Philippe Djan 37,20 rano Tytu' orygina'u 37,20 le matin edition Bernard Barrault 1985 Z j'zyka francuskiego prze'o�y' Marek Bie�czyk 1 Na koniec dnia zapowiedzieli burz', jednak niebo by'o wci� b''kitne, a wiatr usta'. Zajrza'em na chwil' do kuchni, sprawdzi�, czy si' nie przypala, ale gdzie tam, sz'o cudownie. Wyszed'em na werand' uzbrojony w zimne piwo i wystawi'em g'ow' wprost na s'o�ce. By'o dobrze, ju� tydzie� opala'em si' ka�dego ranka, mru��c oczy ze szcz'�cia; ju� tydzie� zna'em Betty. Raz jeszcze podzi'kowa'em niebu i z grymasem rozkoszy wyci�gn�'em r'k' po le�ak. Roz'o�y'em si' wygodnie jak facet, kt�ry przed sob� ma wiele czasu, a w 'apie piwo. Przez ca'y tydzie� spa'em wszystkiego gdzie� dwa- dzie�cia godzin, Betty jeszcze mniej, bo ja wiem, mo�e wcale, to przecie� ona ci�gle mnie tarmosi'a, zawsze by'o co� lepszego do roboty. Ty, chyba mnie samej nie zostawisz, m�wi'a, ej, co ty kombinujesz, obud� si'. Otwiera'em oczy i u�miecha'em si'. Zapali�, popieprzy�, opowiedzie� historyjk': stara- 'em si' nie wypa�� z rytmu. Chwa'a Bogu w ci�gu dnia nie przem'cza'em si'. Jak dobrze posz'o, ko�czy'em robot' oko'o po'udnia i potem mia'em spok�j. Tyle �e musia'em by� pod r'k� do si�dmej i stawi� si' jakby co. Przy dobrej pogodzie na og�' mo�na by'o zasta� mnie na le�aku, potrafi'em wylegiwa� si' godzinami. My�la'em sobie, �e znalaz'em w'a�ciw� r�wnowag' mi'dzy �yciem a �mier- ci�, my�la'em, �e znalaz'em jedyn� inteligentn� rzecz, jak� mo�na robi�, je�li cz'owiekowi zechce si' pi'� minut zastanowi� i przyzna�, �e �ycie nie ma nam niczego nadzwyczajnego do zaoferowania, z wyj�tkiem kilku rzeczy nie na sprzeda�. Otworzy'em piwo i pomy�la'em o Betty. - Szlag by to trafi'! Pan tu sobie siedzi... Wsz'dzie pana szukam! Podnios'em wzrok. To by'a ta kobietka spod trzeciego, w'osy blond, czterdzie�ci kilo i piskliwy g'osik. Przyklejone rz'sy lata'y jej w g�r' i w d�' z powodu s'o�ca. - No, a co si' pani sta'o? - spyta'em. - Rany boskie, nie chodzi o mnie, w 'azience leje si' woda! Niech mi j� pan natychmiast zakr'ci, ach, sk�d si' to bierze, nie rozumiem! Unios'em si' gwa'townie, ta historia bynajmniej mnie nie bawi'a. Wystarczy'o spojrze� na ni� przez chwil', by poj�, �e dziewczyna jest stukni'ta. Wiedzia'em, �e da mi popali�; szlafrok zwisa' z jej wychudzonych ramion, by'em znokautowany przed walk�. - Mia'em w'a�nie co� zje�� - oznajmi'em. - Nie mog'aby pani poczeka� z 'aski swojej pi'ciu minut? - Co pan!! To prawdziwa katastrofa, wsz'dzie pe'no wody. Niech pan leci biegiem... - No dobrze, ale co w'a�ciwie pani urwa'a? Sk�d si' leje? - No... wie pan... ten... to bia'e co�, z tego si' leje. Rany boskie, wsz'dzie p'ywa papier! Prze'kn�'em 'yk piwa, potrz�saj�c g'ow�. - A czy pani zdaje sobie spraw', �e w'a�nie siada'em do sto'u? Mo�e na kwadransik zamknie pani oczy, nie da'oby si'? - Chyba pan zwariowa'! Ja nie �artuj', radz' przyj�� natychmiast... - Dobrze, ju� dobrze, niech si' pani nie denerwuje - powiedzia'em. Wsta'em, wszed'em do �rodka, zakr'ci'em gaz pod fasolk�. By'a ju� prawie ugotowana. Potem chwyci'em skrzynk' z narz'dziami i ruszy'em za wariatk�. W godzin' p�niej by'em z powrotem, mokry od st�p do g'�w i p�'�ywy z g'odu. Pstrykn�'em zapa'k� pod rondlem i pogna'em pod prysznic. Wi'cej ju� o tamtej nie my�la'em, czu'em tylko, jak woda sp'ywa mi po g'owie, a pod nos podpe'za zapach fasolki. S'o�ce zalewa'o ca'y domek, robi'o si' przyjemnie. Wiedzia'em, �e na dzi� to ju� koniec z k'opotami, jeszcze mi si' nie zdarzy'o widzie� dw�ch kibli zapchanych w jedno popo'udnie; przez wi'kszo�� czasu nic si' tu nie dzia'o, by'o raczej spokojnie, bungalowy w po'owie pozostawa'y puste. Usiad'em przed talerzem u�miechaj�c si', mia'em przecie� dok'adny program dnia, papu, a potem kierunek weranda i poczekam do wieczora, b'd' czeka', a� przyjdzie, ko'ysz�c biodrami, przyjdzie i usi�dzie mi na kolanach. W'a�nie podnosi'em pokrywk' z rondla, kiedy drzwi rozwar'y si' szeroko. To by'a Betty. Z u�miechem od'o�y'em widelec i wsta'em. - Betty! - wykrzykn�'em. - Cholera, chyba pierwszy raz widz' ci' za dnia. Ustawi'a si' jak do zdj'cia z r'k� we w'osach, a kr'cone kosmyki sp'ywa'y na wszystkie strony. - Ooooch... no i jak? - spyta'a. Usiad'em, niedbale zarzuci'em r'k' na oparcie i przybra'em oboj'tn� min'. - Taak, biodra s� niez'e, nogi te�, tak, poka� si', a teraz si' odwr�... Zrobi'a p�'obr�t, wsta'em i przywar'em do jej plec�w. Pog'aska'em piersi i poca'owa'em j� w szyj'. - Z tej strony jest ju� ca'kiem idealnie - wymrucza'em. Sk�d si' tu wzi''a o tej porze? - my�la'em. Odsun�'em si' i dostrzeg'em dwie p'�cienne walizki na progu, lecz nic nie powiedzia'em. - Jej, ale tu wspaniale pachnie. Pochyli'a si' nad sto'em, by zajrze� do garnka i wyda'a z siebie okrzyk: - O kurde... Ale numer! ~ ~ - Co si' sta'o? - Jak rany, tam jest chili! Nie powiesz mi chyba, �e mia'e� zamiar sam jeden wtr�bi� ca'e chili... W'o�y'a palec do �rodka, a ja w tym czasie wyj�'em z lod�wki dwa piwa; my�la'em o d'ugich godzinach, kt�re nas czekaj�, czu'em si', jakbym po'kn�' kulk' opium. - O Bo�e, naprawd' jest genialne. Ale w taki upa', chyba zwariowa'e�... - Mog' je�� chili w ka�d� pogod', cho�by pot kapa' mi w talerz; chili i ja jeste�my jak dwa palce jednej d'oni. - Szczerze m�wi�c, ja chyba te�. A poza tym g'odna jestem jak pies! Od chwili kiedy wesz'a, co� si' tu zmieni'o, niczego nie mog'em znale��, kr'ci'em si' w k�'ko, szukaj�c talerzy, u�miecha'em si', otwiera'em szafy. Podesz'a i uwiesi'a mi si' na szyi, ub�stwia'em to, mog'em wtedy w�cha� jej w'osy. - No i co, cieszysz si', �e jestem? - spyta'a. - Pozw�l mi si' chwil' zastanowi�. - Ale to 'ajdaki. Opowiem ci p�niej. - Betty, czy co� nie tak...? - Nie, nic powa�nego - odrzek'a. - Nie na tyle, �eby mia'o nam wystygn� chili. Poca'uj mnie... Po dw�ch czy trzech 'y�kach ostro przyprawionej fasoli zapomnia'em o tej chmurce. Obecno�� Betty wprawia'a mnie w eufori', a do tego �mia'a si' ona bez przerwy, chwali'a fasolk', pieni'a piwo, wyci�ga'a r'k' przez st�', by pog'aska� mnie po policzku. Nie wiedzia'em jeszcze, �e by'a zdolna przej�� z pr'dko�ci� �wiat'a z nastroju w nastr�j. Ko�czyli�my ju� je��, trwa'o dobr� chwil', zanim zmietli�my te pyszno�ci puszczaj�c do siebie oko i �artuj�c; w'a�nie na ni� patrzy'em, wydawa'a mi si' wspania'a i nagle zobaczy'em, jak w jednej chwili przemienia si' w oczach, straszliwie zblad'a i jej spojrzenie zrobi'o si' tak niewiarygodnie twarde, �e straci'em oddech. - M�wi'am ci ju� - zacz''a z wolna - same 'ajdaki. Pr'dzej czy p�niej w ko�cu musi si' to sta� i dziewczyna znowu l�duje na drodze z dwiema walizkami w r'ku; znasz ten scenariusz? - Ale o co w'a�ciwie chodzi? - Jak to o co? Czy ty w og�le mnie s'uchasz? w'a�nie ci t'umacz' co�, dlaczego nie s'uchasz...?! Nie odpowiedzia'em, ale chcia'em dotkn� jej ramienia. Odsun''a si'. - Zrozum mnie dobrze: nie jestem z facetem tylko po to, �eby mnie r�n�'. - Aha - rzek'em. Przejecha'a r'k� po w'osach wzdychaj�c i spojrza'a przez okno. Na zewn�trz nic si' nie dzia'o, kilka domk�w sk�panych w �wietle i droga, kt�ra przebija'a si' przez pola i w oddali rusza'a do ataku na wzg�rza. - Pomy�le�, �e ca'y rok tkwi'am w tej budzie - mrukn''a. Patrzy'a w pustk', r'ce �cisn''a mi'dzy nogami i przygarbi'a ramiona, tak jakby nagle poczu'a zm'czenie. Nigdy jeszcze takiej jej nie widzia'em, widzia'em jedynie, jak si' u�miecha i my�la'em, �e zawsze rozpiera j� energia. Zastanawia'em si', co si' sta'o. - Ca'y rok - ci�gn''a - w ka�dy bo�y dzie� ten 'ajdak zezowa' na mnie, a jego baba dar'a si' od rana do wieczora, a� nam uszy puch'y. Zasuwa'am okr�g'y rok, obs'ugiwa'am watahy klient�w, sprz�ta'am ze sto'�w, zamiata'am sal', i masz. Szef wsadza ci 'ap' mi'dzy nogi i wszystko trzeba zacz� od zera. Ja i moje dwie walizki... i forsy na par' dni albo na poci�g. D'ugo kr'ci'a g'ow�, potem przenios'a wzrok na mnie i u�miechn''a si'; teraz mog'em j� pozna�. - Ale wiesz, co naj�mieszniejsze, nie mam nawet gdzie spa�. Pozbiera- 'am si' raz-dwa, wszystkie dziewczyny oczy na mnie wytrzeszczy'y. "Nie zostan' tu ani chwili d'u�ej!" - powiedzia'am im. "Nie znios' wi'cej widoku tej spro�nej g'by!!" Otworzy'em piwo o kant sto'u. - No c�, uwa�am, �e mia'a� racj' - stwierdzi'em. - Wed'ug mnie ca'kowit� racj'. Jej zielone oczy przes'a'y mi b'ysk, czu'em, jak wraca w ni� �ycie, jak chwyta j� wp�' i jak potrz�sa nad sto'em jej d'ugimi w'osami. - Bo wiesz, facet pewnie ubzdura' sobie, �e nale�' do niego, znasz chyba takich... - Tak, tak, jasne, �e znam. Zaufaj mi. - Wiesz co? my�l', �e im wszystkim odbija w pewnym wieku. - Tak s�dzisz? - Jasne, m�wi' ci. Posprz�tali�my ze sto'u, a potem wzi�'em obydwie walizki i wnios'em je do �rodka. Zabra'a si' do zmywania; widzia'em pryskaj�c� przed ni� wod', przypomina'a mi dziwny kwiat o przezroczystych czu'kach i sercu ze skaju w kolorze malwy; zna'em niewiele dziewczyn, kt�re mog'yby nosi� mini w tym odcieniu i z tak� nonszalancj�. Rzuci'em walizki na '�ko. - S'uchaj - powiedzia'em - koniec ko�c�w dobrze si' sta'o. - My�lisz...? - No, na og�' nie wytrzymuj' z lud�mi, ale ciesz' si', �e przysz'a� ze mn� zamieszka�. Nazajutrz rano wsta'a pierwsza. Ju� tak dawno nie jad'em z nikim �niadania, wylecia'o mi z pami'ci, zapomnia'em, jak to si' robi. Wsta'em i ubra'em si' bez s'owa. Przechodz�c poca'owa'em j� w szyj' i usiad'em przed fili�ank�. Smarowa'a mas'em kromki szerokie jak narty wodne i tak wodzi'a przy tym oczami, �e nie mog'em si' powstrzyma� od �miechu; dzie� zaczyna' si' naprawd' dobrze. - Spr�buj' migiem odwali� robot' - skocz' na chwil' do miasta i wracam. Mo�e chcesz pojecha� ze mn�? Powiod'a wok�' wzrokiem, potrz�saj�c g'ow�. - Nie, nie, mam wra�enie, �e trzeba tu troch' posprz�ta�. Chyba by si' przyda'o, co? Wi'c zostawi'em j� i poszed'em do gara�u po furgonetk'. Zaparkowa'em przed dyrekcj�. Georges, z gazet� roz'o�on� na brzuchu, ...
zwyczajny11