Brunner John - Telepata.rtf

(584 KB) Pobierz
John Brunner

John Brunner

Telepata

The Whole Man

przełożył Jacek Manicki

 


John Brunner (ur. 1934) jest jednym z najpopularniejszych i najbardziej cenionych przedstawicieli brytyjskiej SF. Nawet w dziedzinie literatury tak znanej z wczesnych debiutów Brunner wyróżnia się pod tym względem. Wiadomo, że pierwszą powieść opublikował pod pseudonimem w roku 1952, ale nigdy później nie chciał się do niej przyznać. Oficjalny debiut stanowi opowiadanie wydrukowane w rok później w amerykańskim piśmie „Astounding Science Fiction” (późniejszy „Analog”). W następnych latach borykając się z trudnościami materialnymi John Brunner publikuje wiele powieści w stylu „opery kosmicznej”. Żeby uświadomić polskim początkującym autorom, pod jakim ciśnieniem pracowali w latach sześćdziesiątych autorzy SF chcący utrzymać się wyłącznie z pisania, wystarczy powiedzieć, że w ciągu pierwszych sześciu lat „bez etatu” John Brunner opublikował 27 powieści.

Ukazanie się w roku 1964 „Telepaty” (amerykański tytuł „The Whole Man” – (Cały człowiek) oznaczało początek nowego okresu w twórczości pisarza. Nie wystarczało mu już zdobycie mistrzostwa w podgatunku „opery kosmicznej”, sięgnął do najambitniejszej prozy intelektualnej. W rok później ukazuje się „The Squares of the City „ (Kwadraty miasta) – powieść, w której postaci odtwarzają losy figur szachowych z autentycznie rozegranej partii, a w roku 1968 zostaje opublikowane najważniejsze dzieło Johna Brunnera, wówczas najambitniejsza i niewątpliwie najdłuższa powieść w historii gatunku – „Stand on Zanzibar”. Rzecz przedstawia groźbę przeludnienia (tytuł pochodzi stąd, że cała ludzkość stojąc ramię przy ramieniu zmieściłaby się na wyspie Zanzibar); autor stosuje technikę podobną do tej, jakiej użył Dos Passos w trylogii „USA” (1930-1936) i wyraża charakterystyczny dla siebie antyamerykanizm, chociaż Stany Zjednoczone nie są najbardziej przeludnionym krajem świata. Mimo to (a może właśnie dzięki temu, uwzględniając panujące wówczas w amerykańskim środowisku intelektualnym nastroje) „Stand on Zanzibar” został pierwszą nieamerykańską powieścią, która zdobyła nagrodę Hugo (1968) – potem w roku 1970 Brytyjską Nagrodę SF i w roku 1973 francuską Prix Apollo. W następnych latach Brunner pisze „The Jagged Orbit” (Zygzakowata orbita, 1969) biorącą na cel kompleks wojskowo-przemysłowo-medyczny oraz „The Sheep Look Up” (1972), antyutopię ekologiczną i satyrę na ludzką bierność. Książki te przyniosły wprawdzie autorowi uznanie krytyki, ale nie przyniosły mu majątku. Brunner nie ukrywał rozczarowania i w następnych latach wrócił do wypróbowanych form powieści rozrywkowej. W brytyjskiej encyklopedii SF pod redakcją Petera Nichollasa napisano, że „poglądy, jakie można wyciągnąć z Jego powieści są bardziej lewicowe niż u ogółu pisarzy SF”. John Brunner wyraża je nie tylko w literaturze – jest aktywnym uczestnikiem ruchu na rzecz rozbrojenia nuklearnego, twórcą hymnu tej organizacji i wystawy dowodzącej, że wojna nuklearna może być szkodliwa dla zdrowia (objechał z tą wystawą w roku 1959 całą prawie Europę Zachodnią), członkiem władz organizacji „Countdown” propagującej planowanie rodziny. John Brunner jest również aktywnym członkiem The World Science Fiction, często uczestniczy w międzynarodowych konwentach i spotkaniach, nierzadko zapraszany w charakterze gościa honorowego, był m.in. dwukrotnie w Polsce.

Lech Jęczmyk.

P.S. Tytuły trzech części „Telepaty” – wzięte z Wergiliusza, którego jeszcze pół wieku temu w polskich szkołach czytano w oryginale, znaczą tyle, co „myśl rządzi materią”. W odwróconej kolejności: ciało, proces przezwyciężania go i triumf myśli.


Spiritus intus alit, totamque infusa per artus

Mens agitat molem et magno se corpore miscet.

Wergiliusz:

„Eneida”, VI, 726-7

Żywotny duch swym tchnieniem przenikał do wnętrz.

Moc swoją i ruch dając wszelkiemu ciału.

przeł. Tadeusz Karyłowski


Część pierwsza

MOLEM

1

Zaraz po porodzie przeniesiono ją na łóżko. Była rosłą kobietą, tak wyniszczoną głodem i przeżyciami osobistymi, że skóra zwisała na niej, nie tylko nad opróżnionym przed chwilą brzuchem, jak za duże ubranie. Pomimo szerokich kości miednicy ciężko się napracowała. Lekarz o zmęczonej twarzy uznał, że jej stan jest nieco gorszy niż innych rodzących, ubiegających się o miejsce na oddziale położniczym i tylko z tego względu przydzielono jej miejsce. Nie okazała cienia wdzięczności. Nie okazałaby też cienia oburzenia, gdyby potraktowano ją w taki sam sposób, jak większość przewijających się tego dnia przez izbę porodową kobiet, które bezpośrednio po rozwiązaniu sadzano na dwie godziny na fotelu, żeby przyszły trochę do siebie.

Kryzys dojrzewał niemal równolegle z płodem w jej łonie. Osiągnął kulminacją mniej więcej na tydzień czy dwa przed porodem. Z ulicy dobiegały obce, niepokojące odgłosy. Jeszcze miesiąc temu byłby to szum przejeżdżających pojazdów, gwar ludzi spacerujących w promieniach słońca, znajome, uspokajające dźwięki, kojarzące się z codziennym życiem miasta. Teraz dolatywały stamtąd sporadyczne, ochrypłe okrzyki, tak zniekształcone, że można się było tylko domyślać, że są to jakieś rozkazy.

Mniej więcej w godzinę po porodzie, w drzwiach sali stanęła kobieta w oliwkowozielonym, polowym mundurze wojsk międzynarodowych. Miała krótko, po męsku przycięte włosy, a jej talię otaczał pas z przytroczoną doń błyszczącą kaburą. Kobieta rozejrzała się ciekawie po sali i odeszła.

Po upływie kolejnej godziny, na sale wszedł starszy mężczyzna pchając przed sobą wózek z dwoma kotłami. Na blacie wózka leżał też chleb. Zaraz potem do sali wbiegła pielęgniarka i rozdała miski oraz kubki pacjentkom, które mogły jeść.

Trochę później w drzwiach pojawiła się w towarzystwie lekarza-położnika inna pielęgniarka o wymizerowanej twarzy i opadających kącikach ust.

Sala zastawiona była ciasno łóżkami. Pielęgniarka z lekarzem z wielkim trudem dotarli wreszcie do leżącej matki.

– Pani... hmmm... – Lekarz w ostatniej chwili zdecydował się inaczej sformułować pytanie. Odchrząknął i zaczął ponownie. – Pani nie widziała jeszcze swego dziecka, pani...?

– Panno – odezwała się kobieta w łóżku. Jej powieki wolno, jak żaluzje opadły na przygasłe oczy. Włosy, rozrzucone w nieładzie po poduszce, były ciemne i tłuste. – Panno. Nazywam się Sara Howson.

– Rozumiem. – Lekarz nie był wcale pewien czy rozumie, czy nie, ale to zapewnienie wypełniło panującą ciszę, chociaż właściwie trudno było mówić o ciszy, bo w rzeczywistości rozpraszał ją brzęk pustych cynowych misek, zbieranych po posiłku od pacjentek.

Pielęgniarka szepnęła coś lekarzowi na ucho, pokazując mu odbity na powielaczu formularz – równe, szare linie na szarym papierze. Lekarz pokiwał głową.

– Przepraszam za zwłokę, panno Howson – powiedział – ale sprawy nie wyglądają w tej chwili najlepiej... Czy wybrała już pani imię dla niego? – i uświadamiając sobie nagle, że w obecnych okolicznościach nie jest pewien, w jakim stopniu odstąpiono od rutynowej procedury, dodał. – Powiedziano już pani, że to chłopiec, prawda?

– Chyba tak. Tak, ktoś mi mówił – kobieta kręciła ciężką głową, jakby szukając niemożliwej do znalezienia wygodnej pozycji.

– Jeśli wybrała już pani imię, możemy je wpisać do świadectwa urodzenia – powiedział lekarz.

– Chyba... – potarła czoło – chyba... to zdaje się pan był przy tym? – otworzyła znowu oczy i poszukała wzrokiem jego twarzy. – Tak, to pan. Doktorze, nie poszło dobrze, prawda?

– Tak, niezbyt dobrze – przyznał lekarz.

– Czy ono...? Chciałam powiedzieć, czy to na zawsze...?

– Och nie, nie ma żadnych trwałych uszkodzeń – przerwał jej lekarz mając nadzieję, że to co mówi, jest pocieszające. Odnosił wrażenie, że niczego już nie jest pewien, ale pocieszanie pacjentów weszło mu w krew.

Do czego doszło? Jak to się stało? Bezpieczny, spokojny świat sprzed paru tygodni rozpadł się w gruzy, a czynniki oficjalne określiły to mianem kryzysu.

– A niech to cholera – powiedziała kobieta, znowu tocząc głową po poduszce. – Miałam nadzieję, że nigdy nie będę musiała przez to przechodzić. Nadzieja matką głupich, co?

Pielęgniarka spojrzała z ukosa na lekarza, który zmusił się do powrotu w teraźniejszość. Przyjęta przezeń taktyka miała na celu utrwalenie w świadomości tej kobiety imienia, które zastąpiłoby abstrakcyjne pojecie „dziecka”, posłużyło jej jako rodzaj słonecznych okularów, kiedy będzie zmuszona spojrzeć w oczy faktom.

– Czy wybrała już pani imię dla swego syna? – zapytał z naciskiem.

– Imię? No cóż... chyba Gerald. Po ojcu. – Z nagłym zainteresowaniem spojrzała lekarzowi w oczy i zmarszczyła czoło. – A właściwie, to o co tu chodzi? Dlaczego jeszcze mi go nie przynieśliście? Czy coś się stało?

Do diabła z tą zabawą w podchody. Do diabła z owijaniem w bawełnę.

– Tak. Przykro mi to mówić, ale tak jest w istocie – powiedział sucho lekarz.

– Co mianowicie? Nie ma rąk? Nie ma nóg?

– Nie, na szczęście nie jest aż tak źle. To ogólna deformacja. Może ona oczywiście ustąpić z czasem; chyba za wcześnie by o tym mówić.

Kobieta wpatrywała się w lekarza przez dłuższą chwilę. Potem roześmiała się chrapliwie.

– No tak, cholera! Czy to nie podobne do tego sukinsyna? Nie chciał się ze mną ożenić, mówił, że żyjemy w tak niepewnym świecie, że nie można snuć planów na przyszłość... No więc kiedy zaszłam w ciążę, pocieszałam się, że przynajmniej będę miała pociechę z syna na stare lata – ha, ha – a tu mam kalekę, którego muszę doglądać, zamiast... – urywany chichot powrócił i zlał się w stłumiony, wstrząsający jęk.

– A co z ojcem? – spytał lekarz łykając podchodzące mu do gardła treści żołądkowe.

– On? Zabili go. Chyba tak skończył, kiedy doszło do walk. O Boże mój, Boże.

– Zaraz przyniesiemy pani syna, panno Howson – powiedziała pielęgniarka.

*

Po powrocie do pokoju lekarskiego, lekarz zastał tam czekającą na niego krótkowłosą kobietę. Zdjęła kurtkę munduru, powiesiła ją na wieszaku i przeglądała książkę przyjęć.

– Kobieta nazwiskiem Howson – odezwała się podnosząc wzrok znad papierów. – Mamy akta mężczyzny nazwiskiem Gerald Pond. Jego ciało znaleziono w pobliżu zbiornika wysadzonego w powietrze na samym początku rozruchów. Zdaje się, że miał przyjaciółkę nazwiskiem Howson.

– To by się zgadzało – powiedział lekarz. Opadł bezwładnie na fotel. – Właśnie odebrałem jej syna. Dziecko jest ułomne.

– Pod jakim względem?

– Jedno ramię wyższe, jedna noga krótsza, deformacja kręgosłupa – sporo jak na jednego noworodka. – Lekarz zawahał się – Na miłość boską, nie zamierza jej pani chyba zabierać na przesłuchanie? Przeżyła piekielne męki na stole porodowym, a teraz czeka ją szok na widok dziecka – ono jest potworkiem!

– Niech pan nie wyciąga pospiesznych wniosków – powiedziała kobieta. – Gdzie ona leży?

– Na oddziale położniczym. Czwarte łóżko od końca.

– Chciałabym rzucić na nią okiem.

Wstała. Lekarz nie wykonał żadnego gestu, który świadczyłby, że zamierza jej towarzyszyć. Odczekał aż wyjdzie z pokoju, po czym podniósł się z fotela, podszedł do biurka, przy którym przed chwilą siedziała i wyjął z szuflady ostatnią paczkę, a z niej ostatniego papierosa. Zapalił i gdy wróciła, siedział już z powrotem w fotelu.

– Aresztujecie ją? – spytał kwaśno.

– Nie – kobieta usiadła energicznie i odnotowała coś na sporządzonej przez kalkę kopii listy, którą się posługiwała. – Nie, ona nie ma nic wspólnego z terrorystami. Jest tak apolityczna, jak tylko można sobie wyobrazić i to co mówi, trzyma się kupy. Bała się, że zostanie sama swoją drogą, ciekawe, ile też może mieć lat? Czterdzieści? – a nie wierzyła, że ten Pond naprawdę zamierza wprowadzić w czyn swoje szaleńcze plany. Traktował seks jako relaks, a ją jako zwykłe narzędzie. Wmawiała sobie, że potrafi się przebić przez jego obsesje sabotażu i zredukować jego zainteresowania do... weselnego marsza, mebli na kredyt, co tu dużo mówić... – uśmiechnęła się z przymusem. – Smutne, prawda?

– Przypuszczam, że macie jej dossier – powiedział sarkastycznym tonem lekarz. – Nie uzyskałaby pani tylu szczegółów w tak krótkim czasie.

– Hmmm. Nie, nie mamy jej dossier i moim zdaniem nie warto go zakładać.

– Och, to wspaniale! – zakpił lekarz. – Miło mi się dowiedzieć, że czasami od tego odstępujecie.

– Nie my wznieciliśmy te rozruchy i pan o tym wie, doktorze – powiedziała. – Wezwano nas do zaprowadzenia porządku.

– Tak, do diabła, wiem! Ale jeżeli wystarczyło pani wejść tylko na oddział, spojrzeć na kogoś aby stwierdzić, że coś jest nie w porządku, to wielka szkoda, iż nie zjawiła się tu pani zanim się wszystko zaczęło, a nie dopiero po fakcie! – Lekarz był zmęczony, a co więcej, bardzo niechętny tym obcym przybyszom, mającym za sobą autorytet światowej opinii publicznej; nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co mówi.

Nie bardzo też wiedział, co miała na myśli odpowiadając:

– Jeszcze na to za wcześnie, doktorze. Jest nas jeszcze za mało.

2

Trzy dni później Sarę Howson wypisano wraz z dzieckiem do domu. Opuszczając szpital otrzymała specjalną kartkę żywnościową karmiącej matki, zaświadczenie lekarskie, bloczek kuponów na pokarm dla niemowląt oraz przydział na pieluszki. Wróciła na wąską, długą ulicę przebiegającą między dwuszeregiem identycznych, trzypiętrowych budynków o fasadach pokrytych popękanym, żółtym tynkiem. Kryzys nie ominął również służb oczyszczania miasta, więc na chodnikach piętrzyły się stosy śmieci. Nazajutrz po jej powrocie, w uliczkę wyjechały z hukiem silników dwie ogromne ciężarówki tego samego oliwkowozielonego koloru, co mundury żołnierzy wojsk międzynarodowych. Jedna przepastną paszczą, nad którą obracał się włochaty cylinder przypominający brudny wąs, pożerała śmieci, druga polewała chodnik cuchnącym środkiem bakteriobójczym. Wodę wciąż jeszcze racjonowano. Naprawa zbiornika, tak skutecznie wysadzonego w powietrze przez Geralda Ponda i jego kolegów mogła potrwać kilka miesięcy, a opady o tej porze roku nie były obfite.

Sara pierwszy wieczór po powrocie do domu spędziła na usuwania z dwóch małych pokoików wszystkiego, co mogło jej przypominać Geralda Ponda – starych ubrań, butów, listów, książek o treści politycznej. Powieści zatrzymała. Nie po to, żeby je przeczytać, ale dlatego, że można je było spieniężyć. Gdyby dziecko nie zachowywało się spokojnie, bez zastanowienia wyrzuciłaby je z całą resztą i Gerald Howson, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, opuściłby ten świat.

Ale mały Gerald już wtedy był dzieckiem pasywnym. Do płaczu mógł go sprowokować tylko głód; krzyk nie trwał długo i malec akceptował niewygodę jako nieodłączny atrybut egzystencji, bo już sama egzystencja w jego zdeformowanym ciele była niewygodna.

*

Tego wieczoru, kiedy mały Gerald ukończył pierwszy tydzień życia, przed budynek, w którym mieszkali, zajechała otwarta ciężarówka z żołnierzami – wraz z oficerem i kierowcą było ich sześciu. Kierowca zatrzymał wóz przed wejściem, wciskając się między dwa zaparkowane samochody, ale nie zadając sobie nawet trudu, żeby podjechać do krawężnika. Kryzys zakłócił również dystrybucję benzyny; większość stojących na ulicy samochodów nie była używana co najmniej od dwóch tygodni i dzieciarnia zaczynała je powoli traktować jak porzucone wraki – przecinała opony, odkręcała korki wlewu paliwa i nożami albo gwoździami wydrapywała na karoseriach imiona bądź brzydkie wyrazy.

Mieszkańcy uliczki, wyglądając zza kotar szczelnie zasłaniających okna, zauważyli przybycie żołnierzy i niejeden z nich poczuł dreszcz niepokoju. Kilkoro miało na sumieniu rozmaite nielegalne czyny; kryzys w oszałamiającym tempie zrodził czarny rynek. Większość zastanawiała się gorączkowo, czy przypadkiem nie naruszyła jakiegoś przepisu wydanego przez władze, albo nieświadomie nie pomogła terrorystom.

Dwóch żołnierzy sił międzynarodowych pozostało przed drzwiami wejściowymi. Byli wysocy, przystojni, smagli i uśmiechali się promiennie wymieniając między sobą zdawkowe uwagi. Ale i oni mieli karabiny przewieszone przez ramię.

Oficer z dwoma żołnierzami walili w drzwi wejściowe, dopóki ich nie wpuszczono. Prowadzeni przez wystraszonego dozorcę weszli schodami na ostatnie piętro i zapukali do mieszkania zajmowanego przez Sarę Howson.

Otworzyła im wychudła kobieta owinięta w za duży, ściśnięty w talii paskiem, szlafrok. Oficer był uprzejmy. Zasalutował służbiście i spytał.

– Czy panna Sara Howson?

– Tak. O co chodzi? – ciemne, przygasłe oczy lustrowały jego mundur jakby rozpaczliwie szukając kryjących się pod nim ludzkich cech.

– Zdaje się, że była pani dawniej, hmmm... bliską przyjaciółką Geralda Ponda. Czy tak?

– Tak – sprawiała wrażenie jeszcze bardziej przybitej, ale w jej głosie nie było śladu protestu. – Ale on już nie żyje. Zresztą nigdy nie mieszałam się do polityki.

Oficer nie skomentował tej uwagi. Powiedział tylko.

– W takim razie zmuszony jestem poprosić panią, żeby udała się z nami. Mamy do pani parę pytań.

– Dobrze – cofnęła się z rezygnacją w głąb mieszkania. – Wejdźcie panowie i poczekajcie. Muszę się przebrać. Czy to długo potrwa?

– Przykro mi, ale to zależy tylko od pani – oficer wzruszył ramionami.

– Widzi pan, chodzi o dziecko – szurała po podłodze bosymi stopami. – Nie wiem, czy mam je zabrać ze sobą, czy poprosić kogoś z sąsiadów, żeby się nim przez jakiś czas zaopiekował.

Oficer zmarszczył brwi i zerknął na kartkę wyjętą z kieszeni.

– Ach prawda – powiedział po chwili. – No cóż, wydaje mi się, że będzie lepiej, jeżeli zabierze je pani ze sobą.

*

Zawieziono ich do budynku, w którym kiedyś mieścił się komisariat policji. Piękne schody z białego kamienia jeszcze nie tak dawno poplamione były krwią, ale teraz już ją zmyto; wciąż jednak widniały na nich szramy po odłamkach granatów i dziury po pociskach, a w niektórych oknach nadal nie było szyb. Policja już tu nie urzędowała. Wchodzący do budynku, bez względu na to czy byli umundurowani czy nie, musieli okazywać przepustki uzbrojonym ludziom pilnującym drzwi wejściowych. Sara Howson przyglądała się im i nie po raz pierwszy po śmierci Ponda zastanawiała się, jak on i jego towarzysze mogli być tak pewni zwycięstwa, skoro cały świat zjednoczył się, aby im w tym przeszkodzić.

W holu budynku oficer dostrzegł umundurowaną kobietę noszącą na rękawie odznakę czerwonego krzyża i przywołał ją. Miała miły głos oraz uśmiech i Sara Howson oddała jej owinięty w szal tobołek ze swoim synem.

Uśmiech zamarł na twarzy kobiety, gdy jej ręce wyczuły poprzez cienki materiał wygięte w kabłąk plecy i krzywe ramionka.

– Dopóki pani nie wyjdzie, pani dziecko znajdzie tutaj dobrą opiekę – powiedział oficer. – Proszę tedy – wskazał korytarz z drzwiami po obu stronach – Obawiam się, że trzeba będzie trochę zaczekać.

Weszli do pokoju, którego okna wychodziły na plac przed budynkiem. Wpadające przez nie promienie zachodzącego słońca nadawały jasnoszarym ścianom oraz brązowym i ciemnozielonym meblom barwy pomarańczową i żółtą.

– Proszę usiąść – powiedział oficer podchodząc do biurka i podnosząc słuchawkę interkomu. Wykręcił trzycyfrowy numer i czekał.

– Z panną Kronstadt proszę – odezwał się po chwili, a po upływie kilku sekund ciągnął dalej. – Panna Kronstadt? Mamy tu dość interesującego gościa. Jeden z naszych bystrych, młodych ekspertów sanitarnych pracował wczoraj w krematorium miejskim przywracając je do stanu używalności i przypadek sprawił, że na kopercie, którą wiatr zdmuchnął z rozładowywanej ciężarówki, dostrzegł pewne nazwisko. Brzmi ono Gerald Pond. Mamy go oczywiście na liście ofiar śmiertelnych, tak więc nie poszliśmy tym tropem aż do dzisiejszego popołudnia, kiedy to ustaliliśmy, że miał on kochankę mieszkającą wciąż pod tym samym adresem...

Przerwał i spojrzał w słuchawkę tak, jakby ugryzła go w ucho. Wolniej już dodał.

– Sugeruje pani, żebym tak po prostu odesłał ją do domu? Czy jest pani pewna, że ona nie była....? Cholera! Przepraszam, powinienem był wcześniej to z panią uzgodnić, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że tak szybko ją pani wyłowi. W porządku, odwiozę ją do domu... Tak?

Słuchał. Sara Howson poczuła, że spowijającą ją chmurę apatii rozprasza promyk zainteresowania i stwierdziła, że wytężając uwagę potrafi wychwycić słowa rozbrzmiewające w słuchawce.

– Nie, zatrzymaj ją parę minut. Wpadnę tam, jak tylko będę mogła. Chciałabym jeszcze raz rzucić na nią okiem, chociaż wątpię, czy potrzeba nam więcej informacji o Pondzie ponad te, które już zebraliśmy akta obejmują w tej chwili dwieście stron.

Oficer wzruszając ramionami odłożył słuchawkę na widełki i odpiął kieszeń kurtki, żeby wydobyć z niej paczkę dziwnych papierosów w bibułkach w jasnoszare i białe paski. Poczęstował jednym Sarę Howson i przypalił go zapalniczką wykonaną z łuski pocisku.

*

Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju weszła energicznym krokiem kobieta – z krótko, po męsku przyciętymi włosami. Sara Howson zdusiła papierosa i spojrzała na nią.

– Już gdzieś panią widziałam – powiedziała.

– Owszem – po twarzy kobiety przemknął uśmiech. – Nazywam się Ilsa Kronstadt. Odwiedziłam szpital miejski w dniu, kiedy pani rodziła. – Przysiadła na krawędzi biurka i zaczęła machać w powietrzu jedną nogą - Jak się czuje dziecko?

Sara Howson wzdrygnęła się.

– Czy otoczono panią odpowiednią opieką? Chodzi mi o to, czy zapewniono pani odpowiednie przydziały, opiekę lekarską nad dzieckiem?

– Chyba tak. Tylko, że ... – Sara urwała.

– Tylko, że przydział pieluch i recepty nie rozwiązują sprawy – mruknęła Ilsa Kronstadt. – Czy tak chciała pani powiedzieć?

Sara Howson skinęła w milczeniu głową. Machinalnie obracała w palcach zgaszony niedopałek papierosa. Czoło obserwującej ją Ilsy Kronstadt zaczęło z wolna pokrywać się zmarszczkami.

– Czy to prawda? Mam na myśli pani dziadka? – spytała znienacka.

– Słucham? – zaskoczona Sara Howson gwałtownie uniosła głowę – Mojego dziadka? Co to znaczy?

Ilsa Kronstadt nagle przestała być sympatyczna, jakby ktoś zgasił światło, które dotąd podświetlało od wewnątrz jej oczy. Zsunęła się z biurka i stanęła przed Sarą.

– Postąpiłaś nikczemnie – powiedziała. – Nie byłaś żadną płochliwą dziewicą, prawda? Wiedziałaś, że ze względu na obciążenia dziedziczne nie wolno ci mieć dzieci! Żeby wykorzystać ciążę do szantażowania – i to człowieka takiego, jak Pond, którego nie obchodziło nic poza brudnym, płytkim pędem do władzy! Och! – jej oskarżycielskie spojrzenie przeszywało Sarę jak seria z broni maszynowej.

Tupnęła nogą. Oficer spoglądał oniemiały to na nią, to na Sarę.

– To nieprawda! – wykrztusiła Sara Howson – ja nie... Ja!

– No cóż, stało się – Ilsa Kronstadt westchnęła i odwróciła się do niej plecami. – Sądzę, że może pani tylko próbować wynagrodzić to dziecku. Pal licho wygląd fizyczny, ale cechy intelektualne, jakie odziedziczyło po rodzicach muszą być normalne – ze strony Ponda materiał jest pierwszorzędny, a i pani nie jest głupia. Leniwa umysłowo i egoistka, ale nie głupia.

Ciemny rumieniec oburzenia wystąpił na policzki Sary Howson. Po chwili milczenia wykrztusiła.

– No dobrze, niech mi więc pani powie, co mam robić, żeby... żeby wynagrodzić to dziecku? Już nie jestem młoda, prawda? Nie mam pieniędzy, nie mam zawodu, nie mam męża! Co mi pozostało? Zamiatać ulice? Zmywać talerze?

– Jedyny sposób, w jaki może pani wynagrodzić dziecku wyrządzoną mu krzywdę – powiedziała spokojnie Ilsa Kronstadt – to otoczyć je miłością.

– O, na pewno – odparła zgryźliwie Sara Howson. – Jak to było? „Ciało z mego ciała, kość z mojej kości”? Niech mi pani nie prawi kazań. Kazań to ja się nasłuchałam od Geralda i on zarobił kulkę w łeb, a ja muszę niańczyć kalekiego chłopca. Czy mogę już iść? Mam dość.

Przenikliwe, niebieskie oczy zamknęły się na chwilę, powieki i usta zacisnęły, a czoło u nasady ostrego nosa pokryło zmarszczkami.

– Tak, może pani iść. Zbyt dużo ludzi podobnych do pani żyje na świecie, żebyśmy przez jedną noc mogli wyleczyć chorobę jaka go toczy. Ale jeżeli nawet nie potrafi pani kochać tego dziecka całym sercem, panno Howson, to niech pani przynajmniej pamięta, że był czas, kiedy go pani pragnęła i to z przyczyny, o której trudno będzie zapomnieć.

– Będzie mi to przypominał, ilekroć na niego spojrzę – powiedziała Sara Howson i wstała z krzesła.

Oficer znowu sięgnął po słuchawkę i wykręcił numer.

– Siostro, proszę przynieść do holu dziecko panny Howson.

*

Po wyjściu Sary, oficer rzucił Ilsie Kronstadt pytające spojrzenie.

– O co chodziło z tym jej dziadkiem?

– Nieważne – westchnęła kobieta. – Takich problemów są miliony. Chciałabym zająć się wszystkimi, ale po prostu nie jestem w stanie.

Wróciła jej niedawna energia.

– Przynajmniej ten duży problem, z powodu którego tu tkwimy, jest rozwiązywalny. Sądzę, że za miesiąc powinno nas już tu nie być.

3

Sytuacja nie uległa poprawie jeszcze przez jakiś czas. Sklepy nadal pozostawały zamknięte; sporadyczne zamachy świadczyły, że poskromieni terroryści nadal są zdolni do uderzenia na ślepo, jak dzieci w napadach złości. Wzniecili kilka pożarów, a na skutek wybuchu bomby na dwa dni wyłączono z ruchu główny most miejski.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin