John Fowles - Hebanowa wieza.rtf

(1917 KB) Pobierz

John Fowles, urodzony w 1926 roku powie-
ściopisarz angielski, znany jest polskiemu czy-
telnikowi między innymi z następujących ksią-
żek: Kolekcjoner, Mag, Kochanka Francuza,
Mantissa, Larwa, Hebanowa wieża. Powszech-
nie uznawany jest za pisarza wspaniale łączą-
cego literaturę popularną z ważkimi treściami.
Uważa on, iż fikcja literacka może stać się
czynnikiem inspirującym do próby całościo-
wego spojrzenia i refleksji nad sobą. Dzięki
umiejętnie prowadzonej narracji pokazuje, jak
z porozrzucanych detali, dziwacznych wyda-
rzeń, zmiennych gatunków literackich czy ab-
surdalności niektórych epizodów należy wydo-
bywać całościowy obraz rzeczywistości.

Największą sławę przyniosły Fowlesowi
dwie powieści: Mag — rzecz z pogranicza
fantastyki i psychologii, nasycona symboliką,
pełna aluzji literackich, oraz Kochanka Fran-
cuza — stylizacja romansu wiktoriańskiego.
Krytyka najwyżej oceniła Hebanową wieżę
wariację na temat twórczości.


 


John Fowles

HEBANOWA
WIEŻA

ZYSK I S-KA

WYDAWNICTWO

Tłumaczył Tomasz Bieroń


Tytuł oryginału
THE EBONY TOWER

Copyright © by John Fowles, 1974

Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j.,

Poznań 1996, 2002

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki
Lucyna Talejko-Kwiatkowska

Fotografia na okładce


Redaktor serii
^Tadeusz Zysk

ISBN 83-7150-094-7

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26

Dział handlowy, ul. Zgoda 54, 60-122 Poznań

tel. (0-61) 864 14 03, 864 14 04

e-mail: sklep@zysk.com.pl
nasza strona: www.zysk.com.pl

Druk i oprawa: ABED1K S.A. Poznań

HEBANOWA
WIEŻA


 


...Et parfarez longnes et lees
Par lens estranges et sanvages
Et passa mainz felons passages
Et maint peril et maint destroit
Tant qu'il vint an santier tot droit...

Chretien de Troyes, Yvain

David przybył do Coetminais w środę po południu,
dzień po wylądowaniu w Cherbourgu, skąd pojechał
samochodem do Avranches, aby spędzić tam noc. Dało
mu to wystarczająco dużo czasu, by z oddali podziwiać
wyśnione wieżyce klasztoru Mont St Michel, pójść na
spacer po St Mało i Dinan, po czym przy wspaniałej
wrześniowej pogodzie niespiesznie zmierzać na południe
przez nie znaną mu krainę. Natychmiast zapałał sym-
patią do zacisznego pejzażu sadów i pól, równiutkich
i przystrzyżonych, skupionych w sobie, zdyszanych po
orgii płodności. Dwa razy zatrzymał się i zarejestrował
szczególnie miłe oku połączenia tonacji i głębi — równo-
ległe pasy akwareli ze skreślonym równym pismem
komentarzem. Choć poszczególne kolory miały swój
początek w jakimś polu uprawnym, oświetlonej słońcem
ścianie domu czy odległym wzgórzu — nic nie rysował.
Nim odjechał, zapisywał także datę, porę dnia i pogodę.

Czuł się trochę winny, że jest w tak doskonałym
nastroju, podróżując samotnie, choć zrobił Beth taką
awanturę, że z nim nie jedzie. Piękny dzień, wrażenie, że
odkrywa coś nowego, no i oczywiście znajdujący się na
wyciągnięcie ręki cel całej wyprawy, stwarzały złudze-
nie kawalerskiej wolności. Końcowe kilka mil przez las
Paimpont, ostatnią większą połać starodrzewu Bretanii,
było prawdziwą rozkoszą: cieniste, zielone boczne drogi
z przestrzelonymi słońcem przesiekami, wąskimi droga-
mi przez nie kończące się drzewa. Wydarzenia z niedaw-
nego, pełnego sukcesów okresu życia starca natychmiast

7


ułożyły się w całość. Żadna lektura i inteligentne rozu-
mowanie nie zastąpi bezpośredniego doświadczenia. Już
na długo przed przybyciem do Coet David wiedział, że
podróż nie pójdzie na marne.

Skręcił w jeszcze węższą drogę przez las, nie uczęsz-
czaną voie communale. Po około mili dotarł do zapowie-
dzianej tablicy. Manoir de Coetminais. Chemin privó.
Zmuszony był sam otworzyć i zamknąć białą bramę.
Jeszcze pół mili jazdy przez las i drogę zagrodziła mu
następna brama, w miejscu, gdzie kończyły się drzewa,
a rozpoczynał porośnięty trawą sad. Do górnego pręta
kraty przykręcona była kolejna tablica. Uśmiechnął się
w duchu, gdyż pod nagłówkiem Chien mechant widniał
napis w języku angielskim: Wstęp surowo wzbroniony.
Przyjezdni proszeni są o wcześniejszy kontakt telefonicz-
ny. Jakby dla potwierdzenia, że to nie przelewki, brama
była zamknięta od środka na kłódkę. Chyba zapomniano,
że ma dziś przyjechać. Poczuł się zbity z tropu. Byle się
nie okazało, że stary drań w ogóle nie pamięta o jego
przyjeździe. Z głębokiego cienia patrzył w słoneczną
przestrzeń przed sobą. Przecież nie mógł zapomnieć,
David jeszcze w zeszłym tygodniu wysłał mu kartkę,
w której podziękował za zaproszenie i ucieszył się z góry
na wizytę. Gdzieś blisko pośród drzew z tyłu zabrzmiał
dziwny trzynutowy ptasi trel, jak sfałszowana melodia
na fujarce. Odwrócił głowę, ale nic nie zobaczył. David
nie znał tego gatunku, co w jakiś tajemny sposób przypo-
mniało mu, że jest Anglikiem. A zły pies czy dobry,
Anglik nie będzie przecież... Wrócił do samochodu, wyłą-
czył silnik i zamknął drzwi, po czym przeszedł przez
bramę górą.

Szedł podjazdem przez sad, którego wiekowe drzewa
zawieszone były renetami i cydrówkami. Psa ani śladu,
nie słyszał szczekania. Manoir na wyspiarskiej, skąpanej
w słońcu polanie pośród morza olbrzymich dębów i bu-
ków, niezupełnie odpowiadał jego oczekiwaniom, może
dlatego, że słabo znał francuski — a jeśli nie liczyć
Paryża, także Francję — i przełożył sobie to słowo na
angielski wizją dworku szlacheckiego. Tymczasem posia-
dłość bardziej przypominała solidne gospodarstwo rolne. Tynkowana fasada w kolorze bladej ochry z sza-
chownicą czerwonawych bierwion kontrapunktowanych
ciemnobrązowymi okiennicami nie prezentowała się na-
zbyt arystokratycznie. W części wschodniej dobudowano
pod kątem prostym niewielkie skrzydło, wyraźnie śwież-
szej daty. Manoir miał jednak swój urok. Stary i zwarty,
pełen wyrazu, z atmosferą ciepła, a zarazem trwałości.
Tyle że on oczekiwał czegoś bardziej okazałego.

Od strony południowej do budynku przylegał żwiro-
wany dziedziniec. Pelargonie u stóp ściany, dwie stare
pnące róże, stadko białych gołębi na dachu. Wszystkie
okiennice były zamknięte, dom uśpiony. Główne drzwi,
zwieńczone wytartą przez czas tarczą herbową z kamie-
nia, wychodzące ekscentrycznie na zachód, stały jednak
otworem. David ostrożnie przeszedł przez żwirowe po-
dwórze. Nie było kołatki ani dzwonka, szczęśliwie nie
było też zapowiadanego psa. Ujrzał sień z kamienną
posadzką, dębowy stół obok wiodących na górę starych
schodów ze steraną i spaczoną balustradą. Sień biegła na
przestrzał do drzwi, także otwartych, w oprawie których
widać było ogród. Zawahał się, świadom, że przyjechał
wcześniej niż zapowiedział, po czym zastukał pięścią
w ciężkie drzwi wejściowe. Kilka sekund później, zdaw-
szy sobie sprawę z małej doniosłości swego czynu,
przekroczył próg. Na prawo ciągnęła się podłużna, przy-
pominająca korytarz izba. Stare ściany działowe widać
zburzono, lecz zostało kilka potężnych, czarnych podpór,
które odcinały się od białych ścian z bezczelnością
szkieletów. Ogólne wrażenie przywodziło na myśl styl
Tudorów. Piękne pomieszczenie, zarazem przestronne
i skupione w sobie, antyki z rzeźbionego drewna, wazo-
ny z kwiatami, kilka foteli i dwie sofy w głębi, stare
różowo-czerwone dywany, no i, jakżeby inaczej, sztuka...
David wiedział, że prócz własnych prac stary posiada
niewielką, lecz cenną kolekcję, toteż zdziwiło go to,
że nikt jej nie pilnuje. Ze ścian zgłaszały się znane
nazwiska: Ensor, Marąuet, ten pejzaż na końcu to pew-
nie „zimny" Derain, a nad kominkiem...


Ale wypadało się zaanonsować. Przeszedł po kamien-
nej posadzce obok schodów do drzwi po drugiej stronie

domu. Wychodziły na szeroki trawnik z gazonami kwia-
tów, zaroślami krzewów i kilkoma ozobnymi drzewami.
Od północy trawnik zamykał wysoki mur, za którym
David ujrzał rząd niższych zabudowań, niewidocznych
od frontu. Stodoły i obory — jeśli już trzymać się
porównania z gospodarstwem rolnym. Pośrodku traw-
nika stała surmia przystrzyżona w kształt wielkiego,
zielonego grzyba. W jej cieniu drzemały trzy wiklinowe
fotele i stół ogrodowy. Z tyłu, w brodziku upału, dwie
nagie dziewczęta leżały na trawie. Dalsza, na pół schowa-
na, leżała na plecach, jakby spała. Bliższa leżała na
brzuchu, wsparłszy dłońmi podbródek, i czytała książkę.
Na głowie miała słomkowy kapelusz z szerokim rondem,
luźno opasany ciemnoczerwoną kokardą. Oba ciała były
opalone na ciemny, jednolity brąz, i wyraźnie nieświa-.
dome obecności przybysza, który stał w półmroku sieni
trzydzieści metrów dalej. Nie pojmował, jak mogły nie
usłyszeć wśród leśnej ciszy jego samochodu. No ale
rzeczywiście przyjechał wcześniej niż „na podwieczo-
rek", jak proponował w liście. A może jednak uszedł jego
uwagi dzwonek u drzwi, na którego dźwięk zszedłby na
dół służący. Przez kilka krótkich sekund rejestrował
w pamięci ciepłe tony dwóch bezczynnych postaci kobie-
cych, zieleń surmii i zieleń trawy, jaskrawy karmin
kokardy, róż porosłego sędziwym bluszczem muru w ty-
le. Potem odwrócił się i przeszedł z powrotem do drzwi
wejściowych, bardziej rozbawiony niż zakłopotany. Zno-
wu pomyślał o Beth. Jakże by ją zachwyciło to jego
natychmiastowe zatopienie się w legendzie: zbereźny
stary faun i jego słynne popołudnia.

Bez trudu zauważył to, co zaintrygowany przeoczył
poprzednim razem. Na kamiennej posadzce za jednym
z węgarków stał mosiężny dzwonek. Podniósł go, za-
dzwonił — i natychmiast tego pożałował, gdyż ostry
brzęk rodem ze szkolnego podwórka rozdarł ciszę domu,
słoneczny bezruch. A skutek był żaden; nie usłyszał
kroków na górze, nie otworzyły się drzwi na końcu
długiej izby, w której się znajdował. Zaczekał na progu.
Upłynęło może pół minuty, po czym jedna z dziewczyn,
nie wiedział która, pojawiła się w drzwiach do ogrodu

10


i zmierzała ku niemu. Miała teraz na sobie prostą białą
galabrję z bawełny. Szczupła, wzrostu trochę poniżej
średniego, po dwudziestce. Kasztanowozłote włosy i re-
gularne rysy, oczy dość duże, bosa. Bez wątpienia An-
gielka. Zatrzymała się jakieś sześć metrów od niego, przy
schodach.

              David Williams?

Wykonał przepraszający gest dłonią.

   Spodziewaliście się mnie państwo?

   Tak.

Nie wykazała inicjatywy, by się przywitać.

              Przepraszam za wtargnięcie. Brama jest za-
mknięta.

Potrząsnęła głową.

   Wystarczy pociągnąć. Za kłódkę. Głupio wyszło. —
Nie robiła wcale wrażenia, że jest jej głupio. — Henry śpi.

   W takim razie proszę go, broń Boże, nie budzić. —
Uśmiechnął się. — Przyjechałem trochę za wcześnie. Nie
sądziłem, że tak łatwo państwa znaleźć.

Przyglądała mu się przez chwilę; chyba oczekiwał
cieplejszego powitania.

              Jest nie do życia, jeśli się nie zdrzemnie po obiedzie.
Wykrzywił twarz w uśmiechu.

              Wziąłem za dobrą monetę to, co napisał w liście, że
mogę się tu zatrzymać, ale jeśli...

Wyjrzała na dwór przez drzwi, po czym znów skiero-
wała wzrok na jego twarz, z wyrazem obojętnego zapyta-
nia.

              A żona?

Wyjaśnił, że Sandy tuż przed wyjazdem dostała ospy.

              W piątek leci do Paryża. O ile córka nie będzie
bardzo chora. Odbiorę ją z lotniska.

Znów zmierzyła go swymi trzeźwymi oczyma.

   Czyli pokazać panu pokój?

   O ile...

   Nie ma sprawy.

Od niechcenia pokazała mu dłonią, by szedł za nią
i odwróciła się ku schodom. Bezpośrednia, blada i nie-
zwykle skromna, zważywszy wcześniejsze okoliczności.

              Piękna izba — powiedział.

11


Dotknęła poczerniałej od upływu lat balustrady.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin