedy to nie on podniósł słuchaw­kę, tylko jego zastępca. Cztery minuty później przyjechał patrol dwóch policjantów, których znałem. Powietrze drżało od wście­kłego dzwonienia, aż rozdzierało uszy.

Weszliśmy bocznym wejściem, drzwi były otwarte. W nawie głównej panował półmrok. Brudne okna prezbiterium przepusz­czały mętne światło dzienne. Nawet ono czekało na remont ko­ścioła. Wnętrze było puste, ołtarze zakurzone, za organami wisia­ły ciemne smugi pajęczyn. Wstąpiliśmy w ciemność pod kruchtą i po omacku, idąc za ogłuszającym hałasem dzwonu, znaleźliśmy drzwiczki prowadzące do schodów na dzwonnicę. Były otwarte. Za nimi czekała ciemność. Wchodząc na schody, świeciliśmy sobie za­palniczką jednego z policjantów, a potem, gdy ogarnęło nas jasne światło słoneczne, wspinaliśmy się po trzy stopnie naraz.

W końcu stanęliśmy pod rusztowaniem wielkiego dzwonu. Huk był nie do zniesienia, jeszcze chwila, a wszyscy trzej uciekli­byśmy stamtąd, skacząc przez okna wieży. Z powodu kłębów ku­rzu prawie nic nie było widać. W dodatku oślepiało nas słońce, które rozbijało się tu na ścianach w tysiące refleksów. Wyraźnie odcinał się tylko czarny cień ogromnego pająka szarpiącego się w tę i we w tę na swojej długiej nici. Czyżby to jakieś widmo? Albo upiorna zabawka dla

14


niegrzecznych dzieci? Nie. To był czło­wiek. Biedna ofiara potworów nocy, a zarazem jeden z nich. Nie wzbudzał jednak grozy. Straszne było tylko to, co mu zrobili. Po­drygiwał jak drewniana kukła. To stał na rękach, podskakując w rytm uderzeń dzwonu, to wspinał się po ścianie, to ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin