Larry McMurtry - Wszystko dla Billy_ego.rtf

(1366 KB) Pobierz

LARRY McMURTRY

WSZYSTKO DLA

BILLY’EGO

WARSZAWA 1993

Przełożył Tadeusz Szafrański

Tytuł oryginału angielskiego ANYTHING FOR BILLY

Copyright © 1988 by Larry McMurtry

All rights reserved

Projekt okładki

IRENA ŁAKOMIEC-KAMIŃSKA

Studio „P”

Dyrektor Artystyczny

ANDRZEJ PĄGOWSKI

Copyright ©1993 by Wydawnictwo Wojciech. Pogonowski

Wydawnictwo Wojciech Pogonowski

00-896 Warszawa,

ul. Ogrodowa 28/30

Warszawa 1993.

Wydanie I

Druk i oprawa

Zakłady Graficzne w Gdańsku

ul. Trzy Lipy 3

Printed in Poland

Dla Margaret Ellen Slack

i pamięci Dorothei Oppenheimer

Kwiat pamięci nigdy nie więdnie

Książka ta jest utworem powieściowym. Nazwiska, postaci, miejsca i epizody są albo wytworem wyobraźni autora, albo pełnią rolę fikcji. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń, miejscowości czy osób, żyjących lub zmarłych, jest całkowicie przypadkowe.

SMUTEK KAMERDYNERA

1.

Po raz pierwszy zobaczyłem Billy'ego, gdy wyłaniał się z mgły.

Miał w obu rękach pistolety i wyraz przerażenia na surowej, młodej twarzy. Mgła nadpłynęła z równin wczesnym rankiem i zatrzymała się nad Hidden Mountains, w kraju Brudnych Apaczów, który łowcy bizonów nazywają Mescalero.

Była to gęsta mgła, za której sprawą schodzenie w dół stało się dosyć ryzykowne. Znalazłszy odpowiednie miejsce na skale, czekałem, aż chmura odpłynie gdzie indziej. Prawdopodobnie Billy'emu wydałem się równie przerażony jak on mnie ‒ mój muł był zdyszany, broń nie naładowana, czułem ucisk w uszach i niepokoiła mnie perspektywa natknięcia się na jakiegoś Brudnego Apacza. Chciałem, by mgła opuściła już to miejsce, w chwilę potem jednak byłem zadowolony, że jeszcze tu jest.

Wydawało mi się, że Billy poczuł ulgę, gdy mnie zobaczył. Sądzę, że jego pierwszą myślą było ukraść mi muła ‒ tylko to miało jakiś sens.

              Ten muł nie zajdzie daleko ‒ poinformowałem go, mając nadzieję udaremnić ten zamysł, chociaż gdyby skierował na mnie jeden z pistoletów, natychmiast oddałbym mu wodze.

Billy posłał mi szeroki szczerbaty uśmiech. Nie dałbym mu wówczas więcej niż siedemnaście lat; a jak na ten wiek był niski. Prawdę powiedziawszy był wzrostu niemal karła i brzydki jak noc. Miał na

sobie brudny, czarny płaszcz, o trzy numery za duży.

Spojrzał na moją mulicę, Rosy. Nie lubiła wyżyn ani mgieł i była w podłym nastroju.

              Apacz zabrałby ci tego muła i zrobił na nim jeszcze pięćdziesiąt mil ‒ zauważył. ‒ Masz szczęście, że nie jestem Apaczem.

              Gdybyś nim był, zaproponowałbym ci muła i stulił ogon pod siebie ‒ powiedziałem.

Wsunął jeden z pistoletów do starego olstra, a drugi do kieszeni czarnego płaszcza.

              Jest tu gdzieś Joe Ślicznotka ‒ powiedział. ‒ Z pewnością pokaże się tu zaraz z moim koniem, to do niego podobne.

              Jestem Ben Sippy ‒ oznajmiłem, pomyślawszy, że nadszedł już czas, byśmy się sobie przedstawili. Wstałem i wyciągnąłem do niego rękę.

Billy nie podał mi swojej, tylko ponownie wykrzywił twarz w grymasie uśmiechu. Oba przednie zęby wystawały mu do przodu i były poszczerbione.

              Cześć, panie Sippy, czy jest pan z Missisipi? ‒ zapytał i wybuchnął śmiechem. W owych czasach Billy zawsze bawił się swymi powiedzeniami. Gdy się tak śmiał z powodu jakiegoś własnego kawału, trudno było go nie lubić ‒ był wówczas radosny jak wygrywające dziecko.

Teraz jednak, gdy myślę o Billym Bone, chichoczącym z któregoś ze swych dowcipasów, oczy zachodzą mi łzami ‒ winien temu najpewniej mój sentymentalizm. Był jednak czas, gdy zrobiłbym dla Billy'ego wszystko.

              Nie, jestem z Filadelfii ‒ odpowiedziałem. Nie on pierwszy drwił sobie z mojego nazwiska, rymując Missisipi-Sippy.

              Jestem Billy Bone ‒ powiedział z groźnym błyskiem w oczach.

Sądzę, że musiałem się wzdrygnąć czy coś w tym rodzaju, ponieważ owa groza natychmiast ustąpiła i Billy znów ledwie mógł powstrzymać się od śmiechu. Nie uważam się za komika, ale z jakichś powodów Billy'emu zawsze trudno było zachować w mym towarzystwie powagę.

              Wygląda na to, że pan o mnie słyszał, panie Sippy ‒ zauważył.

Oczywiście wiedział doskonale, że o nim słyszałem, słyszał o nim każdy człowiek na Zachodzie i wielu ludzi w innych częściach świata. Wątpię, czy jakikolwiek inny rewolwerowiec mógł mu dorównać sławą od czasu, gdy przed dwoma laty, w południowej Dakocie, dał się zabić Dziki Bill Hickok. Ale spojrzawszy na niego, spróbowałem się odprężyć.

              Ach, tak, jesteś sławny ‒ powiedziałem. ‒ Mówią o tobie, że jesteś zimnym mordercą.

              Jestem nim, ale zimne mordowanie zaczyna się dopiero w listopadzie ‒ powiedział, chichocząc znowu. ‒ O tej porze roku zajmujemy się przede wszystkim gorącym zabijaniem, panie Sippy.

2.

Później uświadomiłem sobie, że dobrze się stało, iż powiedziałem Billy'emu ten nic nie znaczący, banalny komplement. Gdybym tego nie uczynił, wątpię, czy kiedykolwiek byśmy się zaprzyjaźnili. Prawdę mówiąc, gdybym tego nie zrobił, mógł mnie zastrzelić.

Billy zakładał, że ludzie pamiętają o tym, jaką ma sławę, chociaż ja sam, zapoznawszy się z faktami, wciąż nie mogłem zrozumieć, dlaczego w owym czasie cieszył się już taką reputacją. Słuchając ploteczek w barach, wyrobiłem sobie przekonanie, że zdążył już zabić dziesięciu czy dwunastu białych ludzi oraz mnóstwo Indian i Meksykanów.

Ale gdy go spotkałem, Billy Bone nie zastrzelił jeszcze nikogo. Gdy Billy miał trzynaście lub czternaście lat i zarabiał na życie czyszcząc stoły w jednym z barów, pewien byczek o nazwisku Joe Loxton zelżył go nielitościwie. Joe Loxton popełnił błąd, powalając Billy'ego na ziemię i dusząc go właśnie w chwili, gdy Billy oprawiał wołu i trzymał w ręce rzeźnicki nóż. Kiedy leżeli już na podłodze, nóż

utkwił w brzuchu Joe Loxtona, który w dzień lub dwa później zmarł.

              To był czysty przypadek ‒ powiedział Billy. ‒ Chociaż gdybym miał czas pomyśleć, i tak dźgnąłbym tego zasrańca.

Billy na pewno nie był potulnym chłopcem. Rzeczywiście był porywczy. W jego przypadku sława wyprzedziła gwałt.

Przez chwilę poczułem się dosyć dziwnie. Znajdowałem się w gęstej mgle na Hidden Mountains tylko z mułem, w towarzystwie wzbudzającego największy lęk na Zachodzie młodego uzbrojonego bandyty, który drwił sobie z mojego nazwiska. Nie wydarzyło się nic nieprzyjaznego, ale w niektórych sytuacjach tylko mały krok dzieli to, co nieprzyjazne, od tego, co śmiertelne, a w owych czasach w Nowym Meksyku robiono często taki mały krok.

Wyczerpaliśmy tych kilka tematów do konwersacji, które mieliśmy na podorędziu, i po prostu staliśmy naprzeciw siebie. Billy przestał chichotać i wyglądał kiepsko.

              Na tych wysokościach zawsze boli mnie głowa ‒ powiedział.

Miałem ze sobą jakieś lekarstwo, które pomaga na wszystko; ale zanim mogłem zaproponować coś Billy'emu, moja mulica, Rosy, podniosła głowę i głośno zarżała.

Byłem przerażony. Teraz wszystko, co pozostawało do zrobienia Brudnym Apaczom, to najechać na nas i zrobić z nami porządek, chyba że Billy Bone zdążyłby ich wszystkich wystrzelać.

Ale Billy nie wyciągnął nawet swego pistoletu ‒ po prostu sprawiał wrażenie poirytowanego.

W chwilę później wynurzył się z chmury Joe Ślicznotka; jechał na koniu, a obok prowadził drugiego.

              Proszę! Powiedziałem, że to do niego podobne! ‒ stwierdził Billy.

Joe podjechał i podał mu wodze, ale Billy nawet na niego nie spojrzał.

              To musi być nudne, tak wszystko umieć ‒ powiedział tonem, w którym nie było wdzięczności. ‒ Czy oskalpowałeś wszystkich Indian, gdy ratowałeś te koniki? ‒ zapytał tym samym rozdrażnionym tonem.

              Nie ‒ odpowiedział Joe Ślicznotka. ‒ Po prostu wśliznąłem się i wykradłem nasze konie w czasie, gdy poszli sobie srać.

              Myślałem, że ci cholerni Apacze potrafią pilnować swoich spraw! ‒ powiedział Billy ostro. Wydawało się, że sam wprowadza się w stan gniewu tylko dlatego, że to nie on, lecz jego przyjaciel odzyskał konie.

Ale Joe Ślicznotka, człowiek spokojny, jeżeli tacy w ogóle istnieją, nie dał się wytrącić z równowagi.

              Nie dało się wcześniej ‒ powiedział. ‒ Może skoczymy do Greasy Corners?

              W tej mgle? ‒ zapytał Billy. ‒ Nie mogłem odnaleźć własnej kieszeni, a cóż dopiero Greasy Corners.

              Przypuszczam, że nawet we mgle potrafię odnaleźć drogę w dół ‒ powiedział Joe Ślicznotka.

Przezwyciężywszy zły nastrój, Billy westchnął i z wysiłkiem dosiadł konia, długonogiego karosza, wysokiego co najmniej na siedemnaście dłoni.

              Panowie, czy nie mógłbym jechać z wami, dopóki nie wydostaniemy się z tych gór? ‒ zapytałem widząc, że mają zamiar odjechać i bez żadnych ceregieli pozostawić mnie samego.

Spojrzeli na mnie. Joe Ślicznotka był przystojnym młodym mężczyzną z pięknymi wąsami. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia jeden albo dwadzieścia dwa lata i miał więcej pewności siebie, niż Billy Bone kiedykolwiek.

              Nie mam amunicji, zabłądziłem i nie czuję się dobrze na tej wysokości ‒ powiedziałem, zdając sobie sprawę, że nie brzmi to przekonująco.

Ale moje słowa odniosły dobry skutek: wprawiły Billy'ego w lepszy humor.

              Ten stary będzie nam tylko zawadzał, ale weźmy go ze sobą ‒ powiedział. ‒ Pokażemy mu coś zabawnego.

Joe Ślicznotka sprawiał wrażenie zdziwionego.

              Jak on się nazywa? ‒ zapytał, przyglądając mi się uważnie.

              Nazywa się Sippy, ale nie jest z Missisipi ‒ odpowiedział Billy i roześmiał się jeszcze głośniej niż za pierwszym razem, gdy powiedział ten dowcip.

Śmiał się jeszcze wtedy, gdy zaczęliśmy zjeżdżać już w dół.

3.

Nie zwracając uwagi na mgłę, Joe Ślicznotka nadał ostre tempo. Rosy nie była tym zachwycona, ale zmęczona już tym sam na sam ze mną, robiła wszystko, co w jej mocy, by ‒ ze względów towarzyskich ‒ dotrzymać koniom kroku. Karosz Billy'ego był tak wysoki, że jechało się za nim jak za żyrafą.

Myślę, że Billy nie przepadał za konną jazdą. Jego sława zrodziła się wprawdzie na prowincji, ale według mnie wyglądał na miejskiego chłopca ‒ i faktycznie urodził się na Bowery Street w Nowym Jorku, a na Zachodzie znalazł się jako małe dziecko. Mimo to coś z Bowery Street do niego przylgnęło.

Po godzinnej jeździe był wystarczająco znudzony, by zwolnić i uciąć sobie ze mną rozmówkę.

              Połamiemy sobie karki, jak w takiej mgle będziemy starali się dotrzymać kroku Joe Ślicznotce ‒ zauważył z rozdrażnieniem.

W końcu znaleźliśmy się poniżej chmury i zobaczyliśmy rozciągającą się przed nami wielką równinę. W południe znajdowaliśmy się już spory kawałek od Sierra Oscura, ale Joe Ślicznotka najwyraźniej nie miał najmniejszego zamiaru zatrzymać się na lunch. Zauważyłem, że za wszelką cenę pragnie dotrzeć do celu podróży.

Zaproponowałem Billy'emu, byśmy się zatrzymali i spróbowali coś przekąsić w Tullarosa, ale Billy natychmiast zaprotestował.

              W Tullarosa jest zbyt wielu niemiłych sukinsynów ‒ powiedział.

Po południu zaczęła ogarniać mnie rozpacz. Miejsce naszego przeznaczenia, Greasy Corners, znałem tylko ze słyszenia. Podobno było jaskinią prostytutek i rzezimieszków, ale nie to mnie niepokoiło. Większość ówczesnych osiedli była jaskiniami prostytutek i rzezimieszków.

Miałem nadzieję, że któreś z nich będzie trochę bliżej. Greasy Corners leżało gdzieś nad Rio Pecos ‒ co najmniej sto pięćdziesiąt mil od miejsca, w którym znaleźliśmy się na równinie. Znałem

wystarczająco dobrze Rosy, by wiedzieć, że nie zaakceptuje takiego tempa przez sto pięćdziesiąt mil. Była bardzo narowista. Nie miałem ochoty zostać na tych bezkresnych pustkowiach z mulicą, której zamarzy się natychmiastowy pobyt w stajni.

Prócz tego przymierałem głodem. Po południu zacząłem zeskrobywać małe kawałki skóry z siodła, byleby mieć coś w ustach.

Billy Bone również wyglądał na wygłodniałego.

              Czy nie ma pan przypadkiem biskwita, panie Sippy? ‒ zapytał w pewnej chwili.

Potrząsnąłem głową.

              Czy myślisz, że twój przyjaciel ma zamiar zatrzymać się na kolację? ‒ zapytałem.

              Nie, a gdybyśmy się nawet zatrzymali, nie wiem, czy mielibyśmy coś do zjedzenia ‒ odpowiedział. ‒ Boli mnie głowa ‒ dodał smutno. ‒ Jeżeli nie ma pan biskwita, to może ma pan przynajmniej jakąś pigułkę?

Rzeczywiście miałem całą buteleczkę pigułek. Kupiłem je przed kilkoma miesiącami w Galveston i całkiem o nich zapomniałem. Były to pigułki na wszystko, wielkości kulek do gry, i miały w gwarantowany sposób leczyć wiele różnych chorób. Wydobyłem je z czeluści sakwy i podałem garść Billy'emu.

              Zjedzmy je ‒ powiedziałem. ‒ To takie pigułki na wszystko. Lepsze to niż umieranie z głodu.

Billy nie nie powiedział, ale spojrzał na mnie trochę pytająco, a trochę z wdzięcznością. I chyba podzielenie się z nim pigułkami z Galveston przypieczętowało naszą przyjaźń.

Jechaliśmy równiną, żując wielkie piguły. Gdy Billy zjadł około trzydziestu, zrobił się bardzo wesoły.

              Jeszcze nabiorę takiej formy, że spadnę z konia ‒ powiedział, ale zanim mógł wpaść w jeszcze lepszy humor, zobaczyliśmy, jak Joe Ślicznotka ugania się w te i we w te po prerii, wywijając lassem.

              Kuraki preriowe ‒ powiedział Billy. ‒ Bardzo dobrze je łapie. Po prostu lassem powala je na ziemię.

Widać, pan Ślicznotka nareszcie pomyślał o swym żołądku. Tego

wieczoru ucztowaliśmy, zjadając cztery tłuste kuraki, i wyglądało, że to koniec naszych kłopotów. Wielkie piguły wytworzyły w naszych, Billy'ego i moim, żołądkach jakąś gazową mieszaninę, tak że nieustannie się nam odbijało, na co Joe Ślicznotka, człowiek niezawodnie uprzejmy, starał się nie zwracać najmniejszej uwagi. Billy chętnie przedłużał czkanie, tak jak to robią dzieci, a niektóre z lepszych jego numerów podrywały konie do biegu. Gdy tak ogryzaliśmy kości kuraków, Joe Ślicznotka nagle spojrzał na mnie i uśmiechnął się ‒ pierwszy raz odkąd się poznaliśmy.

              Wiem, kim pan jest, panie Sippy ‒ powiedział. ‒ Tym Jankesem, który nie umie napadać na pociągi.

              Hej! ‒ powiedział Billy. ‒ To pan jest t y m Sippy?

Musiałem się przyznać. Moja własna niewielka sława znów mnie doścignęła.

4.

Gdy postanowiłem spróbować nowego na Zachodzie sportu, którym było napadanie na pociągi, byłem przekonany, że pociągi w Nowym Meksyku okażą się trochę bardziej skłonne do współdziałania. Na Wschodzie pociąg zatrzymuje się co kilka mil, by pozwolić wsiąść i wysiąść ludziom posiadającym bilety, a to podsunęło mi myśl, że jak pokażę się przy torach zaopatrzony w odpowiednie żelastwo, pociąg się zatrzyma i pozwoli się obrabować.

Na Wschodzie, gdzie pociągi są ucywilizowane, taki sposób podejścia mógłby okazać się skuteczny, ale na terytorium Nowego Meksyku było równie trudno pokierować pociągami jak czymkolwiek innym. Gdy stałem przy torach za kopalniami Fort Stenton i starałem się zatrzymać pociąg ze złotem, musiałem zeskoczyć z nasypu, by uniknąć przejechania. Stałem pośrodku torów i strzelałem z pistoletu, ale pociąg jechał na mnie jak gdyby nigdy nic.

Następnym razem postanowiłem spróbować na równym gruncie, a nie brakowało ich we wschodniej części Nowego Meksyku. Wybrałem sobie pociąg i kłusowałem na Rosy obok lokomotywy, strzelając kilka razy z pistoletu i wyobrażając sobie, że maszynista domyśli się, iż ma nastąpić rabunek, i zatrzyma pociąg. Oczywiście strzelałem w powietrze ‒ nie chciałem nikogo zranić.

Ale maszynista śmiał się tylko i machał do mnie czapką, jadąc dalej. Może były to jego urodziny i myślał, że strzelam tak na wiwat, a może urodziło mu się dziecko i sądził, że chcę mu pogratulować ‒ nigdy się tego nie dowiem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin