Woydyło Ewa - W zgodzie ze sobą.doc

(407 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ewa Woydyłło

 

W zgodzie ze sobą

 

Człowiek psychicznie zdrowy wie kim jest, czego chce i w jakim kierunku zmierza. Jest naturalny i spontaniczny i bardzo go obchodzi własne życie. Nie musi za wszelką cenę wywierać wrażenia na innych, nie musi też nikogo zwalczać, zwodzić ani oszukiwać. Jest w zgodzie ze sobą.

 

 

Prawdziwie zdrowy człowiek zdolny jest do miłości i pracy

Zygmunt Freud

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wprowadzenie

Od zarania ludzkości psychologia istnieje jako powszednia i powszechna praktyka. Jako dyscyplina naukowa nie jest zbyt sędziwa, ma ledwie ponad sto lat. Taka psychologia zajmuje się ludzkimi zachowa­niami. Bada je, poznaje, pomaga zmieniać i uczy no­wych. Zachowaniami, z tego z punktu widzenia, na­zywamy nie tylko nasze postępki i działania, lecz rów­nież to, co mówimy (i czego nie mówimy), a także myśli i uczucia. W sumie ów przedmiot psychologii to bardzo skomplikowana materia, ale cóż jest bliższe człowiekowi niż jego wnętrze? I dlatego ludzie zajmu­ją się nim od tak dawna, i to właściwie wszyscy bez wyjątku. 

Bo przecież każdy jest na swój sposób obserwa­torem i badaczem ludzkich zachowań. Każdy od cza­su do czasu analizuje wypowiedzi innych lub próbuje odgadnąć ich myśli i przewidzieć zamiary. Inna rzecz, czy zawsze trafnie. Niekiedy wszakże tak. Zadziwiająca jest u niektórych, wcale nie zawodowych psycholo­gów, osobliwa intuicja dotycząca postępowania innych osób. Wyczuwają oni, a może na jakiejś podstawie, ukrytej dla innych, potrafią przewidzieć z niezwykłą trafnością, co ktoś powie lub zrobi. Mogą się wtedy na daną ewentualność lepiej przygotować, gdy trzeba, uzbroić, a gdy nie - mniej lub bardziej odsłonić.

Tacy naturalni psychologowie niekoniecznie potrafią wytłumaczyć swój dar, wielu nigdy się tych rzeczy świadomie nie uczyło, a jeżeli, to nie z książek. Mówimy o nich po prostu: „Znają się na ludziach." Rzadko dotyczy to osób bardzo młodych, chociaż niekiedy i to się zdarza. Dar wyczuwania czy rozszyfrowywania innych ludzi bywa najczęściej sumą obserwacji, doświadczeń, wrażliwości emocjonalnej i pewnej skłonności do autoanalizy. Dar ten zwykle doskonal i się z wiekiem. Osoby w ten sposób obdarzone okazują się na ogół skuteczniejsze w swych relacjach z otoczeniem. Skoro umieją poznać się na ludziach, to otaczają się tymi z wyboru zamiast przypadkowymi i dlatego rzadziej doznają ciosów i rozczarowań. Są dzięki temu szczęśliwsze lub przynajmniej spokojniejsze. Można powiedzieć, że pod względem realizacji celów życiowych i w ogóle jakości życia dar psychologicznej znajomości ludzi jest nieoceniony. Dodajmy jeszcze, że psychologia to wiedza o zachowaniach w ogóle, a więc także o własnych. W rezultacie wiedza psychologiczna pomaga wpływać na postępowanie innych ludzi oraz na własne. Czyż to nie luksus?

Wyobraźmy sobie, jak by to było, gdyby ktoś osiągnął absolutną nieomylność w psychologicznej ocenie ludzi. Wiedziałby bezbłędnie, jak się zachowają w każdej sytuacji. Umiałby w stu procentach przewidzieć, co zrobią w danych okolicznościach. Rozumiałby ich motywy i wiedziałby, jak się czują pod wpływem określonych bodźców i zdarzeń. Wiedziałby, jakie psychologiczne następstwa pozostawiły w danym człowieku znane mu fakty z przeszłości. Lub odwrotnie, widząc u kogoś jakąś reakcję lub zachowanie, ów nie omylny psycholog byłby w stanie powiedzieć, skąd się wzięła owa reakcja, czyli jakie przeżycie lub wrodzone cechy osobowości ją wywołały.             

Nie sądzę, by było to naprawdę możliwe. Wizja idealnego psychologa jest nie tyle nawet całkowicie utopijna, ile wręcz Orwellowska i upiorna. Ktoś taki był by niczym komputer przetwarzający informacje o przeżyciach, wzruszeniach, uczuciach i doświadczeniach innych, i to tak przetwarzający, że zawsze by wiedział, co ktoś zrobi, powie i pomyśli. Jeżeli miałby to być faktycznie idealny psycholog, to umiałby tę swoją nie zwykłą umiejętność zastosować do wielu ludzi, a nie tylko do jednego wybranego człowieka. Co więcej, musiałby sam siebie tak dobrze znać i rozumieć, że również we własnych zachowaniach i reakcjach nic by go nigdy nie zaskoczyło i nie zdziwiło, bo wszystko by umiał przewidzieć, wytłumaczyć i właściwie zinterpretować. W każdej sytuacji miałby całkowitą kontrolę i to zarówno nad sobą, jak i nad otoczeniem. W ten

sposób doszliśmy do niemożliwego absurdu. Uspokój my się, nikomu z nas nic takiego się nie przytrafi.

Idealna wiedza psychologiczna należy do kategorii science fiction. Człowiek jest istotą zbyt żywą, dynamiczną, nieprzewidywalną i zbyt bogatą wewnątrz nie, by taka fikcja psychologiczna była bodaj w przybliżeniu możliwa. Tak jak nie jest możliwa jedynie słuszna interpretacja utworu literackiego czy dzieła sztuki. Absoluty nie istnieją i koniec.         

Możliwa jest jednak wiedza psychologiczna nie w pełni doskonała i cząstkowa. Taka, która mówi nam o ludziach wiele, ale nie wszystko; która pozwala zrozumieć ich zachowania głęboko, ale nie zawsze do końca; dzięki której można ludziom pomagać, ale nie we wszystkich kwestiach oraz w mniej lub bardziej ograniczonym stopniu. Tę wiedzę warto studiować i zgłębiać. Bo oczywiście w niedoskonały sposób i cząstkowo, ale pozwala ona jednak nieco lepiej kierować własnym życiem i skuteczniej realizować życiowe cele.

Psychologii nie sposób zarezerwować dla specjalistów i ograniczyć do studiów akademickich i bibliotecznych. Jak świat światem, zawsze młode mamy będą pochylać się nad kołyską, usiłując z uśmiechu lub płaczu dziecka wywnioskować jego samopoczucie, nastrój, a może osobowość lub przyszły charakter. Zawsze chłopcy będą patrzeć w oczy dziewczynom z pragnieniem odgadnięcia: „Chce mnie czy nie chce?" A dziewczyny będą tęsknie patrzeć w obłoki, zastanawiając się bez końca: „Kocha czy nie kocha?" Dopóki ludzkość istnieje, dopóty będą się ludzie raz po raz głowić, czemu są smutni, dlaczego im źle, jak pozbyć się strachu, skąd wziąć przyjaciela i jak spotkać miłość swego życia.

Sprawy uczuć, więzi, intymności, porozumienia, zarówno gdy są naszym udziałem, jak i wtedy, gdy ich nam brakuje, należą wszystkie do szeroko rozumianej nauki psychologii. Jest to dzisiaj dyscyplina wielce rozbudowana i złożona. Niektóre jej działy ocierają się o socjologię, inne o fizjologię, kulturę, etnologię, filozofię, językoznawstwo, sztukę, jeszcze inne o politykę, zarządzanie, pracę. Szczegółowo omawia się te powiązania w podręcznikach i pracach naukowych. Im też głównie poświęcone są uniwersyteckie studia psychologiczne. Psychologia jednak, jak już powiedzieliśmy, jest nie tylko teoretyczną nauką, lecz również systemem praktycznych umiejętności składających się na zbiorowe doświadczenie i indywidualną mądrość życiową ludzi. Doświadczenie to i tę mądrość można i trzeba doskonalić. Warto więc uprzystępniać wiedzę, dzięki której łatwiej zrozumieć siebie i innych, a przez to łatwiej znajdować wspólny język i wspólne cele z tymi, na których nam zależy.

Nie podejmuję się jednak odpowiedzieć na wszystkie pytania i nie obiecuję rozwiązań wszystkich problemów psychologicznych. Osobiście nie przepadam za poradnikami, chociaż doceniam ich przydatność w rozpędzonym współczesnym życiu, w którym tak niewiele mamy czasu na zadumę, refleksję i spokojne uczenie się nowych rzeczy. Wielu z nas chce dotrzeć do celu na skróty. Choć podobno jest to najdłuższa droga od punktu A do punktu B...

Zapraszam więc do niespiesznej i nie usystematyzowanej według akademickich kanonów rozmowy o psychologii takiej, jaką lubię, rozumiem i uprawiam zawodowo. Chcę znaleźć taką odpowiedź na tytułowe pytanie: „Po co nam psychologia?", by nam wszystkim było łatwiej rozpoznać sprawy, obszary i tematy wymagające w naszym życiu jakiejś zmiany i abyśmy pod koniec lektury byli bardziej niż na początku w zgodzie ze sobą.

 

Kim jesteśmy?

O tym, jak wielką wagę przywiązywali do „poznania siebie samego" starożytni, świadczy napis tej treści na frontonie świątyni Apollina w Delfach. Dwa i pół tysiąca lat temu szczególnie zachęcał do tego Sokrates, co daje mu w pewnym sensie tytuł honorowego ojcostwa psychologii. Od jego czasów rozwinęły się liczne systemy owego poznania. Każdy z nich wnosi coś wartościowego i zwraca uwagę na różne aspekty ludzkiej psychiki oraz kierowanych przez nią zachowań. Z gąszczu teorii i szkół wyłania się coraz bardziej spójny, kompletny i sprawdzalny model psychologiczny człowieka. Oczywiście ta praca poznawcza nigdy nie zostanie całkowicie zakończona. Wraz z pogłębianiem wiedzy o człowieku rozwija się też on sam. Wszystko więc pozostaje w ruchu i podlega ustawicznej zmianie. Nie oznacza to jednak, byśmy nie mogli na moment zatrzymać się i przyjrzeć sobie w taki sposób, aby z takiego modelu psychologicznego wyniknęło coś pożytecznego również dla każdego z nas. Pytanie „kim jestem?" może odnosić się do wielu spraw, od charakterystyki fizycznej czy ról życiowych poczynając, a na wymiarze metafizycznym kończąc.

Pytanie to jest szczególnie interesujące z punktu widzenia tożsamości psychologicznej, tego, co określa daną osobę jako istotę o sprecyzowanych cechach psychologicznych. Jeżeli ktoś często kłamie, nazywamy go kłamcą. Jeżeli ktoś zawsze mówi prawdę, a skłamie tylko raz, to kłamcą raczej nie jest. Podobnie nie jest pijakiem ktoś, kto upił się tylko raz, ani leniem ten, kto raz nie odrobił lekcji.

Człowiek staje się kimś, czyli uzyskuje określoną tożsamość wówczas, gdy powtarza określone zachowanie. Ktoś, kto często kłamie, w końcu staje się kłamcą. Może nim oczywiście przestać być od momentu, gdy przestanie kłamać. Brzmi to tak prosto i łatwo. Z zachowaniami nie jest jednak tak prosto i łatwo. Rzecz opisana została między innymi w teorii uczenia się, a polega na tym, że powtarzanie utrwala dane zachowanie, czyni je coraz łatwiejszym i co więcej, powoduje coraz większą trudność w przypadku zamiaru powstrzymania go lub zmiany na inne. Czas odgrywa tu ogromną rolę. Im dłużej coś praktykujemy, tym trudniej z tym zerwać. Reguła ta dotyczy w równym stopniu kłamstwa i nieodrabiania lekcji co uprawiania sportu, czytania przed snem, jedzenia, picia, rozmawiania przez telefon, obstawiania koni na wyścigach, a nawet depresji, użalania się nad sobą i rozpamiętywania uraz.

Sprawę komplikują dwa fakty. Po pierwsze, na tożsamość składają się wszystkie zachowania - obecne i przeszłe - i po drugie, ludzie posiadają niesamowitą zdolność do uciekania od przyznania się przed sobą (i innymi) do swych złych nawyków. Ktoś, kto notorycznie kłamie - nie chcąc nazwać siebie „kłamcą", bo to brzydkie i niemoralne - może nazywać kłamstwa innymi słowami lub udawać, że są prawdą albo przynajmniej wmawiać sobie, że jest do kłamstw zmuszony, nie jest więc de facto kłamcą. Sztuczki umysłu są niekiedy bardzo wyrafinowane i zadziwiające. Gdy tak się dzieje, komplikuje się sprawa tożsamości człowieka, czyli tego, za kogo dana osoba się uważa. Powstaje konflikt wewnętrzny pomiędzy tym, kim chciałaby być, a tym, kim faktycznie jest.

Rozdarcie pomiędzy wizerunkiem siebie udawanym i prawdziwym może trwać latami. Teoretycznie można nigdy wewnętrznego konfliktu nie rozwiązać. Bywa jednak, że nagle prawda przebije się przez jakąś szczelinę w pancerzu i człowiek odważy się przyznać, że jest, powiedzmy, kłamcą. Często w takich momentach, w desperackim odruchu obronnym, człowiek przybiera następującą postawę: „A więc jestem kłamcą. Taka jest moja natura. Taką mam osobowość." Desperacja każe powoływać się na przyczyny, za które można nie ponosić odpowiedzialności. Cechy natury lub osobowości przypisuje się wszak takim niemożliwym do kontrolowania czynnikom, jak geny czy astrologia. Nie można tej argumentacji odmówić zręczności. Aż szkoda, że trzeba ją odrzucić. Tak świetnie by wyjaśniała wszystkie ludzkie defekty i niegodziwości, podobnie zresztą jak zalety i akty wzniosłego człowieczeństwa. Niestety, tego komfortu nie możemy sobie zapewnić. Przecież kłamca, złodziej, hazardzista czy pospolity leniuch, wszyscy zapracowali na swą niepochlebną tożsamość uporczywym powtarzaniem takich, a nie innych zachowań. To, co chcemy nazywać „naturą", wynika wszak z dokonywanych wcześniej wyborów.

Słowo „wybór" sugeruje tu świadomą decyzję dotyczącą własnego postępowania. Słusznie niektórzy to kwestionują. Słusznie też uważamy, że zmiana „natury", czyli utrwalonego sposobu postępowania, jest trudna. Nie jest jednak, jak niektórzy utrzymują, niemożliwa. Wybory dokonywane w przeszłości nie przesądzają o wyborach, jakie podejmiemy dziś i jutro. Wiele instytucji opiera się na założeniu reformowalności ludzkiej „natury", na przykład szkoły specjalne, domy poprawcze, więzienia, oddziały odwykowe. Wszyscy znamy ludzi, ba, niemal wszyscy należymy do tych, którzy coś w swych zachowaniach, nawet najbardziej nawykowych lub nałogowych, zmienili. Przecież zmiana to nic innego, jak wyuczenie się czegoś nowego, co skutecznie i trwale zastąpi stare. W odniesieniu do zachowań należy to rozumieć tak, że ktoś zaprzestaje jakiegoś sposobu postępowania i w zamian postępuje inaczej. Właściwie dopiero wtedy, gdy stoimy przed alternatywą i jesteśmy w stanie świadomie rozważyć swą decyzję, możemy naprawdę mówić o „wyborze". Niemniej jednak, wcześniejsze działania nie spadły na nas z nieba, podejmowaliśmy i realizowaliśmy je sami.

Istotnie bywa tak, że do pewnych działań popychają nas okoliczności, wpływ silniejszych od nas ludzi oraz pragnienie zaspokojenia natychmiastowych zachcianek. Stopniowo nabieramy tożsamości określonej przez te działania. One z kolei utrwalają się jako charakterystyczny dla nas sposób postępowania, co jeszcze bardziej umacnia daną tożsamość. Gdy na przykład z lęku przed karą lub inną przykrością ktoś coraz częściej kłamie, to w końcu staje się kłamcą i potem, nawet w sytuacjach, w których absolutnie nic nie zagraża, osoba ta kłamie dalej. Znalazła się w niewoli swego przyzwyczajenia.

By dokonywać prawdziwych wyborów, niezbędna jest wolność. Wolność jest świadomością różnych możliwości działania. Gdy ktoś działa według odruchów lub przez bierne naśladownictwo albo gdy nie potrafi dostrzec żadnej alternatywy, nie jest wolny. Chociaż jest to paradoks, bo wszystkim dany jest potencjał wolności, są ludzie, którzy nigdy go nie odkryją i nie zrealizują. Wolności nic nie gwarantuje. Nie osiąga się wolności raz na zawsze. Każdy wybór, aby był prawdziwie wolny, wymaga każdorazowo świadomości alternatyw i rozwagi opartej na ich ocenie, na przewidywaniu skutków i swoistej „kompatybilności" z własną tożsamością.

Kim więc jesteśmy? Kim jest ta istota, która o sobie mówi: ja. Jest to sumaryczna deklaracja świadomości siebie, a więc tych wszystkich ja, którymi kiedyś byliśmy i już nie jesteśmy, ale też ja aktualnych i tych, które dopiero z nas się wyłonią. A wyłonią się, podobnie jak ja dotychczasowe, w zależności od tego, jak będziemy postępować, co będziemy myśleć, mówić i robić. Człowiek, który czyni dobrze, jest dobrym człowiekiem. I na odwrót, ten, co czyni źle, jest „zło-czyń-cą". Nie chcę innej definicji. Pójdźmy dalej: ktoś, kto chce i stara się czynić dobrze, a mimo to czyni źle -dla innych bądź dla samego siebie - jest dla mnie człowiekiem chorym w sensie psychologicznym.

Nie proponuję mu wszczepiać nowego serca czy nowej duszy, proponuję go leczyć. Powinnam raczej powiedzieć: proponuję pomoc w wyzdrowieniu i na uczeniu się czynić dobrze - dla siebie, dla innych, w ogóle - gdy tego pragnie. Dopóki człowiek żyje, zmiana jest możliwa.             

 

Cierpienia psychiczne

Cierpienia psychiczne spotykamy na każdym kroku. Są - i chyba zawsze były - wszędzie tam, gdzie żyją ludzie. Ból zagnieżdża się w czyjejś duszy, bo ktoś drogi odszedł, komuś przyszłość wydaje się złowroga, kogoś nagle ogarnia strach, a kogoś innego zazdrość. Co rano widzę też inne cierpienie: głodu, upokorzenia i trwogi w oczach rumuńskiego chłopca kaleki, żebrzącego na skrzyżowaniu ulic, którymi dojeżdżam do pracy. Cierpienie braku nadziei słyszę w słowach „nie warto" wypowiadanych przez czterdziestoletnią kobietę, którą usiłuję przekonać, by nie rezygnowała z szukania pracy. Cierpienie pokazują nam każdego dnia w telewizji i opisują w gazetach, gdzie pełno jest doniesień z wojen, katastrof i zamachów.

Cierpienie psychiczne nazywamy czasem chorobą duszy, bólem istnienia, nieutulonym żalem. Różne bywają jego odmiany i nie można o wszystkich mówić naraz. Gdy cierpienie wynika z konkretnej sytuacji, w której ktoś stał się ofiarą krzywdy, gwałtu, przemocy, nadużycia, poniżenia - to wprawdzie boli, ale ofiara ma zawsze jakąś furtkę, przez którą może próbować uciec. To są cierpienia uzasadnione. Bywają jednak cierpienia wrośnięte w głąb duszy, od których nie ma donikąd ucieczki. Przynajmniej tak się wydaje. Stanowią część własnego ja. Tym cierpieniem samemu się jest. Ktoś dotknięty nim mógł nawet nie być nigdy przez nikogo zraniony. Może nie wybuchła przy nim żadna bomba ani nie padł żaden strzał. Ktoś taki nawet nigdy nie musiał zostać sam w ciemnym pokoju. Dla innych może ów cierpiący być przysłowiowym dzieckiem szczęścia. Lecz nie jest nim dla siebie. Cierpi z powodów, których nikt nie odgadnie. Nie chroni go ani dobre zdrowie, ani wielka uroda, ani bogactwo materialne. Trochę mogą pomóc dobrzy rodzice, ale stuprocentowego zabezpieczenia przed cierpieniem duszy też nie dają. Udręki psychiczne dotykają biednych i bogatych, nisko i wysoko urodzonych, zdrowych i chorych, pięknych i szpetnych. To jeden z paradoksów skomplikowanej psychiki ludzkiej.

Człowiek, który nosi w sobie takie cierpienie, całym sercem go nie chce. Odrzuca je jako zbędny balast, chce się od niego wyzwolić. Lecz im bardziej się szarpie, tym cięższy się staje ten balast. Człowiek wciąż myśli o swym niechcianym cierpieniu, a ono zamiast zmaleć, powiększa się, rozrasta, ogarnia szerzej i drąży głębiej. Zatem człowiek taki jeszcze bardziej swe cierpienie przemyśliwa i rozpamiętuje, a ono wciąż bardziej i bardziej pochłania to, co jeszcze w tym człowieku zostało poza cierpieniem. Tymczasem w rzeczywistości nic i nikt tego cierpienia człowiekowi nie narzuca. Bierze się ono znikąd albo raczej z siebie samego. Człowiek sam na to duchowe cierpienie pozwala i mości mu miejsce w swej duszy, sam je podsyca, sam Podtrzymuje.

Cierpiętnik może znajdować się na przykład nad cudownym morzem i spacerować po jedwabistym piasku; z radia może płynąć „Sonata księżycowa" o słodyczy uciszającej huragany; obok może być ktoś, kto naprawdę kocha i chce dawać szczęście; ale to wszystko na nic. Jeżeli ktoś chce cierpieć, będzie cierpieć. Wbrew logice, rozumowi, realiom życia.    

Ktoś powie, że opis ten zbyt surowo traktuje obolałych ludzi, że jest niesprawiedliwy i okrutny. Wszak zdarzają się wrażliwcy psychiczni, szaleńcy, samobójcy i autyści, których kondycja może wynikać z jakiegoś defektu w mózgu lub z innych przyczyn leżących poza ich wpływem. Każe im cierpieć coś, nad czym nie panują. Na pewno tak. Jednak przyznajmy, że jeżeli nie ma widocznego „powodu" do cierpienia-jakiejś niekwestionowanej opresji lub krzywdy-to patrząc z zewnątrz można sceptycznie podchodzić do pewnych cierpień i postrzegać je jako dobrowolny, choć może pozaświadomy, wybór. Jednak wybór. Bo są cierpiący, ale są też cierpiętnicy.

To prawda, że ci ostatni strasznie nie lubią mówienia im o wyborze. Pragną, aby im wierzyć i współczuć. Co więcej, uważają swe psychiczne tortury za wyższy gatunek cierpienia niż pospolity głód, ból fizyczny czy realne zagrożenie życia. Tamto jest banalną prozą, ich cierpienie wyrafinowaną poezją. Tamci cierpią ciałem, oni duszą. Głodny przestaje cierpieć, gdy się naje; bity - gdy uniknie ciosu. Chory na duszę zaś będzie cierpieć niezależnie od wszystkiego.

Chorzy na duszę jesteśmy po trosze my wszyscy. W każdym razie w ciągu życia wszystkim zdarza się przechodzić przez rozmaite odmiany cierpień psychicznych. Przed chwilą mówiliśmy niezbyt życzliwie: „cierpiętnicy", teraz stwierdzamy, że dotyczy to niemal każdego. Jak to właściwie jest? Rzecz polega na tym, że sprawa dotyczy większości, ale w niejednakowym stopniu. Niektórym po prostu zdarza się, że chwilowo sobie nad czymś tam pocierpią i potem znów wypływają na spokojne wody; innym zaś ból i niepewność towarzyszą zawsze. Pod względem cierpienia, jak pod wieloma innymi względami, ludzie się różnią. Na jednym krańcu skali znajdują się osoby z urodzenia i losu promienne, na drugim krańcu obciążone chroniczną udręką, a pośrodku jest cała reszta. Stanowi ją ogromna większość nie na tyle cierpiących, by oszaleć, i nie na tyle wolnych od cierpienia, by ich pogody ducha nic nigdy nie zmąciło. Każdy człowiek jednak, niezależnie od nasilenia bólu, może być nastawiony albo na zachowanie status quo, albo - na zmianę.

 

Psychologię interesują cierpienia duchowe zarówno chwilowe, jak i chroniczne. Chcemy na ogół poznać naturę cierpienia, ale jeszcze bardziej chcemy pomóc się od niego uwolnić, przynajmniej częściowo. Czyli tak naprawdę interesuje nas zmiana. Ponieważ dotyczy drugiego człowieka, pomoc psychologiczna prowadząca do zmiany stanowi swoistą ingerencję w cudzy świat wewnętrzny. Żeby dusza przestała boleć, trzeba dostać się w głąb tego bólu, obejrzeć go dokładnie, sprawdzić, co go właściwie powoduje, i potem szukać sposobów przynoszących ulgę. Do niczyjej duszy nie sposób dostać się bez woli i udziału cierpiącego. Psychologię zatem musimy uprawiać wspólnie: terapeuta razem ze swym pacjentem. A właściwie inaczej: psychologię powinien raczej uprawiać ten, kto potrzebuje pomocy i pragnie zmiany, tyle że pod czujnym okiem i prowadzony opiekuńczą ręką psychoterapeuty. W tej ogromnej większości znajdującej się pośrodku skali znajdują się ludzie, których cierpienia są znośne. Dolegliwe, lecz do wytrzymania. Lub nie do wytrzymania, ale przez stosunkowo krótką chwilę, a potem już znowu jest dobrze. Tych nawet psychoterapeuta nie musi prowadzić za rękę. Im może wystarczyć zaduma nad własnym doświadczeniem lub doświadczeniem innych, od których zechcą się nauczyć myśleć i postępować po nowemu, tak by mniej cierpieć lub w ogóle od cierpienia się wyzwolić. Zmiana jest bowiem możliwa pod wpływem różnych czynników. Zmiana bez niczyjej pomocy również jest możliwa.

Zmiana psychologiczna, a więc uwalnianie się od cierpień duchowych, może się dokonać - z czyjąś pomocą lub bez niej - ale jedynie z własnym zaangażowanym udziałem danego człowieka. Choćby terapeuta był nie wiem jak wybitny czy charyzmatyczny, cierpiąca osoba musi sama wykonać niezbędną pracę. I to nie tylko w sensie punktualnego przychodzenia na terapię i posłusznego poddawania się jej procesowi. Kto chce naprawdę uleczyć chorobę swej duszy i zmniejszyć cierpienie, musi się w to zaangażować czynnie, twórczo i odważnie. Jeżeli takiej postawie będzie jeszcze towarzyszyć wzięcie na siebie odpowiedzialności za rezultaty (przy założeniu, że pracujemy z odpowiednim terapeutą), to powodzenie jest prawie pewne.

Przyjrzyjmy się, o kim tu właściwie mówimy. O piątkowej studentce, która noce spędza na wyjadaniu wszystkiego z lodówki, by zaraz potem wymuszać wymioty. Mówimy też o kobiecie, która swą samotność i niezgodę na zmarszczki zapija wódką, przypłacając to coraz większymi problemami. Mówimy o mężczyźnie, który chce być dobrym ojcem, ale umie tylko krzyczeć i karać; cierpi więc, gdy syn się od niego oddala i coraz bardziej go nie znosi. A także o innym mężczyźnie, który od dziecka boi się porzucenia, więc całą energię przeznacza na kolejne podboje; i cierpi, gdy uświadamia sobie, że nikogo naprawdę nie kocha. Mówimy o tych z nas, którym doskwiera nuda i jałowość egzystencji. Gdy nic się nie dzieje, nikt nas nie potrzebuje, nawet gdy nic nas nie boli, wtedy też czasem odechciewa się żyć. Nachodzą myśli samobójcze i człowiek zapada się w paraliżującą depresję. Każdemu z nas może się coś takiego przytrafić. Cierpienie ma nasze własne twarze i nasze życiorysy.

 

Jeżeli mówię o powszechności cierpień, to nie znaczy, że przypisuję nam, ludziom, masochistyczną naturę. Wręcz przeciwnie, wierzę, że nie lubimy bólu, smutku, lęku, poczucia odrzucenia. Kiedy kogoś zaczyna boleć ząb, bierze tabletkę, idzie do dentysty. 1 dobrze robi. Jest to cierpienie nieprzydatne. W bólu zęba nie kryje się żaden głębszy sens. Ból ten nie może się do niczego przydać. Wyłącznie odbiera, nie daje nic.

Jest jednak także inny rodzaj bólu, przez który trzeba nauczyć się mądrze przechodzić. Odróżnianie tych dwóch rodzajów bólu - szkodliwego i pożytecznego - należy do najważniejszych umiejętności, z ja- kich powinno się nas wszystkich egzaminować na specjalnej maturze. Zresztą tak w końcu jest, choć oficjalnie egzaminu z prawdziwej dojrzałości przed żadną komisją nikt nie zdaje. Zawsze się zastanawiałam, co mają wspólnego z dojrzałością kotangensy lub analiza romantycznego poematu. Może trochę mają, ale niewiele.

Na pewno znacznie ważniejszą miarą dojrzałości jest zdolność radzenia sobie z własnym cierpieniem psychicznym. Proszę zauważyć, że nawet nie proponuję, aby ktoś w ogóle go uniknął. Nie wydaje mi się to realne. Nie sądzę też, by było to w dużym stopniu zależne od nas. To, że cierpimy, martwimy się, smucimy i przeżywamy niekiedy bardzo boleśnie nasze koleje losu, jest częścią tego losu. I właśnie dlatego dość ważne wydaje się wyposażenie nas w odpowiednie sposoby zaradcze. Temu właśnie między innymi służy psychologia.

 

Nerwica jako styl życia    

Nerwica, nerwicowiec, neurotyk są dziś słowami potocznymi. Rzadko jednak kryją się za nimi właściwe znaczenia, zgodne z autorskimi definicjami sformułowanymi na początku XX wieku przez wiedeńskiego psychiatrę Zygmunta Freuda. Jego teorie wciąż podlegają coraz to nowej interpretacji i reinterpretacji, ale ponieważ zostały szczegółowo i obszernie opisane przez samego autora (i wielu jego admiratorów oraz krytyków), nie będziemy ich tu omawiać. Ma on swe zasłużone miejsce w historii psychologii między innymi dlatego, że dzięki niemu trwale zadomowiły się we współczesnym języku takie pojęcia, jak właśnie nerwica, psychoza, regresja, ego i superego, libido, mechanizmy obronne i kompleksy, świadomość i podświadomość, przeniesienie i przeciw przeniesienie, psychoterapia, psychoanaliza, perwersja, fobia, natręctwo, uzależnienie, depresja i wiele, wiele innych.        

 

Często powiedzenie o kimś, że jest „neurotyczny" ma charakter epitetu, który może odnosić się do Płaczliwej nastolatki, wstydliwego młodzieńca, niechętnej do seksu żony, zestresowanego biznesmena, który wypala dziennie dwie paczki papierosów. Zasadniczo jednak wyliczone tu przywary nie muszą mieć wiele wspólnego z faktyczną nerwicą. Prawdziwy neurotyk przedziera się przez życie zalękniony, przestraszony, nawet przerażony. Boi się ryzyka, wszystkiego, co nieznane i niepewne, boi się niebezpieczeństw i wszędzie ich wypatruje. Boi się bólu, choroby, a przede wszystkim tego, że mu się „coś stanie", że „nie wytrzyma".

Lęk jest odmianą cierpienia. Bywa tak przejmujący i obezwładniający, że człowiek szukając ulgi może odebrać sobie życie. Ale nawet gdy lęk nie osiąga rozmiarów horroru, człowiek będzie szukać ulgi. Sposoby na zmniejszanie neurotycznego cierpienia nie zawsze prowadzą do samobójstwa, zwykle jednak przybierają formy jakiejś samozagłady, autodestrukcji, samo-niszczenia. Właśnie dlatego uważamy nerwicę za poważne zaburzenie. Nerwicowe objawy - na przykład pamięć o doznanym dawno urazie czy obsesyjny wstyd przed własną nagością lub strach przed lataniem samolotami - same przez się nie stanowią większego zagrożenia dla zdrowia ani życia danej osoby. Zagrożenie stanowią sposoby, jakimi osoba ta stara się zmniejszyć lub złagodzić subiektywne odczuwanie swego cierpienia. Z neurotycznych lęków rodzą się niekiedy napięcia prowadzące do takich chorobliwych strategii obronnych, jak zamraczanie się alkoholem lub otumanianie narkotykami i lekami psychotropowymi, objadanie się po kryjomu czy onanizowanie się w publicznych miejscach.

Neurotyk często skłóca się z otoczeniem i sobą samym nie z powodu neurotycznego lęku, lecz właśnie z powodu różnych obronnych zachowań dających iluzję ucieczki od niego. I nic dziwnego, ludziom trudno zrozumieć czyjąś oczywistą autodestrukcję. Paradoks nerwicy tkwi w tym, że sposoby mające rzekomo dawać poczucie bezpieczeństwa działają na dłuższą metę odwrotnie. Coś, co ma zmniejszyć niepokój, powoduje jeszcze większy niepokój. Jak w klasycznej greckiej tragedii: dokładnie to, czego neurotyk najbardziej chce uniknąć, w końcu sam na siebie sprowadza, podejmując iluzoryczne starania oddalenia niebezpieczeństwa.

Powtórzmy, głównym motywem nerwicy są lęki, które każą przed nimi uciekać. Lęki te są zresztą trudne do określenia. Często człowiek nie wie, czego naprawdę się boi, i nie potrafi nazwać swego strachu po imieniu. Boi się tak bardzo, że nie może spokojnie przyjrzeć się i realistycznie ocenić treści swych najgorszych obaw. Zaczyna więc zachowywać się irracjonalnie. Tak dzieje się z kimś, kto usłyszawszy dziwne stukanie w silniku auta, zamiast zatrzymać się na pierwszej z brzegu stacji obsługi, jedzie dalej i wyobraża sobie najgorsze scenariusze dotąd, aż któryś okaże się prawdziwy. Tak również może być z kimś, kto po całym roku szkolnym w końcu nie idzie na egzamin, z góry przesądzając, że go nie zda. Lub z kimś, kto boi się zabrać głos na zebraniu, chociaż ma coś ważnego do powiedzenia, ale ze strachu milczy, przez co nigdy się nie dowie, czy faktycznie stałoby się to „coś strasznego", czego mgliście się obawiał.

Neurotyk zanadto się boi, by odważyć się sprawdzić, czego się boi i czy to istotnie jest obawa uzasadniona. Słowem, czy faktycznie „najgorsze" się sprawdzi- Zresztą w końcu często się sprawdza, ale bywa tak przeważnie w sytuacjach, w których sami wpływamy na rezultaty. Niewiara w powodzenie przyczynia się do braku powodzenia. Przekonanie o nieuchronności klęski przyczynia się do klęski. Co więcej, gdy klęska nie nadchodzi, neurotyk wierzy w nią jeszcze mocniej i sama ta wiara staje się substytutem klęski. Dla neurotyka nie są ważne fakty i realia. Ważne są wewnętrzne przekonania, własne wyobrażenia, irracjonalne obawy. Tacy ludzie ustawicznie się martwią, chociaż prawdopodobieństwo potwierdzenia się ich obaw może być znikome. To nic, oni martwią się na wszelki wypadek.

To wielki błąd i marnotrawstwo energii martwić się o rzeczy, co do których nie mamy pewności. Przeważnie nie możemy zrobić w sprawie naszych przeczuć i podejrzeń nic konstruktywnego. Nerwicowe lęki wynikają z dziecinnego przekonania, że świat jest lub co najmniej powinien być uporządkowany, przyjazny i dobry. Nagle jednak, pod wpływem jakiegoś zdarzenia czy zasłyszanej wiadomości, pojawia się zwątpienie: otóż być może świat nie jest taki przyjazny, jak by się chciało. Dowodów potwierdzających ten fakt mamy wokół siebie mnóstwo. Ludzie chorują, i to najwyraźniej nie za jakąś karę, lecz z powodu bakterii, wirusów i wiadomych lub niewiadomych przyczyn organicznych; jedni drugim nagminnie wyrządzają przykrości i krzywdy; niektórzy rodzą się kalekami, inni nimi zostają wskutek najróżniejszych wypadków; światem wstrząsają huragany, erupcje wulkanów, trzęsienia ziemi, powodzie, susze, burze i tragedie, do których człowiek sam się przyczynia, jak pożary, wybuchy gazu, katastrofy lotnicze, kolejowe, okrętowe i samochodowe, nie wspominając o wojnach, opresji, niewoli, biedzie. Jak ktoś może w ogóle oczekiwać, iż nic takiego go w życiu nie spotka? Przecież to istny absurd. Zdrowe do tego podejście każe żyć w miarę ostrożnie, a w sytuacji realnego zagrożenia ratować się możliwie najlepszymi sposobami. Zaburzone widzenie sugeruje podsycanie nieustającego lęku, obrażony stosunek do świata, chroniczną podejrzliwość wobec ludzi i wieczne wsłuchiwanie się w najdrobniejsze sygnały zwiastujące rzekome nieszczęście. Na tym z grubsza polegają nerwice.

 

Ważniejsze od tego, co myślimy, jest to, co czujemy. Między jednym i drugim jest zresztą pewien związek, ale temu poświęcimy uwagę nieco dalej. Tymczasem spójrzmy na bezpośrednią zależność między emocjami, wzruszeniami, uczuciami a zachowaniami i czynami. Zagniewana mama podnosi na dziecko głos lub daje klapsa. Zasmucone dziecko płacze. Zazdrosny mąż robi awanturę. Zakochana dziewczyna odwzajemnia pieszczotę. Wystraszony człowiek ucieka lub atakuje. I tak dalej. Każda z tych reakcji mieści się w ramach psychologicznej normy. Można oczywiście za pomocą ćwiczenia charakteru, wychowania i ucywilizowania nauczyć się hamować „naturalne" odruchy i wtedy ludzie, reagując całkiem adekwatnie i prawidłowo na różne sytuacje, mogą na przykład zupełnie wyeliminować ze swych zachowań takie spontaniczne reakcje, jak bicie, przemoc, krzyk, używanie obraźliwych słów czy też, z drugiej strony, gesty czułości, wylewność, głośny płacz, wielką radość czy nawet zwykłe ciche łzy. To jednak jest raczej przedmiotem savoir vivre'u i tak zwanej kindersztuby, no i oczywiście norm obowiązujących w danej kulturze. Psychologia co najwyżej pomaga poznać i zrozumieć związki między sytuacjami i sposobami re...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin