Steven Pressfield
Fale wojny
(Tides of war)
Przełożył Zbigniew Gieniewski
Dla Christy
Odnosząc epokowe zwycięstwa nad Persami w 490 i 480/479 r. p.n.e., Sparta i Ateny utrwaliły swoje pozycje czołowych potęg Grecji i regionu Morza Egejskiego – Sparta na lądzie, Ateny zaś na morzu.
Przez półwiecze pomiędzy obu państwami utrzymywała się niepewna równowaga. Dla Aten lata te oznaczały początek Złotego Wieku peryklejskiej demokracji. Zbudowano Partenon, zaczęto wystawiać sceniczne dzieła Ajschylosa, Sofoklesa i Eurypidesa; zaczął również nauczać Sokrates.
Jednakowoż w 431 roku potęga Aten stała się aż tak wielka, że nie mogły jej dłużej znosić wolne państwa greckie. Doszło do wojny; zmagania, które Tukidydes nazwał „największymi w historii", trwały – zgodnie z przepowiednią – po trzykroć dziewięć lat i zakończyły się kapitulacją Aten w roku 404.
Na wszystkim, zarówno na tym, co było dobre, jak i na tym, co było złe, najznaczniejsze piętno odcisnął pierwszy pośród Ateńczyków: Alkibiades.
Krewny Peryklesa, zaufany uczeń Sokratesa, był on, jak świadczą starożytne źródła, najprzystojniejszym i najbłyskotliwszym, a zarazem najbardziej lekceważącym prawo człowiekiem swej epoki. Jako wódz nigdy nie doznał porażki.
PIĄTY WIEK PRZED NASZĄ ERĄ
490 Ateńczycy pokonują Persów pod Maratonem
480 Trzystu Spartan staje do walki w Wąwozie Termopilskim.
Ateńczycy wraz ze swymi sojusznikami zwyciężają perską flotę w bitwie pod Salaminą
479 Spartanie i ich sojusznicy zadają Persom klęskę pod Platejami
454 Perykles ustanawia ateńskie imperium
431 Rozpoczyna się wojna peloponeska
429 Wielka zaraza; śmierć Peryklesa
415-413 Wyprawa sycylijska
410-407 Zwycięstwa Alkibiadesa w Hellesponcie
405 Zwycięstwo Lizandra pod Ajgospotamoj
404 Kapitulacja Aten
399 Śmierć Sokratesa
...najgorszymi wrogami Aten nie ci są, którzy, jak wy, w wojnie im tylko przyczynili szkody, ale owi, którzy zmusili ich przyjaciół, aby się obrócili przeciwko Atenom. Ateny, które kocham, nie tymi są, od których teraz krzywda mnie spotyka, lecz tymi, w których niegdyś cieszyłem się pełnią mych praw obywatelskich. Kraj, który teraz atakuję, już mi się moim nie zdaje; raczej próbuję odzyskać kraj, który moim być przestał. Albowiem nie ten prawdziwie swoją ojczyznę kocha, kto niesprawiedliwie z niej wypędzony nie chce jej zaatakować, a ten, kto aż tak gorąco jej pragnie, że od niczego się nie uchyli, byle z powrotem w niej się znaleźć.
Z przemowy Alkibiadesa do zgromadzenia Spartan
wedle Historii wojny peloponeskiej Tukidydesa
One (Ateny) kochają go i nienawidzą, i nie mogą się go z powrotem doczekać...
Arystofanes – w Żabach – o Alkibiadesie
PRZECIW POLEMIDESOWI
Mój dziadek, Jazon, syn Aleksiklesa z okręgu Alopeke, zmarł rok temu, tuż przed zachodem słońca czternastego dnia boedromionu, dwa miesiące przed swymi dziewięćdziesiątymi drugimi urodzinami. Był on ostatnim z nieformalnego, lecz głęboko z sobą związanego kręgu znajomych i przyjaciół, którzy bywali u filozofa Sokratesa.
Życiowa droga mego dziadka przebiegała przez imperialne dni Peryklesa, budowę Partenonu i Erechtejonu, wielką zarazę, wyniesienie i upadek Alkibiadesa, oraz przez ów nieszczęsny okres dwudziestosiedmioletnich wojennych zmagań, które w naszym mieście zwano wojną spartańską, w Grecji zaś całej, jak to zanotował dziejopis Tukidydes, wojną peloponeską.
W młodości swej dziad mój służył w stopniu porucznika na wojennych żaglowcach w Sybocie, Potidei i Skionie, potem zaś na Wschodzie jako trierarcha i dowódca eskadry w bitwach pod Suczym Grobowcem i Abydos (gdzie odznaczony został za męstwo, ale też stracił oko i władzę w prawej nodze), a także na Wyspach Arginuzyjskich. Jako obywatel Aten wyróżnił się tym, że był jedynym oprócz Euryptolemosa i Aksiochosa, który przemawiał przeciwko żądaniom tłuszczy, stając w obronie dziesięciu strategów. Podczas swego długiego żywota pochował był dwie żony i jedenaścioro dzieci. Służył swemu miastu od okresu jego świetności, gdy panowało nad dwustoma wasalnymi państwami, aż po chwilę klęski, którą poniosło z rąk swych najzawziętszych wrogów. Krótko mówiąc, był on nie tylko świadkiem, ale i uczestnikiem większości najważniejszych wydarzeń współczesnej epoki, przy czym wielu spośród ich aktorów znał osobiście.
W schyłkowych latach jego żywota, kiedy zaczął opadać z sił i niezdolny już był się poruszać bez pomocnego ramienia, zwykłem go codziennie odwiedzać. Jak zaświadczają medycy, w każdej rodzinie zawsze znajdzie się jeden taki, którego wewnętrzne cechy sprawiają, że to na niego właśnie spada obowiązek otaczania opieką starszych i niedołężnych jej członków.
Dla mnie wszelako nigdy nie był to obowiązek, nie tylko bowiem darzyłem mego dziadka najgłębszym szacunkiem, ale i czerpałem z jego towarzystwa przyjemność tak wielką, że częstokroć niemal graniczącą z ekstazą. Mogłem go słuchać całymi godzinami, i zresztą obawiam się, że nieporównanie mniej mu się przysłużyłem, niż udręczyłem go swoim natrętnym dopytywaniem się.
Był on w moich oczach niczym jedna z naszych attyckich winnic, które pomimo corocznych szkód doznawanych od ognia i toporów najeźdźcy, letniej spiekoty i zimowego szronu z niezłomnym uporem trwały przy życiu, czerpiąc siły z głębi macierzystej gleby, i wbrew wszelkim przeciwnościom, a może właśnie dzięki nim, wydając z siebie najsłodsze i najbardziej miodopłynne z win. Miałem dotkliwe poczucie, że z jego odejściem nastąpi koniec pewnej epoki; nie tylko ery wspaniałej świetności Aten, ale i ludzi takiego formatu, którzy nam, przedstawicielom współczesności, są już nieznani, jak również takiej szlachetności cnót, o jakiej my możemy jedynie marzyć.
Wcześniej tegoż samego roku, utraciwszy skutkiem tyfusu mego drogiego, dwuipółletniego synka, stałem się pod każdym względem innym człowiekiem. W niczym nie umiałem znaleźć żadnej pociechy z wyjątkiem towarzystwa mego dziadka. Duszy mej ciążyła świadomość kruchości naszej ziemskiej egzystencji oraz ulotnej natury naszego bytowania pod niebieską kopułą; tylko w jego obecności udawało mi się odnaleźć jakiś solidniejszy, choć daleki od komfortu, duchowy grunt.
W owym czasie regularnie wstawałem jeszcze przed świtem, przywoływałem mego psa Wartownika (a ściślej mówiąc, raczej stawiałem się na jego wezwanie) i jechałem konno Drogą Przewozową do portu, udając się następnie podnóżami wzgórz do naszej rodowej siedziby na Wzgórzu Skalnego Dębu. Te poranne godziny wywierały na mnie kojący wpływ. Z wysoko biegnącej drogi widać było zatokę, na której już ćwiczyły załogi wojennych okrętów. Mijaliśmy się z innymi szlachetnymi obywatelami, którzy udawali się do swoich włości, pozdrawialiśmy się z trenującymi na drodze atletami i salutowaliśmy młodym żołnierzom konnicy, ćwiczącym na zboczach wzgórz. Po dokonaniu porannego przeglądu spraw na moich włościach zostawiałem wierzchowca w stajni, by pieszo, tylko w towarzystwie Wartownika, podążyć w górę upstrzonego oliwnymi drzewkami zbocza do chaty mego dziadka.
Przynosiłem mu południo...
s.szlachcinski