Michaels_Leigh_Kim_jestes_Swiety_Mikolaju.pdf

(511 KB) Pobierz
The unlikely Santa
Leigh Michaels
Kim jesteś, Święty Mikołaju?
137273311.002.png
Rozdział 1
Dzień zaczął się nie najlepiej. Dostawa artykułów świątecznych – lampek,
kolorowego papieru do pakowania prezentów i choinkowych ozdób – która miała
nadejść rano, utknęła gdzieś między magazynem a sklepem. Dwie pierwsze
godziny pracy upłynęły Brandi Ogilvie głównie na wydzwanianiu w różne miejsca,
lecz zagubionej dostawy nie udało się wytropić.
Na domiar złego, już z samego rana okazało się, że kilka osób zachorowało na
grypę. Wirus był wyjątkowo zjadliwy i wyglądało na to, że do końca tygodnia
może nieźle przetrzebić personel. W pierwszy poniedziałek grudnia taka
perspektywa była doprawdy niewesoła. Sezon świątecznych zakupów dopiero się
zaczynał, a dom handlowy w Oak Park, należący do sieci Tyler-Royale, to nie byle
samoobsługowy sklepik. Dla jego kierowniczki, Brandi Ogilvie, personel liczył się
w tym okresie na wagę złota.
Jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, nie dano jej nawet zjeść spokojnie
lunchu. Ledwie ugryzła bułkę z gorącym pastrami, odezwał się pager. Sekretarka
wzywała ją do biura. Brandi westchnęła. Zabrała z talerza resztę sandwicza,
zamierzając dokończyć go u siebie, i szybko się podniosła. Miała już wyjść z
barku, gdy nagle wpadło na nią dwóch chłopców bawiących się w berka między
stołami. Z bułki, na nową jedwabną bluzkę, trysnęła musztarda.
– Smarkacze! – warknęła pod nosem Brandi. – Co oni tutaj w ogóle robią? I
gdzie są rodzice?
Nie spodziewała się odpowiedzi, toteż zdziwiło ją, gdy przyszła od razu i to z
bardzo bliska.
– Tutaj, moja droga. Tutaj. Piją sobie kawę, dla świętego spokoju pobłażając
dzieciom. – Casey Amos, kierowniczka działu damskiej odzieży sportowej,
sięgnęła po lnianą serwetkę z najbliższego stolika.
– A niech to... – Brandi natychmiast zajęła się czyszczeniem przodu bluzki.
– Usiądź i zjedz coś sensownego. Zaraz poczujesz się lepiej – doradziła Casey.
– Co to ma do rzeczy... Wszystko jedno, gdzie i co jem. Mamy sezon... A tak
między nami... nienawidzę świąt.
– Genialnie! Bardzo odpowiednia postawa u kierownika sklepu. Zapomniałaś,
co na konferencji w zeszłym roku powiedział nam Ross Clayton na temat
sprzedaży? – Casey przyjęła postawę naśladującą dyrektora sieci Tyler-Royale i
obniżyła ton głosu: – Proszę pamiętać, że sezon świąteczny to lokomotywa w
137273311.003.png
handlu detalicznym. Od połowy listopada do końca grudnia wypracowujemy
trzecią część całorocznego zysku. Należy szczególnie dbać o klientów. Macie ich
zdobywać i wszelkimi siłami utrzymać. Klient nasz pan.
Brandi zmarszczyła brwi.
– Chcesz powiedzieć, że nasz ukochany szef nie byłby szczególnie
uszczęśliwiony, gdybym tym chłopaczkom przetrzepała skórę?
– Szkoda zachodu, moja droga – powiedziała szczerze Casey. – Gdybyś jadła,
co trzeba, i wsuwała witaminki, warto by ci dobrze radzić, ale tak...
Brandi wybuchnęła śmiechem.
– W porządku. Następnym razem zamówię firmową sałatkę. Oczywiście, sama
sobie jestem winna. Nie powinnam tak się spieszyć i chodzić z jedzeniem w ręku.
Tak czy owak, nie mogła wracać do pracy umazana musztardą. Sekretarka
musiała cierpliwie poczekać. Brandi weszła do eleganckiego salonu w dziale z
luksusową odzieżą damską, i kupiła identyczną bluzkę, płacąc kartą kredytową,
którą mieli wszyscy pracownicy sieci Tyler-Royale. Ekspedientka zaproponowała,
by zaplamioną bluzkę wysłać od razu do czyszczenia, lecz stwierdziła z żalem, że
może już być za późno.
– Plamy z musztardy schodzą bardzo ciężko – powiedziała. – Ale postaramy się
zrobić, co w naszej mocy.
Brandi przypięła do bluzki biały goździk, który był znakiem rozpoznawczym
funkcji kierowniczej, wzięła kwit i portfel, odnotowując w myślach, żeby przy
najbliższej okazji pochwalić ekspedientkę przed jej bezpośrednim szefem,
podziękowała i wsiadła do windy.
Znowu schludna i jak zawsze starannie ubrana – nabrała otuchy. Jeszcze tylko
cztery tygodnie tego świątecznego szaleństwa, myślała. Przeżyłam to już tyle razy,
wytrzymam i teraz. Tego po prostu wymaga praca na tym stanowisku. Przyjdzie
dzień, że awansuję, a od pewnego szczebla wzwyż nie odczuwa się już tak
dotkliwie ciśnienia związanego ze świętami.
W mieszczącej się w śródmieściu Chicago centrali sieci Tyler-Royale biura
zajmowały całe dwa piętra, ale w poszczególnych sklepach – choćby nawet dużych
i jak ten leżących na przedmieściach – przestrzeń była cenna i kierownicy musieli
się zadowalać znacznie skromniejszymi pomieszczeniami. Wciśnięty między dział
kadr a magazyn gabinet Brandi znajdował się na końcu wąskiego korytarza na
najwyższym piętrze. Dostępu do niego broniło stojące we wnęce przy samych
drzwiach biurko sekretarki.
Widząc swoją szefową, Dora spojrzała na nią wzrokiem, w którym odmalowała
137273311.004.png
się ulga. Bez wątpienia chodziło o czekającego gościa. Gościnne krzesło nieopodal
biurka było zajęte.
– Przepraszam, że zostawiłam cię na tak długo – powiedziała szybko Brandi. –
Miałam mały wypadek i musiałam zmienić bluzkę. Czyżbym o czymś zapomniała?
Było to raczej niemożliwe – nie zaplanowała dziś spotkania z przedstawicielami
dostawców, a poza tym, gdyby przyszedł ktoś taki, Dora wpuściłaby go do
gabinetu, a nie kazała siedzieć w obskurnej wnęce. A w takim razie... kim był
człowiek, który na nią czekał?
Mężczyzna podniósł się z taką sprężystą lekkością, że od razu zrobił na niej
wrażenie. Była wysoka, a mimo to jej nos znalazł się nagle na poziomie węzła jego
krawata. Krawat był czarny; zdecydowanie odcinał się od białej koszuli pod
wyciętym w serek swetrem w czarno-biały wzór. Oczy mężczyzny były również
niemal czarne, a może jedynie takie się wydawały w efekcie kontrastowych barw
ubrania. Włosy też miał czarne – bujne, jedwabiste, miękkie.
– Czeka na panią – szepnęła Dora. – Mówi, że jest nowym Świętym Mikołajem.
Brandi zamrugała i ponownie przyjrzała się mężczyźnie. Trzydzieści cztery –
trzydzieści sześć lat, oceniła błyskawicznie. Ani jednego siwego włosa, szerokie
ramiona, płaski brzuch... Twarz... nie, nie nieprzyjemna, tyle że o rysach zbyt
ostrych, by można ją nazwać sympatyczną czy miłą. Do tego typu zajęcia nie
szukało się mężczyzny o takiej powierzchowności. Nadawałby się raczej na
stanowisko modela, kogoś do zewnętrznej reklamy niż do roli dobrotliwego i
starego Świętego Mikołaja. Powinien zresztą sam zdawać sobie z tego sprawę,
chyba że – pomyślała czujnie – jest psychicznie chory. A jeśli naprawdę uważa się
za Świętego Mikołaja?
– Zawiadomiłaś ochronę? – zapytała cicho Dorę, ale mężczyzna dosłyszał.
– Nie ma potrzeby, panno Ogilvie – powiedział spokojnie. Jego głos miał
niskie, ciepłe i mocne brzmienie. Pasował do Świętego Mikołaja, ale reszta...
Dora potrząsnęła głową.
– Nie wydawał mi się napastliwy – szepnęła. – Raczej bardzo... hm, hm...
zdecydowany.
Co do tupetu swojego gościa Brandi nie miała najmniejszych wątpliwości.
– Pani Ogilvie, jeśli łaska – powiedziała chłodno, zwracając ku niemu twarz. –
Jeśli szuka pan pracy...
Opuścił wzrok na jej lewą rękę, na której błyszczał pierścionek z diamentem, po
czym znowu spotkali się spojrzeniem. Patrzył na nią bez drgnienia powiek.
– Nie szukam – powiedział twardo. – Ja, pani dyrektor, jestem pani nowym
137273311.005.png
Świętym Mikołajem.
– Przepraszam, nie rozpoznałam. Czyżby dlatego, że nie jest pan przebrany?
Uśmiechnął się. Uśmiech ten rozświetlił najpierw jego oczy, a dopiero później
twarz. Błysnęły zęby, w lewym policzku ukazał się dołeczek.
Dora chrząknęła.
– A poza tym dzwonił do pani dyrektor Clayton. – Nazwisko szefa centrali
wypowiedziała z nabożnym uszanowaniem. – Czeka....
Brandi ściągnęła brwi.
– Jak to czeka? Dlaczego od razu mi o tym nie powiedziałaś?
– Dyrektor powiedział, żeby pani nie przeszkadzać. Że mam połączyć, kiedy
będzie to pani odpowiadało.
Hm, to nie wróżyło nic dobrego. Ross Clayton był taktownym i rozsądnym
szefem, ale nie aż tak subtelnym, żeby się przejmować rozkładem zajęć
kierowniczej kadry.
– Łącz natychmiast – mruknęła i odwracając się do tego niewiarygodnego
Świętego Mikołaja, powiedziała: – Nie zajmuję się sprawami zatrudnienia.
Najlepiej by było, gdyby porozmawiał pan z kierownikiem działu kadr... trzecie
drzwi po prawej. – Nie patrząc nawet, czy usłuchał, weszła do gabinetu i podniosła
słuchawkę. – Ross? Przepraszam, że musiałeś czekać.
– Nic nie szkodzi. Chciałem cię prosić o przysługę, toteż nieładnie byłoby
przerywać ci lunch.
– Och, nieważne, to żaden kłopot. Czym mogę służyć?
– Podsyłam ci pewnego człowieka. Ma się zgłosić po południu.
Brandi zamknęła oczy.
– Taki wysoki? – zapytała ostrożnie. – Z ciemnymi włosami i uśmiechem tak
czarującym, że można się nie domyślić, że to maniak?
Clayton parsknął śmiechem.
– Czyli że już się widzieliście. Zack przyszedł?
– Jest tutaj. – Brandi potarła brzeg nosa.
– Świetnie. Zawsze jest punktualny. Możesz go od razu umieścić w grafiku i
posłać do pracy. Przyda ci się jeszcze jeden Święty Mikołaj.
– Z całym szacunkiem, Ross... ale wcale mi nie jest potrzebny. Zatrudniłam już
trzech znakomitych Świętych Mikołajów. Rozpisałam im godziny pracy aż do
samej Wigilii i...
– Podobno macie u siebie grypę. Co będzie, jeśli jeden się pochoruje?
– Właśnie dlatego zatrudniłam trzech. Ross, to są autentyczni dziadkowie, z
137273311.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin